W podziękowaniach zdradzasz, że „Sezon na truskawki” powstawał w trakcie pandemii, w wielu – nieraz pustelniczych – miejscach. Czy różnorodność miejsc i niezwykły czas wpłynął na perspektywę konkretnych opowiadań?

Marta Dzido: Tak – sporo czerpałam z otoczenia, w którym akurat byłam. Porównania do natury obrazują emocje bohaterek. Są rozkwitające kwiaty, pąki, piasek, bursztyn i kamyczki, ale też nadchodząca fala i glony w jeziorze. Duże miasta zapewniają mnóstwo bodźców, co powoduje, że tekst ma inny rytm. Ta książka wzięła się z różnych miejsc oraz z niepowtarzalnego czasu, który mogłam poświęcić sobie i odizolować. W niektórych miejscach nie było nawet zasięgu. Na samym początku pandemii wylądowałam nad morzem. Wejście na pustą plażę było otoczone taśmą z napisem „Uwaga, Covid”. Z kolei podczas mojego stypendium w Pradze wprowadzono stan wyjątkowy – całe miasto, które zazwyczaj tętni życiem, opustoszało.

 

Czy opowiadania z „Sezonu na truskawki” już żyły w tobie wcześniej i czekały, aż je napiszesz, czy też dopiero przychodziły do Ciebie w momencie, gdy wcisnęłaś pauzę?

Marta Dzido: Żyły we mnie wcześniej. Zaczęłam je pisać jeszcze przed pandemią, zimą 2019 roku. Czułam niedosyt po „Frajdzie” i chciałam dalej poruszać tematykę, która jest nieopowiedziana, bo brakuje nam słów do opisywania: bliskości, intymności, ciała. W tych opowiadaniach poszłam dalej niż we „Frajdzie”, pisałam odważniej, przesuwałam kolejne granice.

 

W czasie lockdownu wiele z nas cierpiało przez deficyt dotyku. „Sezon na truskawki” wydaje mi się skupiona na temacie intymności, a jednocześnie jest lekka i pozytywna. Czy pisałaś ją z myślą o kompensacji braku bliskości?

Marta Dzido: Na pewno, ale była to też forma ucieczki. To był czas, gdy z jednej strony pozwoliłam sobie na zatrzymanie oraz pisanie, ale równocześnie czułam strach przed chorobą i stratą, lęk przed tym, że nie będzie za co żyć. Równocześnie miałam w sobie wielkie pragnienie, by tworzyć. A skoro ten czas został mi nieoczekiwanie dany, to stwierdziłam, że nie przesiedzę go patrząc w ścianę, tylko zrobię coś fajnego,wartościowego – coś, co mi także pomoże.

 

W opowiadaniach są momenty lęku, ale i spory ładunek podnoszący na duchu.

Marta Dzido: Chciałam się podzielić pewnym olśnieniem: jestem wdzięczna za małe rzeczy; za to, że jestem zdrowa; że udało mi się dotrwać do 40-tki z uśmiechem na ustach, że nie poddaję się frustracjom.

 

Recenzje „Sezonu na truskawki” są skoncentrowane na zmysłowości, a dla mnie to książka o miłości. Znajduję tu i erosa, i agape, miłość macierzyńską i przyjacielską… Czy planowałaś opowiedzieć o całym wachlarzu?

Marta Dzido: Nie miałam poczucia, że muszę odhaczyć każdy odcień: napisać o trójkącie, miłości lesbijskiej etc. Tak się po prostu ułożyło. Kolejność opowiadań w książce nie odpowiada chronologii ich powstawania. Miałam dylemat, czy wszystkie opowiadania pasują do „Sezonu…”. Doszłam do wniosku, że jednak wszystkie razem dają pełny obraz i mogą tak naprawdę być o jednej bohaterce.

 

Byłam zdziwiona ostatnim opowiadaniem, „Jedna jedyna”. Niby mało w nim zmysłowości, ale w intymny sposób dopełnia cały zbiór.

Marta Dzido: To opowiadanie nie wpisuje się w kategorię erotyku, ale tak naprawdę wiele w nim zmysłowości. Dotyk dłoni na włosach moim zdaniem może być o wiele bardziej zmysłowy niż doznania seksualne opisane bardziej wprost.

