Właśnie ukazała się książka „120 twarzy Marty Frej”. Jak narodził się ten pomysł i co twoim zdaniem daje przeniesie prac z przestrzeni internetu do formatu książkowego?

Marta Frej: Właściwie nie jest to pierwszy raz, gdy przeniosłam moje prace z internetu do realu, bo przez kilka ostatnich lat miałam blisko stu wystaw w całej Polsce. Kontakt z ludźmi, spotkanie z nimi na żywo, rozmowy – to był dla mnie zawsze najbardziej wartościowy, satysfakcjonujący element mojej pracy. Teraz, w trakcie pandemii, bardzo mi tego brakuje. Przy okazji wystaw nieraz byłam pytana o album, wiele osób deklarowało, że chciałoby mieć go na półce. Nie byłam przekonana do tego pomysłu, bo mam olbrzymi szacunek do papieru i wrażenie, że na świecie powstaje zbyt dużo publikacji i spora część z nich wcale powstać nie musiała. Dostawałam jednak kolejne zapytania, później odezwało się do mnie Wydawnictwo RM, przekonując, że warto taką książkę wydać, więc w końcu się zgodziłam, a kiedy już album powstał – i wreszcie go dotknęłam, powąchałam, obejrzałam – poczułam olbrzymią radość.

 

Twoim głównym obszarem działania wciąż pozostaje jednak internet. Zanim zaczęłaś publikować swoje prace, memy kojarzyły nam się głównie z czymś lekkim, zabawnym, ale raczej nieniosącym ważnego przekazu. Tymczasem twoja twórczość pokazuje, że mogą być potężnym narzędziem, o olbrzymiej sile dotarcia i to wykorzystywanym na rzecz równości. Co doradziłabyś osobom, które chciałyby świadomiej korzystać z sieci, wykorzystywać jej potencjał w swojej twórczości czy działalności aktywistycznej, walce o swoje prawa?

Marta Frej: Przede wszystkim, jeśli decydujemy się korzystać z internetu po to, by przekazać treści, które mają zachęcać ludzi do podjęcia wysiłku na rzecz zmiany, zawsze musimy się liczyć z tym, że część z nich zareaguje na to oporem. I ten opór może się bardzo różnie manifestować. Może, na przykład, przerodzić się w agresję. Możemy zetknąć się z niemiłymi czy wręcz ordynarnymi komentarzami, z różnymi formami przemocy i technikami manipulacji. W sieci hejt pojawia się bardzo często, bo zdecydowanie łatwiej napisać krytyczny, nieraz chamski komentarz niż powiedzieć coś takiego komuś w twarz. Dla naszego własnego zdrowia psychicznego musimy być więc tego świadome czy świadomi. Ale nawet jeśli jesteśmy w teorii przygotowane, to wcale nie oznacza, że te negatywne komentarze nie dotkną nas emocjonalnie. Ja też się z tym mierzę. Zauważyłam, że jestem bardzo wrażliwa na krytykę i że wiele kobiet ma ten problem. Mój partner wielokrotnie sygnalizował mi, że skupiam się nadmiernie na jednym negatywnym komentarzu, zupełnie nie poświęcając czasu tym pozytywnym, których jest nieporównanie więcej. Szybko przyzwyczajamy się do miłych słów, głaskania, a krytykę roztrząsamy, znosimy z trudem. Warto też podkreślić, że krytyka może mieć różną formę. Jeśli jest merytoryczna, dobrze zwrócić na nią uwagę, bo często to właśnie dzięki niej się uczymy, rozwijamy, nabieramy więcej odwagi. Natomiast jeśli mamy do czynienia z niemerytoryczną krytyką, nienawistną, wulgarną, pełną obelg – nie ma sensu brać jej do siebie, obciążać się nią emocjonalnie. Ja mam taką strategię, że na merytoryczną krytykę zawsze odpowiadam, ale na hejt nie, bo wiem, że tym osobom zależy przede wszystkim na wywołaniu mojej reakcji, a jeśli taka się nie pojawia, to dość szybko rezygnują.

Przeważnie, gdy kobiety okazują złość, nazywa się nas zołzami, przewrażliwionymi, histeryczkami. Tymczasem ten gniew to ważny komunikat że coś jest nie tak i trzeba go uwzględnić. To trochę tak, jakbyśmy chodziły wciąż z kamieniem w bucie. Trzeba zwrócić na to uwagę, przystanąć, ściągnąć but i ten kamień wytrząsnąć.

