Oczywiście, że jestem przerażona, gdy czytam, jak ktoś próbował podpalić dziewczynę owiniętą w tęczową flagę. Oczywiście, że nie czuję się komfortowo, gdy widzę, jak koleś prawie rozjeżdża protestujące osoby i udaje mi się w ostatnim momencie przesunąć. Oczywiście, że jestem wkurwiona, gdy czytam, że podobna sytuacja miała miejsce kilka ulic dalej: funkcjonariusz ABW potrącił 2 kobiety, a prokuratura mówi, że to wykroczenie drogowe. Oczywiście, że boję się, póki wszystkie bliskie osoby nie dadzą mi znać po proteście, że są już w domu, bezpieczne. Oczywiście, że mimo momentów, w których czuję super moc i solidarność, są też takie, gdy mam gdzieś z tyłu głowy, że mogę dostać gazem pieprzowym albo zostać pobita przez chłopca-ONR-owca. Rzecz w tym, że my bałyśmy się już nieskończoną ilość razy. I miałyśmy bardzo dużo czasu, by nauczyć się, jak sobie z tym strachem radzić.

Oczywiście, że bałam się, gdy widziałam, jak niedaleko kina, po festiwalu, biją jakiegoś chłopaka, który ma ciemniejszą karnację i musiałam wzywać policję.

Oczywiście, że bałam się, gdy kilka razy widziałam, jak jakiś koleś nagabywał obcą dziewczynę w tramwaju, po czym, gdy mu odmawiała, zaczynał ją wyzywać. I jasne, że gdy widziałam coś takiego po raz pierwszy czy drugi, mając naście lat, bałam się zareagować. Ale nie jestem już nastolatką. I dziś w takich sytuacjach reaguję. Nawet wtedy, kiedy ludzie obok siedzą cicho i wpatrują się w telefon.

Oczywiście, że bałam się, gdy kiedyś wracałam do domu z pracy dorywczej, która kończyła się późnymi wieczorami i wysiadł za mną z autobusu nocnego napakowany koleś i szedł kilka kroków za mną. I oczywiście, że dziękowałam losowi, że mieszkałyśmy wtedy z przyjaciółką na partnerze i akurat był u nas jej chłopak i mogłam podbiec do okna, zapukać w nie i krzyknąć męskie imię, powiedzieć, że ktoś za mną idzie. I dopiero wtedy facet się wycofał i sobie poszedł.

Oczywiście, że bałam się, gdy pewnego razu w środku nocy wydzwaniał do nas domofonem przez kilka godzin pijany chłopak, z którym raz pogadałyśmy na imprezie i tłumaczył, że jest taki „zakochany”. I sprawdził nasz adres, bo jak się okazuje, wrzuciłyśmy na Facebooka zdjęcie biletów na koncert, które kupiłyśmy i nie pomyślałyśmy o tym, by przy danych dotyczących płatności zamazać adres, pod którym mieszkamy. Nie polecam.

Oczywiście, że bałam się, gdy po nieudanej z mojej perspektywy randce chłopak mnie śledził, a później przez kilka tygodni pojawiał się „przypadkowo” na mojej ulicy. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział – to nie jest romantyczne.

Oczywiście, że bałam się nieraz, jeśli jakaś przyjaciółka po randce z Tindera długo nie dawała znać, jak wypadło spotkanie, bo zawsze mamy taki system, że po kilku godzinach piszemy sobie, czy wszytsko OK i udostępniamy sobie lokalizację w telefonie.

Oczywiście, że bałam się nieraz wyjść z mieszkania 11 listopada, bo w Warszawie panuje wtedy taki „patriotyczny” nastrój.

Oczywiście, że bałam się, gdy jako nastolatka widziałam, jak jacyś mężczyźni wdają się w bójkę z moimi kolegami, wyzywając ich od pedałów, bo mieli na sobie wąskie spodnie. W takiej sytuacji mogłam krzyczeć, mogłam płakać, a moje słowa i tak nie miały żadnej mocy. 

Oczywiście, że bałam się, myśląc o wszystkich bliskich mi nieheteronormatywnych osobach, gdy widziałam, co działo się na protestach w lecie, po tym, jak rząd wybrał sobie na wroga „ideologię LGBT”.