 

Pokutuje przekonanie, że w języku polskim język erotyki jest albo wulgarny, albo medyczny. Jak wyglądała twoja droga do języka „Sezonu…”? Czy pisanie o seksie sprawiało Ci trudność?

Marta Dzido: Chciałam, by język nie był zbyt poetycki, ale by był namacalny, gęsty, cielesny. Ma się wrażenie, że można go dotknąć. Unikałam opresyjnych określeń związanych z trzeba, musieć, powinnam. Według mnie natura w opisywaniu bliskości fizycznej – metafory związane z roślinnością i czerpanie z czasowników dotyczących rozkwitania przyrody – a także zabawa słowami, np. puszczanie, działa.

 

Przytrzymam się na chwilę tego puszczania. Czy próbujesz pisaniem odzyskiwać słowa i pole? W opowiadaniach pokazujesz między innymi to, że kobieta też może być łowczynią.

Marta Dzido: Zawsze tak myślałam, tylko społeczeństwo sugerowało, że może coś ze mną jest nie tak. Szybko udało mi się wyzwolić z tej opresji. Wiele z nas musi przejść drogę i wykonać pracę, by zrozumieć, że jeśli czerpiemy z czegoś przyjemność i nikt nie jest przez to skrzywdzony – to jest okej. Droga wolna. Dlaczego mamy narzucać sobie kaganiec i ograniczenia, które krzywdzą nas same?

 

Ze słowami bywa różnie. Dawno temu w Zachęcie odbywała się wystawa Karola Radziszewskiego pt. „Pedały”. Myślałam wtedy: o co chodzi, może się ktoś obrazi? A on to słowo sobie odzyskał. Również podczas pracy nad filmem o ludziach z zespołem Downa miałam podobną refleksję: nie chciałam nikogo urazić, więc mówiłam osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Te słowa pęczniały i oddalały mnie od bohaterów. A oni żartowali między sobą: Jaki jest twój ulubiony zespół? Zespół Downa! I to było w porządku.

Marta Dzido: Ostatnio ukazała się książka, którą teraz czytam „Dziwki, zdziry, szmaty. Opowieści o slut-shamingu” i ona wiele tłumaczy. Stara się odzyskiwać słowa, które mają nas krzywdzić. Pełno jest takich słów, np. wiedźma. Możemy uważać, że jest obelgą, a wzięło się od tej, która wie. Podobnie srom – czytając o rytuale podnoszenia spódnic dowiemy się, że widok sromu miał zawstydzić, ale nie pokazującą go kobietę i jej cielesność, ale np. sprawców przemocy, kogoś, kto dopuścił się tchórzostwa, mężczyzn, którzy uciekali z pola walki. Język kształtuje nasze myślenie o świecie. Jeśli będziemy się temu poddawać i traktować te słowa tak, jak chcą ci, którzy chcą nas skrzywdzić, to się nie wyemancypujemy.

 1

Marta Dzido w obiektywie Weroniki Sliwowskiej

„Sezon na truskawki” to dla mnie książka przeciw zawstydzaniu, przeciw wtłaczaniu w schematy.

Marta Dzido: Jesteśmy piękni w swojej różnorodności. Dopasowywanie się do wzorca, który ma być dla każdego z nas ten sam, to wielka strata dla nas wszystkich. Zastosujmy metaforę: truskawki wyhodowane na sztucznych nawozach rosną równe, duże i bez smaku. Jeśli sami je posiejemy i wyrosną nam owoce malutkie i nie za bardzo kształtne, to mimo to będą piękne i smaczne.

 

Sama zorientowałam się podczas lektury, jak głęboko mam wdrukowane opresyjne schematy. Spodziewałam się nieraz symbolicznego pokarania za odważne, bezkompromisowe działania bohaterek. A tak się nie działo – bo im więcej doświadczenia, tym lepiej poznajemy siebie – i to nie tylko o warstwę cielesną tu chodzi. Poznajemy też wagę siostrzeństwa. Czy wspólnota dziewczyn, solidarność kobiet jest dla Ciebie bliska i zauważalna w naszym społeczeństwie?