Powiedziałaś o nabieraniu odwagi i dystansu do krytyki jako pewnym procesie. Mam wrażenie, że dotyczy to wielu kobiet, ze względu na sposób, w jaki jesteśmy wychowywane.

Marta Frej: Tak, zdecydowanie jest to proces – u mnie też trwał i wciąż trwa. Pewne mechanizmy długo pozostawały dla mnie niewidoczne. Największe wyzwanie polega więc na tym, żeby siebie cały czas odkrywać – tak naprawdę poznać. Z każdym rokiem odkrywam, jak wiele z moich zachowań, poglądów czy uczuć oraz sposobów ich wyrażania bądź trzymania w sobie, to tak naprawdę efekt pewnej tresury, określonego sposobu socjalizacji. Czego naprawdę pragnę, co naprawdę czuję – to są pytania, na które cały czas staram się na nowo sobie odpowiadać. Właśnie ta potrzeba poznania swoich potrzeb i uwzględnienia ich w codzienności zaprowadziła mnie na feministyczną ścieżkę wiele lat temu. To był taki moment zwrotny, gdy byłam w bardzo złej sytuacji. Funkcjonowałam, oddychałam, robiłam wszystko, co teoretycznie robić powinnam i byłam nieszczęśliwa. Miałam wrażenie, że jestem na dnie – zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Oczywiście najpierw wzięłam to wszystko na siebie – uznałam, że poniosłam klęskę, wszystko schrzaniłam i jestem po prostu beznadziejna. Chyba instynkt samozachowawczy kazał mi szukać też wyjaśnień również poza sobą, historii podobnych do moich, by lepiej zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, czego doświadczam. Bardzo często idziemy tym tropem, gdy przeżywamy coś trudnego, np. chorobę – szukamy osób, które mają podobne doświadczenia. Bardzo pomogły mi wtedy różne lektury feministyczne, jak i rozmowy z innymi kobietami, te najprawdziwsze, najgłębsze. Jeśli tylko ktoś ma na to czas i pieniądze – bardzo polecam też terapię. W tamtym czasie zaczęłam również robić swoje rysunki, w których z początku próbowałam jednak owijać złość w taki kolorowy papierek w wydaniu pop. Ale co najważniejsze: zaczęłam dawać jej ujście. Przeważnie, gdy kobiety okazują złość, nazywa się nas zołzami, przewrażliwionymi, histeryczkami. Tymczasem ten gniew to ważny komunikat że coś jest nie tak i trzeba go uwzględnić. To trochę tak, jakbyśmy chodziły wciąż z kamieniem w bucie. Trzeba zwrócić na to uwagę, przystanąć, ściągnąć but i ten kamień wytrząsnąć.

 

W kontekście złości od razu przypomina mi się twoja praca, do której mam chyba najbardziej osobisty stosunek. Mówię o grafice z hasłem „Wypierdalać”, którą opublikowałaś jesienią, niebawem po wyroku w sprawie zakazu aborcji. Towarzyszyła jej też treść: „Byłyśmy cierpliwe, byłyśmy łagodne, byłyśmy konsyliacyjne, byłyśmy miłe, byłyśmy pokorne. A teraz…”, nawołująca do tego, by już z tym byciem miłą skończyć. Wbiła mi się tak mocno w pamięć, bo był to moment, gdy sama przeżywałam największy gniew jak do tej pory i dawałam mu wyraźne ujście – cudownie było poczuć, że jest to również wspólnotowe doświadczenie. Złość to jedna z emocji, do której wypierania jesteśmy najmocniej zachęcane od dziecka. Jak ty nauczyłaś się ją dopuszczać i wykorzystywać w swojej twórczości?

Marta Frej: Przez bardzo długi czas nie dawałam sobie zgody na złość. Trwało to wiele lat. Ta złość zawsze była i wciąż jest we mnie – zmienił się natomiast sposób jej gospodarowania i wyrażania. Nigdy wcześniej przed „Wypierdalać” nie byłam ordynarna na rysunkach, nie używałam przekleństw, bo wydawało mi się to niefajne. Aż nadszedł czas, gdy „Wypierdalać” wydawało mi się jednym słowem, jakie mogę jeszcze w takiej sytuacji powiedzieć. Dawniej mówiono o „negatywnych emocjach” i zaliczano do nich złość. Z czasem to podejście się zmieniło, zaczęto mówić, że nie ma czegoś takiego jak emocje negatywne – każda czemuś służy, daje nam określony sygnał. Natomiast to, co z tą emocją zrobimy, może być negatywne – gdy skierujemy złość na siebie, będziemy się obwiniać, pójdziemy w jakieś zachowania autodestrukcyjne. Złość możemy wykorzystać konstruktywnie, potraktować ją jak zapłon do działania, na rzecz siebie, ale też na rzecz innych. Możemy zasilić nią działania społeczne, polityczne czy artystyczne, obnażyć z jej pomocą jakieś zjawisko, oparte na niesprawiedliwości. Wtedy ta złość jest bardzo pozytywna. Ja od kilku lat zaczęłam postrzegać gniew jako napęd – wiem, jak go wykorzystać, potraktować jako twórcze paliwo.

