„50 twarzy Tindera”, Joanna Jędrusik. Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Jeśli czytasz teraz ten tekst, bardzo prawdopodobne, że zetknęłaś lub zetknąłeś się z Tinderem choćby raz. Pamiętam, gdy Tinder był dopiero nowinką – dziś rzadko spotykam osoby, które nigdy z niego nie korzystały. I wcale nie mówię tu tylko o warszawskiej bańce. W ciągu kilku lat aplikacja randkowa na dobre rozgościła się oczywiście w metropoliach i większych ośrodkach miejskich, ale również w o wiele mniejszych miastach. Nad Wisłą, Odrą, Renem, Dunajem, Loarą, Ebro, Tamizą… I tak można by wymieniać jeszcze długo, popisując się elokwencją, czy też podstawową umiejętnością korzystania z Google’a, bo ekspansja Tindera sięga przecież na wszystkie kontynenty. O czym to świadczy, jakie potrzeby realizujemy za pośrednictwem aplikacji i czemu jest nam ona do ich realizacji tak niezbędna, na ile Tinder zmienił kształt współczesnych relacji i podejście do nich?

Napisano już masę tekstów na ten temat, ale wciąż brakowało mi solidnej, socjologicznej czy też kulturoznawczej, naukowej analizy. Myślałam, że może „50 twarzy Tindera” taką właśnie będzie, jednak Joanna Jędrusik skupia się przede wszystkim na własnych doświadczeniach, filtruje wszystko przez pryzmat swoich odczuć, drogi, którą przeszła. Aczkolwiek w tym miejscu dzieje się rzecz ciekawa, bo przedstawiając z olbrzymią dawką szczerości i odwagi własne randkowe historie (myślę, że mało kto pozwoliłby sobie z taką dokładnością opisać nawet nie tyle doświadczenia seksualne, co emocjonalne), Jędrusik kreśli wielobarwny, niejednoznaczny i dość przygnębiający pejzaż współczesnych związków, wyciąga uniwersalne wnioski. I choć nie z wszystkimi doświadczeniami autorki mogę się identyfikować i nie z wszystkimi refleksjami zgodzić, w „50 twarzach Tindera” oczywiście znalazłam sporo sytuacji i przemyśleń, które okazały się zaskakująco czy też niepokojąco znajome.

Pewnie podobne odczucia będzie miało sporo osób tę książkę czytających, pewnie też sporo po nią sięgnie, choćby za sprawą słowa „Tinder” w tytule. I dobrze, bo Jędrusik ma kilka naprawdę ciekawych przemyśleń. Jeśli mieliśmy wrażenie, że czasy, w których związki zawierało się w oparciu o przynależność klasową dawno minęły, Jędrusik celnie naświetli, jak bardzo kastowość jest w naszych relacjach, wydawałoby się romantycznych, obecna, jak mocno system, w którym tkwimy, dyktuje, jakie uczucie ma szansę w ogóle się wydarzyć. A Tinder staje się tu lustrem, w którym odbija się kapitalizm, uprzywilejowanie, konsumpcyjne nawyki, które weszły nam już w krew.

Autorka bardzo ciekawie pisze też o depresji jako pladze postnowoczesności i oczywiście o tym, jak dużo tej depresji jest na Tinderze. Pokazuje, jak mocno podzielone jest nasze społeczeństwo, jak zamyka się w obrębie konkretnych kulturowych kodów i jak trudny może być dialog z kimś, kto się od nas różni. Najpewniej będzie towarzyszyła mu nienawiść, w najlepszym razie poczucie wstydu i niezrozumienia. Jędrusik podejmuje też temat konsensualności i przemocy, punktuje wady monogamii, która z trudem przystaje do dzisiejszych realiów i wywodzi się z patriarchalnych, opresyjnych mechanizmów, ale autorka nie hamuje się też przed pokazaniem ciemnych stron poligamii. Z jednej strony porównuje użytkowników aplikacji do wielbicieli gier RPG, którzy przemyślnie budują wizerunek, tworząc najróżniejsze wariacje na temat swojej osoby, z drugiej – przypomina, że gdzieś na krześle obok nas, na tinderowej randce, jest nie postać z gry a prawdziwy człowiek, który nie jest tylko środkiem do realizacji naszych potrzeb. Człowiek, którego da się zranić, co więcej: który możliwe, że właśnie liże rany po trudnym rozstaniu, a nasza impulsywna dezaprobata może solidnie podkopać jego samoocenę.

W książce Jędrusik, jak sam tytuł mówi, Tinder rzeczywiście ma wiele twarzy. Może być bardzo przydatnym narzędziem w drodze do okrywania siebie, urzeczywistniania erotycznych fantazji, a nawet upodmiotowienia. Dodawać wiatru w skrzydła osobom, które ze względu na nieśmiałość wcześniej nie prowadziły zbyt bogatego życia randkowego. Pozwalać odnaleźć przyjemność, czułość, intymność – lub choć ich namiastkę. Może jednak być również prostą ścieżką do eskalacji smutku i zwątpienia, zanurzenia się w rozczarowaniach. Może prowadzić do przebodźcowania i uzależnienia. A tinderowe randki mogą skończyć się nie tylko zawodem, ale i przemocą. O tych wszystkich twarzach Tindera, twarzach współczesności i naszych własnych pisze Jędrusik.