Marta Dzido: Doświadczam tego coraz bardziej. Po realizacji filmów „Solidarność według kobiet” i „Siłaczki” mam wrażenie, że w całej Polsce są bliskie mi kobiety. Jestem im wdzięczna, bo podzieliły się ze mną swoją mądrością oraz doświadczeniem. One zapewne też coś dostały – to taka nieustanna wymiana energetyczna. Inspirujemy się, wspieramy, rośniemy. Pisząc opowiadania, myślałam o moich znajomych i przyjaciółkach – bez jednej z nich nie byłoby nawet tytułu tej książki. Mam wrażenie, że wiele osób się w tym odnajdzie. Czy to solidarność? Tak, bo jestem pewna, że mogę na te kobiety liczyć, a one – na mnie. I ta świadomość pomaga.

 

Czy widzisz swoje dzieła jako element rewolucji? Czujesz, że właśnie ma miejsce pewien zryw emancypacyjny i równościowy, czy masz poczucie, że jesteśmy w tym samym miejscu, co Siłaczki, m.in Nałkowska i Krzywicka?

Marta Dzido: Wciąż kontynuujemy ich walkę. Głęboko wierzę, że jest to krok naprzód. Bywa, że cofamy się do 1907 roku – nadal „chcemy całego życia”, jak wołała Zofia Nałkowska. Jednak dużo się zmienia: obserwuję pokolenie dziewczyn, które mają dzisiaj 20 lat – są bardziej świadome, wiedzą, gdzie stawiać granice, mają do tego nowe narzędzia. Bardzo dużo dobrego zrobiła akcja me too. Ta rewolucja seksualna musi się odbyć. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć.

 

Czeka nas przyspieszenie zmian czy żmudna walka o każdy centymetr pola i każdą godzinę edukacji seksualnej?

Marta Dzido: Dziś możemy czytać różne książki o seksie i cielesności, oglądać rozmaite filmy, również porno w internecie. To również od nas zależy, w jaki sposób będziemy edukować nasze dzieci. Nie ma z tym szans średniowieczny zabobon, w naszym kraju wspierany przez niektóre instytucje, a który nawet nie jest budowany w oparciu o nauki Jezusa Chrystusa – jego nauki były o akceptacji, tolerancji, miłości do siebie I bliźniego. Jeśli chodzi o edukację szkolną, to owszem, rząd może forsować różne pomysły, ale dzieciaki są mądrzejsze – dla nich szkoła nie jest już wykładnikiem wiedzy. Zresztą od dawna nie jest. My uczyłyśmy się o rozmnażaniu pantofelka, a na przerwach czytałyśmy „Bravo Girl” i stamtąd próbowałyśmy czerpać wiedzę. Poradziłyśmy sobie.

 

Które opowiadanie sprawiło Ci najwięcej frajdy?

Marta Dzido: Wszystkie dały mi dużo radości, każde na swój sposób. Na przykład w „Zaraz cię utulę, zaraz cię zjem” chciałam pisać z perspektywy chłopaka. Później myślałam, że bardzo chcę napisać opowiadanie, w którym księżyc byłby bohaterką. Czasami byłam zaskoczona tym, gdzie te opowiadania mnie prowadzą. Największym wyzwaniem językowym był dla mnie tekst „Jedna jedyna”, w którym czerpię z powiedzonek mojej babci.

 

Czyli nie pisałaś opowiadań tak, jak etiudy filmowe? Jesteś reżyserką – pisanie opowiadań to zupełnie inny warsztat?

Marta Dzido: Język filmu jest zupełnie inny od literackiego. Nie wszystko da się przełożyć. Ale kiedy piszę, korzystam ze swoich doświadczeń filmowych. Lubię, kiedy tekst ma konkretny kształt, eksperymentuję z formą, z perspektywami. Stosuję czasem różne filmowe sztuczki: montuję sceny, robię nagłe cięcia albo zostawiam coś w tak zwanej przestrzeni pozakadrowej, czyli niedopowiedziane, które daje pole dla wyobraźni odbiorcy.

 

Czy pracujesz nad czymś kolejnym?