 1

Powiedziałaś wcześniej, że czasem dostrzeżenie pewnych wzorców, które przez długi czas wydają się przeźroczyste, jest dla ciebie dużym wyzwaniem. Z którym z nich mierzyłaś się najdłużej?

Marta Frej: Myślę, że najdłużej zajęło mi danie sobie przyzwolenia na słuchanie siebie i pójście za swoimi emocjami. Natomiast wyznaczenie granic i powiedzenie wprost, co myślę, wciąż bywa trudne. Zauważyłam, że nie ma problemu, gdy wyrażam się przez sztukę, wypracowałam już tę twórczą szczerość. Nie stanowi też kłopotu, by opowiedzieć o moich poglądach przy okazji różnych wywiadów, dyskusji itd. Natomiast największe wyzwanie stanowią dla mnie codzienne, wydawałoby się błahe, sytuacje. Często mam taki wewnętrzny dylemat na spotkaniach towarzyskich. Ponieważ ludzie postrzegają mnie jako feministkę, nieustannie muszę wysłuchiwać seksistowskich tekstów, niby rzuconych w formie niewinnych żartów, a tak naprawdę będących prowokacją. Zawsze znajdzie się jakiś facet, który będzie się w ten sposób zachowywał. Te spotkania w grupie, które mają służyć mojemu relaksowi, być miłe i fajne, nieraz przeradzają się w próbę sił. Ktoś twierdząc, że przecież wcale nie jest seksistą, tak tylko sobie żartuje, testuje mnie, co zrobię, bo przecież jeśli się napnę, zareaguję, to zaraz pojawi się komentarz, że jestem właśnie taką stereotypową, sztywną feministką, która wszystkiego się czepia, nie ma dystansu. Długo sobie z tym nie radziłam, miałam wrażenie, że muszę przecież pokazać, że ja ten dystans mam, że jestem fajna. Nie chciałam psuć atmosfery. A teraz coraz częściej ją psuję, ponieważ zrozumiałam, że to nie jest zabawa. Nie mam dystansu do seksistowskich żartów – ktokolwiek by ich nie wypowiadał. Może kiedyś będę go mieć, bo na świecie będzie tak cudownie, będą równe szanse, a obecne problemy będziemy wspominać jako bardzo odległe. Nie będę udawać, że wszystko jest OK tylko po to, by ktoś mógł czuć się ze swoimi stereotypowymi wypowiedziami komfortowo. Chyba dorosłam też do tego, by uznać, że feminizm jest światopoglądem, który powoduje, że nigdy nie możemy godzić się na pewne rzeczy. To nie jest sukienka, którą przymierzasz, ubierzesz raz czy dwa i zaraz zdejmiesz, albo czapka, którą założysz, gdy jest ci zimno i tego potrzebujesz, a później odstawisz. Natomiast reagowanie we wszystkich tego typu sytuacjach wciąż wymaga ćwiczeń. Muszę też dobrze gospodarować energią, by nie spalać się emocjonalnie. Liczyć się tym, że jeśli włożę mnóstwo emocjonalnego wysiłku w rozmowę z jakimś seksistą, to będę mieć mniej energii na inne działania. A mamy cały czas ogromnie dużo do zrobienia, więc to właściwe gospodarowanie naszymi zasobami, by się nie wypalić, wydaje mi się bardzo ważne.

 

Myślę, że jest to dylemat wielu osób. Nieraz słyszę takie „żarciki” – seksistowskie, homofobiczne, rasistowskie itd. I myślę wtedy, że po prostu muszę zareagować, bo jeśli tego nie zrobię, to będą one reprodukowane w nieskończoność. Ale tak jak powiedziałaś – wywołuje to spory, które nieraz pochłaniają mnóstwo energii, a pytanie, na ile druga strona jest zatwardziała w swoich poglądach i czy jakaś zmiana jest w jej myśleniu jest w ogóle możliwa.