 

„Kociarz”, Kristen Roupenian. Wydawnictwo Muza

W większości opisów zbioru opowiadań Kristen Roupenian pojawia się (swoją drogą z pewnością nośne) sformułowanie, że to portret pokolenia ery Instagrama, Tindera i #MeToo. W tej narracji czegoś mi jednak brakuje, bo choć oczywiście trudno zaprzeczyć, że Amerykanka odnosi się do pewnych prawideł rządzących codziennością milenialsów, „Kociarz” jest czymś więcej niż kolejną opowieścią zanurzoną tylko we współczesności. Nawet jeśli chcielibyśmy widzieć ten zbiór jako bazujący na najmodniejszych w tym roku kolorach Pantone zalewających kolejne konta na Instagramie, literacka paleta barw Roupenian po głębszej analizie ukazuje mnóstwo ponadczasowych odcieni. I to właśnie one wydają mi się w prozie autorki najistotniejsze.

Postaci ze zbioru „Kociarz” mają w sobie nieraz coś wręcz archetypicznego, modele zachowań – jakiś okrutny uniwersalizm. U Roupenian przemoc nie ma jednej płci, określonego wieku, statusu, imienia. Niczym przebiegła persona z jakiejś zapamiętanej z dzieciństwa baśni igra z nami jak z bohaterem czy bohaterką, przed którym stawia się kolejne podstępne zadania. W świecie mitów czy baśni właśnie, aby przejść tę symboliczną inicjację i rozwiązać zagadki, należy wykazać się sprytem i intuicją. Przemoc u Roupenian też zastawia na nas kolejne zasadzki, nęci nas i mami. Występuje w najróżniejszych formach i odmianach, ale nieustannie jest gdzieś obecna. Czasem przybiera postać dojrzałego mężczyzny, by już za chwilę ukazać się jako niepozorna nastolatka z twarzą błyszczącą od nadmiaru sebum. A najczęściej przemoc jest w opowiadaniach Amerykanki obecna w zachowaniach obydwu stron relacji, czy też może należałoby napisać: obydwu stron konfliktu, zacierając granicę między katem a ofiarą, pozwalając im „bawić się” w ciągłą zamianę ról, tworząc sieć skomplikowanych, wzajemnych powiązań, spajając.

To nie są mechanizmy, które narodziły się w XXI wieku. Choć oczywiście opowiadania pisarki mogą być bardzo ciekawym, pogłębionym komentarzem do #MeToo – akcji za sprawą, której tak wiele przemocowych sytuacji wypłynęło na światło dzienne, stawiając nas przed nieuniknionym i niewygodnym wnioskiem, że agresja jest problemem systemowym i wszechobecnym. I choć nieporównywalnie częściej jej ofiarą padają kobiety niż mężczyźni, może ona uderzać w najróżniejsze marginalizowane grupy, jak i osoby, które wydawałoby się otacza pozorny kulturowy mur bezpieczeństwa.

Roupenian bardzo ciekawie pisze też o tym, w jak małym stopniu realne cechy drugiej osoby czy też sytuacje, które naprawdę mają miejsce kształtują nasz stosunek do danej relacji. Pokazuje, jak olbrzymi wpływ na nasze emocjonalne zaangażowanie, miłość, pożądanie lub ich brak mają wyobrażenia, które tak naprawdę są tylko w naszej głowie, często zupełnie nie przystają do rzeczywistości. Te wizje mogą przyciągać nas do kogoś jak magnes, ale i uniemożliwiać zbudowanie prawdziwej więzi, mimo dobrych jakby się wydawało intencji obydwu stron.

Roupenian ma też cenną umiejętność – niezależnie od tego, czy pisze o bardziej codziennych sytuacjach, czy tych całkiem ekstremalnych, sprawia, że niemal natychmiast i głęboko jej wierzymy, podskórnie wyczuwamy autentyczność. Zanurzamy się w historię z pełnym zaufaniem, znajdując po drodze spektrum skrajnych emocji. Nic dziwnego, że „Kociarz” – opowiadanie, od którego nazwę wziął cały zbiór – stał się najpopularniejszym wiralowym tekstem literackim ostatnich lat, wzbudzając zażarte dyskusje i z dnia na dzień rozsławiając Roupenian. Tym zbiorem autorka udowadnia, że nie była to sława na wyrost, zupełnie przypadkowa, jak bywa przecież w przypadku wielu gwiazd, które szybko rozbłyskują pełnym światłem w wirtualnym świecie, tylko po to, by zaraz zgasnąć. Myślę, że warto sięgnąć po cały zbiór pisarki i wyczekiwać jej kolejnych publikacji.

Fot. materiały prasowe