Marta Dzido: To dopiero początek, ale jest to dla mnie ważna sprawa i wielka odpowiedzialność: zaczęłam pisać książkę non-fiction zainspirowaną rozmowami z moimi dobrymi koleżankami i terminem, który wymyśliła Zuzanna Janin: surwiwalki. Zawiera w sobie dwa słowa: survive – przetrwać i walka. Walka o przetrwanie. Surwiwalka to kobieta, która przetrwała toksyczną i przemocową relację; wyzwoliła się z niej. Może swoją historią dać siłę i inspirację kobietom, które wciąż trwają w takich związkach. Chcę pokazać, jak to się dzieje, że gdy wydaje ci się, że nie masz już siły, nie masz dokąd pójść, jesteś zmiażdżona tą relacją, jednak znajdujesz w sobie moc i udaje ci się wyzwolić.

 

Jesteśmy już po premierze „Sezonu na truskawki”, odbyłaś sporo spotkań. Czy dostałaś już komentarze czytelniczek?

Marta Dzido: Tak, pięknie piszą na Instagramie. Czytając ich opinie czerpię wiele radości. Cieszę się, że moje pisanie robi komuś frajdę. I choć zdecydowałam się na dedykację „Dla dziewczyn”, to mam nadzieję, że książka trafi do czytelników różnej płci. Myślę, że chłopcy oraz mężczyźni mogą wiele z niej wynieść – może nawet odkryć swoją dziewczyńskość.

 

Cielesność i seksualność – szczególnie ta kobieca – to tematyka, która do tej pory funkcjonowała w literaturze zwykle jako ozdobnik, ubarwienie drugiego planu albo była częścią opowieści o traumie i negatywnych emocjach. Zepchnięta na margines przez tą „wielką” literaturę piękną – pisaną przez białych heteroseksualnych mężczyzn dla białych heteroseksualnych mężczyzn.

Marta Dzido: Napisałam „Sezon na truskawki”, bo czułam w polskiej literaturze wielki deficyt afirmacji ciała, akceptacji seksualności, ukazania piękna kobiecych doświadczeń, a poza tym to są opowiadania, które sama bym chciała przeczytać.

 

Choć wspominasz o dedykacji dla dziewczyn, to „Sezon na truskawki” nie mieści się w ramach tzw. literatury kobiecej.

Marta Dzido: Ten termin próbuje się przykleić do mnie już od lat. Z racji tego, że jestem kobietą, a bohaterkami moich książek też są kobiety, od razu jest to kwalifikowane jako tzw. literatura kobieca. Tymczasem nie ma czegoś takiego jak literatura męska. Owszem, jest dziecięca – ale to stawia literaturę kobiecą na równi z literaturą dziecięcą, a nie piękną. Kompletny bezsens i niesprawiedliwość.

 

Wiem, że wyhodowałaś sama truskawki, a jak wspominałaś na początku rozmowy, czerpiesz siłę z małych drobiazgów. Widzę to jako zadbanie o swój (nie tylko zmysłowy) dobrostan. Jakie masz sposoby na to, by podczas pracy nad filmami, książkami i życiem, nie popaść w wyjałowienie?

Marta Dzido: Jeszcze przed pandemią obrałam taką strategię: po pierwsze, staram się nie mówić niczego złego o innych. To nie znaczy, że tego nie widzę czy że to mnie nie dotyka – w naszym kraju dzieje się dużo niesprawiedliwości i krzywdy, jestem tego świadoma.

Po drugie, jak każdego dnia wstaję rano, to myślę sobie: super. Jestem zdrowa, żyję, czego trzeba mi więcej? Może to naiwne i banalne, ale daje mi to energię. Mało potrzebuję. Od paru lat nie mam kredytów i długów, co jest bardzo uwalniające. Zminimalizowałam pewne kwestie. Jestem wdzięczna za to, jak jest: mam piękną, zdrową córkę, która mnie lubi, od której dużo się uczę. Jestem w związku z osobą, która mnie wspiera.

Do życia podchodzę z pokorą: mogę czegoś nie wiedzieć, nie rozumieć, nie muszę wszystkiego doprowadzać do perfekcji. Mogę sobie odpuścić. Może to trąci banałem, ale działa.

 

Nawet jeśli brzmi naiwnie czy banalnie, wydaje mi się, że tak trzeba żyć.

Marta Dzido: Nic nie trzeba! Niech każdy żyje, jak chce!

2

Fot. materiały prasowe