Marta Frej: Myślę, że jeśli czujemy taki wewnętrzny głos, że trzeba zareagować, to trzeba. Bo jeśli tego nie zrobimy, to te emocje i tak zostają w nas. Nie wiem, czy też tak masz, ale ja czasem, gdy nie zareaguję i ugryzę się w język, to dana sytuacja „chodzi za mną” i przez tydzień, wkurzam się, że nie odpowiedziałam, zaczynam mieć do siebie pretensje, rozmawiam o niej z innymi ludźmi itd. To przecież również pochłania mnóstwo energii. Więc może już lepiej nawet trochę energii zmarnować na rozmowę z ludźmi, których ostatecznie merytoryczną dyskusją i tak pewnie nie przekonamy, niż później winić się, że nie zrobiłyśmy czegoś, co dyktował nam wewnętrzny głos.

 

Pojawił się temat dystansu, mam wrażenie, że akurat z twoich prac przebija go bardzo dużo, tak jak i poczucia humoru, który jak się okazuje, potrafi świetnie rozbroić różnorodne patriarchalne schematy. Śmiech zawsze był dobrą bronią przeciwko szeroko pojętej władzy. Czy sięganie po poczucie humoru zawsze było twoją specjalnością? Bo mam wrażenie, że już na etapie dzieciństwa to raczej chłopcy są zachęcani do bycia zabawnymi, nieraz widać to bardzo w dynamice w klasie. U dziewczynek premiuje się bycie spokojną, miłą, ładną.

Marta Frej: Ja nigdy na szczęście nie byłam traktowana jako ładna dziewczynka i może to pozwoliło mi być zabawną dziewczynką. W każdym razie faktem jest, że ta figura błazna klasowego to przeważnie chłopak. To też jest bardzo obronna pozycja, bo zwróćmy uwagę, że taka osoba nieustannie zasłania się za różnymi żartami. Myślę, że ja też w pewnym sensie tak robię – muszę mocno się przełamywać, żeby się otworzyć, obnażyć, a dowcip pozwala mi to robić w sposób, który jest dla mnie komfortowy, nawet gdy poruszam trudne tematy. Urodziłam się w średniej wielkości mieście, w czasie, w którym świadomość feministyczna nie była jeszcze rozbudzona – w związku z tym wychowywałam się i właściwie większość życia spędziłam w bardzo patriarchalnym otoczeniu. W związku z tym wykształciłam w sobie wiele mechanizmów obronnych, jeszcze zanim byłam tego świadoma. Wydaje mi się, że śmiech zawsze był dla mnie formą tarczy. Jestem wrażliwą osobą – niestety także na swoim punkcie – a poczucie humoru zawsze mnie broniło, dawało siłę. To jest moja strategia od dzieciństwa – uprzedzałam żarty, zanim ktoś decydował się mnie zranić, ja sama coś obśmiewałam, na moich warunkach. Wywlekałam na wierzch moje słabości, śmiejąc się z nich, pokazując, że mam dystans, choć wcale niekoniecznie go miałam. Też mam wrażenie, że kobiety rzadziej czują, że mogą korzystać z poczucia humoru jako z narzędzia. Wystarczy przyjrzeć się temu, ile jest w Polsce rysowników, a ile rysowniczek satyrycznych. Wydaje mi się, że do tej pory stosunkowo rzadko traktowałyśmy dowcip jako broń, a może być on bronią bardzo skuteczną. Wcześniej gadałyśmy o hejcie – ja doświadczam go naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę, jakie tematy poruszam. Myślę, że zawdzięczam to właśnie humorowi. Kiedy ludzie się śmieją, stają się bardziej otwarci, rozluźnieni. Gdy na wstępie ktoś się zepnie, bo oczekuje ciosu, to trudno nam do tej osoby dotrzeć. Ale jeśli rozbrajamy sytuację śmiechem, to ktoś nawet tego ciosu nie zauważa, zdecydowanie łatwej powiedzieć takiej osobie coś, czego ona może wcale nie chciałaby usłyszeć. Zanim zrozumie w pełni, o co chodzi, już się śmieje, a wtedy jest już trochę bardziej po naszej stronie. Natomiast nie możemy wszystkich problemów załatwić śmiechem. Możemy z jego pomocą wrzucić pewne tematy do świadomości społecznej, ale gdy dochodzi do stworzenia konkretnych rozwiązań, działań prawnych itd., to trzeba podejść do tego całkiem poważnie. Różne strategie są dobre i potrzebne. Możemy działać na wiele sposobów, wykorzystywać swoje indywidualne talenty i predyspozycje na rzecz wspólnej sprawy.