Oczywiście, że bałam się, chodząc w ostatnich latach po Warszawie z osobami, które nie są białe, zastanawiając się nieraz, w którą ulicę powinnam skręcić, żeby nie doszło do żadnej nieprzyjemnej sytuacji. I tu już nie mówię nawet o przemocy fizycznej, ale słownej. Chyba przede wszystkim nie chciałam po raz kolejny tak strasznie wstydzić się za to, że tak wygląda ten kraj.

Oczywiście, że wszyscy popełniamy błędy. Oczywiście, że nie zawsze wiemy, jak w danej sytuacji reagować, bo przeważnie nikt nas tego nie uczy. Oczywiście, że dostajemy taką edukację, że wpycha się w nas wiele stereotypów. Ale to nasz wybór, czy chcemy nad sobą pracować, czy chcemy zainteresować się tym, co dzieje się obok. I my, dziewczyny, już swoją pracę wykonałyśmy. Ta zmiana wewnętrzna nie zachodziła z dnia na dzień – to był pewien proces nauki, ale i oswajania lęków właśnie.

I teraz nie zamierzamy przyglądać się biernie, kiedy zabiera się nam nasze prawa, kiedy rząd podejmuje kolejne beznadziejne decyzje. Było ich już tak dużo, że nie jesteśmy w stanie tolerować więcej. W ostatnich latach wiele z nas chodziło na protesty, pisało teksty, tworzyło zaangażowane ilustracje, filmy, plakaty, organizowało różne dyskusje, warsztaty, pracowało społecznie. Byłyśmy kulturalne. I jak widać – odbijałyśmy się od ściany. W tym czasie zabierano nam dotacje, sugerowano, że czegoś nie możemy napisać czy powiedzieć, bo może to zostać źle odebrane, bo dana instytucja straci fundusze, bo jakiś konserwatywny Polak lub Polka napisze niemiły komentarz na Facebooku danej marki.

Ale ja nie mam ochoty znów stresować się po styczności z politycznymi newsami ani płakać, czytając o kolejnym homoseksualnym nastolatku, który popełnił samobójstwo. Stresowałam się tym wszystkim już wystarczająco długo. I nie mogę nie zareagować. My wszystkie po prostu nie możemy tego zrobić. My zawsze wiedziałyśmy, że to, co prywatne, jest też polityczne, że samo zdrowie psychiczne ma wymiar polityczny i nie da się być na dłuższą metę spokojną, mieszkając przez tyle lat w Polsce.

I wiadomo, że ja od lat wiem, że nie chcę mieszkać docelowo w tym kraju, ale zostałam w nim tak długo właśnie po to, żeby tak nie wyglądał.

Dlatego trochę dziwi mnie, że na ulicy jest tak dużo kobiet w najróżniejszym wieku – od matek z kilkuletnimi córkami, przez nastolatki, po kobiety 60+, które są w najwyższej grupie ryzyka podczas pandemii, jest tak dużo młodych chłopaków, są praktycznie wszyscy moi znajomi ze społeczności LGBT, a niektórzy moi koledzy lat 30+ i mnóstwo znanych mi mężczyzn powyżej 40. czy 50. roku życia nie było nawet na godzinę na jednym proteście. Oczywiście, nie wszysycy muszą czuć się komfortowo na ulicach, nie wszyscy muszą protetsować. Ale jest i szereg innych działań, w które można się zaangażować, choćby online. Zamiast tego obserwuję kolejnych mężczyzn, którzy infantylizują naszą złość i okazują protekcjonalną pseudotroskę. Ale może to w ogóle nie powinno mnie dziwić. Oczywiście nie bierzcie tego wszyscy personalnie – część z was daje nam olbrzymie wsparcie, chodzi z nami na ulice, przynosi jedzenie, pisze i dzwoni na bieżąco, by sprawdzić, jak się z tym wszystkim czujemy, ale co najistotniejsze: część z was od lat działa społecznie i pogłębia swoją wiedzę. I to da się zauważyć. My nie jesteśmy księżniczkami, które czekają w jakiejś wieży aż przyjdzie uratować je jakiś wyimaginowany książę. Ale doceniamy wsparcie. I #ZAPRASZAMYNAULICE

Fot. Patrycja Guz