 

W jednym z wywiadów opowiadałaś, że dostajesz bardzo dużo wiadomości od kobiet i że z jednej strony są one motywujące do działania, a z drugiej te historie są na tyle trudne, nieraz traumatyczne, że zmierzenie się z nimi emocjonalnie jest sporym wyzwaniem. Zaciekawiło mnie to, bo my także w ramach redakcji trochę tych wiadomości dostajemy i moje odczucia są bardzo podobne. Dlatego chciałam cię zapytać, jak sobie z tym radzisz? A także: jaki obraz wyłania się z historii, które dostajesz?

Marta Frej: Te wiadomości dotyczyły zwłaszcza projektu „Jestem silna, bo…” – w jego ramach poprosiłam kobiety o dokończenie tego zdania. W trakcie miesiąca dostałam blisko 2000 maili i wciąż przychodzą do mnie kolejne. Zauważ, że trochę się ubezpieczyłam i zadbałam o siebie, prosząc o dokończenie akurat takiego zdania. Czyli napisały do mnie te kobiety, które nawet jeśli miały traumatyczne doświadczenia, to były już w stanie je nazwać i określić jako źródło swojej siły. A mimo tego, czytanie tych wiadomości kosztowało mnie bardzo dużo emocji. Zupełnie tego nie przewidziałam, nie sądziłam, że będzie to takie trudne. Teraz myślę sobie, że ten projekt powinien się nazywać „Jestem silna, pomimo że…”. Wynika z niego, że życie polskich kobiet jest bardzo trudne, mierzą się z olbrzymimi wyzwaniami. Ilość przemocy domowej, która ujawniła się w wiadomościach była przerażająca, ale jeszcze bardziej przerażające było dla mnie to, że te kobiety w większości musiały sobie same radzić z sytuacją. Nie mamy wsparcia systemowego. Olbrzymim problemem jest też stygmatyzacja, która sprawia, że wiele ofiar bardzo długo nie chce ujawniać tego, co się dzieje, bo boją się, że nikt im nie pomoże, nie potraktuje serio, że będą musiały zmierzyć się z koniecznością działań, która je przerośnie. Dlatego czasem łatwiej im to wypierać. W Polsce nie mamy też ruszonego tematu przemocy psychicznej, która jest tak samo przerażająca i może być równie wykańczająca jak przemoc fizyczna, a jeszcze trudniej ja rozpoznać, udowodnić.

 

Nie zostawia fizycznych śladów, które mogą zafunkcjonować jako dowód.

Marta Frej: Myślę, że największy problem mamy z rozpoznawaniem przemocy psychicznej. Nikt nas tego nie uczy. Przypuszczam, że sama nieraz się jej dopuszczałam. Niestety jako społeczeństwo mamy małą wiedzę na temat tego, jak się komunikować, by po tę przemoc nie sięgać, mówić otwarcie, szczerze o swoich potrzebach, emocjach, z poszanowaniem granic drugiej osoby. Odkładamy ten temat trochę na później, bo jako kobiety jesteśmy w tak kiepskiej sytuacji, że dyskutujemy najwięcej o sprawach, które wydają nam się najbardziej palące. Poza tym powiedzmy to jasno: pozbawienie kobiet praw reprodukcyjnych jest także przemocą psychiczną, formą tortury. Czytałam kiedyś wywiad z bell hooks na łamach „Krytyki Politycznej” i ona właściwie przez całą rozmowę opowiadała o tym, że gdyby wszyscy mężczyźni poszli na terapię, gdyby w ogóle więcej osób się na nią decydowało, żyłoby nam się dużo lepiej. Osoby sięgające po przemoc same były kiedyś jej ofiarami. Rzadko o tym mówimy i rzadko organizujemy im właściwe wsparcie. A wracając jeszcze do projektu „Jestem silna, bo (…)” – moja główna refleksja jest taka, że kobiety po prostu chcą o sobie mówić, opowiadać własne historie, zostać wysłuchane. Niestety jest mało miejsc, gdzie mogą to robić – dotyczy to zwłaszcza mniejszych miast i wsi. Kiedyś w Tomaszowie Mazowieckiem, na wernisażu wystawy spotkałam grupę seniorek, które powiedziały mi, że nie mają gdzie pójść, wyjść z domu, spotkać się, że jedyną opcją jest msza, bo praktycznie nie ma żadnych wydarzeń kulturalnych. A to przecież jest miasto. Tymczasem są wsie, gdzie prócz kościoła nie ma żadnych miejsc, gdzie kobieta czułaby się dobrze i bezpiecznie. Koła gospodyń wiejskich, które kiedyś były powszechne, domy kultury oraz świetlice, które funkcjonowały w PRL-u, w większości zniknęły. Kobiety nie mają właściwie takich przestrzeni, gdzie mogłyby się spotkać i tymi opowieściami wymieniać. A nie mówię już o tym, że nie mają dostępu do zajęć, warsztatów, które dałyby im narzędzia, które pomogłyby lepiej sobie radzić w różnych sytuacjach. W kobietach jest wielka potrzeba, żeby ktoś ich wysłuchał, zauważył. I to jest dojmujące – że mamy w Polsce setki tysięcy niewysłuchanych kobiet, które nie mają dokąd pójść i z kim porozmawiać.

 

Ta perspektywa mniejszych miejscowości pokazuje jaskrawo, jakie zmiany są nam jeszcze potrzebne. Na koniec chciałabym zapytać cię, o jakim społeczeństwie marzy dziś Marta Frej?

Marta Frej: Jeśli miałabym sięgać po konkretne wzorce, to odniosłabym się do krajów skandynawskich, w których różne równościowe mechanizmy są na porządku dziennym. Marzę o społeczeństwie, które nie narzuca ludziom żadnego stylu życia, nie premiuje i nie wywyższa określonych postaw, daje natomiast równe szanse i wybór. Tegoroczny raport dotyczący równouprawnienia płci w Unii Europejskiej nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, że pandemia COVID-19 spotęgowała istniejące nierówności pomiędzy kobietami i mężczyznami i to właściwie w każdej dziedzinie życia. Wzrosła ilość przypadków przemocy domowej, pogorszyły się warunki kobiet na rynku pracy, zwiększyła się również dysproporcja ilości wykonywanej przez kobiety i mężczyzn nieodpłatnej pracy domowej i opiekuńczej. A polski rząd w takiej sytuacji zapowiada odstąpienie od konwencji antyprzemocowej. Kiedyś usłyszałam taką opowieść – wyobraźmy sobie, że organizujemy wyścig dwóch społeczeństw, które ścigają się jako całe grupy. Jeśli w jednym przodem pobiegną ci, którzy są w stanie zrobić to najszybciej, czyli przede wszystkim młodzi mężczyźni, a z tyłu zostawią osoby starsze, z niepełnosprawnościami, chore itd., to może i oni dotrą do mety szybko, ale całe społeczeństwo przegra. Wygra to, w którym ci silniejszy zrozumieją, że muszą też wziąć odpowiedzialność za tych, którzy są w gorszej sytuacji. Ja właśnie marzę o społeczeństwie, które byłoby w stanie myśleć o sobie w tych kategoriach – jako o wspólnocie, w której każdy jest ważny i musimy sobie wzajemnie pomagać.

 

Byłoby to zdecydowanie odejściem od neoliberalnej narracji, która jest w Polsce wciąż bardzo mocna.

Marta Frej: Czytam właśnie książkę na ten temat i bardzo ją wszystkim polecam, to „Kobiety, socjalizm i dobry seks” Kristeen R. Ghodsee. Wynika z niej w sposób jasny i przejrzysty, że dla kobiet neoliberalizm jest najbardziej niekorzystnym modelem gospodarczym. W dodatku,, w ostatnich latach wiąże się on na całym świecie z powrotem do bardzo konserwatywnej wizji świata, gdzie kobiety mają coraz mniej do powiedzenia i są podporządkowane mężczyznom. W tej książce znalazłam ciekawy przykład – gdy upadł mur berliński, wiele kobiet z NRD przeniosło się do RFN i to właśnie one walczyły o urlopy wychowawcze, żłobki, przedszkola, ponieważ były do tego przyzwyczajone. Obywatelki RFNu kiedy już pozbyły się lęku przed stygmą „złej matki i żony” szybko doceniły emancypującą moc rozwiązań systemowych. Myślę, że kluczowy jest właśnie moment przełamania się, tej odwagi zrobienia czegoś inaczej niż dotąd. Dopiero później przychodzi możliwość działania.

 2

Prace Marty Frej publikujemy dzięki jej uprzejmości

okladka