Tym razem spotykamy się z okazji premiery „Kalendarza Dobre Ciało”. Nie przypomina on jednak standardowych, stereotypowych kalendarzy, w których pojawiają się nagie kobiety. To raczej hołd dla cielesnej różnorodności i próba reinterpretacji kulturowych wzorców – pokazania, że możemy tworzyć swoje wizerunki na własnych zasadach. Jakie założenia przy tworzeniu kalendarza były dla ciebie najważniejsze, by mieć pewność, że nie będzie on powielał męskiego spojrzenia?
Kamila Raczyńska-Chomyn: Rzeczywiście podstawowym założeniem projektu było odejście od męskiego spojrzenia, określanego też jako male gaze, które wyciąga z ciała kobiecego tylko te rzeczy, które są chciane i powszechnie uznawane za seksowne. Długo zastanawiałam się, jak zrobić to najlepiej.
Po pierwsze: bardzo chciałam, żeby fotografowała kobieta lub osoba queerowa. W końcu zdecydowałam się na współpracę z moją kuzynką Aleksandrą Mecwaldowską, bo wiedziałam, że Ola jest nie tylko świetną fotografką, ale również bardzo dobrze się rozumiemy, podobnie patrzymy na wiele spraw, a bliskość między nami pozwoli zbudować na planie komfortową, przyjazną atmosferę.
Po drugie: chciałam, by osoby pozujące były jak najbardziej różnorodne. W ramach projektu mamy więc dwie osoby z niepełnosprawnością, dwie kobiety po operacjach onkologicznych, osoby niebinarne czy osobę w spektrum autyzmu, która opowiada o tym, że koncept płci jest dla niej w ogóle nieczytelny. Jednocześnie był to dla mnie projekt bardzo osobisty, więc zależało mi też na zaproszeniu bliskich mi osób – i tak w kalendarzu pojawia się moja mama, dojrzała już kobieta oraz moja siostra karmiąca piersią swojego czteromiesięcznego wówczas synka. W kalendarzu pojawiają się więc osoby w różnym wieku, z różnymi ciałami, na których zapisało się mnóstwo doświadczeń. Osoby zdecydowały się na udział w projekcie z bardzo różnych powodów, o czym w osobisty sposób opowiadają w notesie, który towarzyszy kalendarzowi. Miałam silną potrzebę, by nie zatrzymywać się tylko na przekazie wizualnym i wzbogacić go również o opowieści osób pozujących na temat ich relacji z ciałem. Szczególnie, że części wystąpień towarzyszyło sporo emocji, osoby pozujące mówiły mi później, że było to dla nich przełomowe, uwalniające, wzruszające, doświadczenie. Często pierwszy raz, gdy pokazały swoje ciało przed obiektywem, ale czasem też pierwszy, gdy w ogóle pokazały komuś innemu niż lekarz swoje ciało po operacji.
Po trzecie: założenie było takie, że nie robimy retuszu i nie unikamy tego, co w ciałach często postrzegane jest jako „niedoskonałe” – blizn, przebarwień, piersi z rozstępami po karmieniu, zmarszczek itd. Każda osoba mogła jednak samodzielnie zdecydować, co i jak chce pokazać – zrobić to na własnych warunkach.
To na pewno odświeżające podejście, bo jednak przeważnie w ramach sesji, szczególnie komercyjnych, decyzyjność nie należy do osoby, która staje przed obiektywem.
Kamila Raczyńska-Chomyn: Tak, tymczasem dla mnie i Oli komfort i zgoda osób pozujących były na pierwszym miejscu – chciałyśmy żeby czuły, że to one mają pełną decyzyjność na każdym etapie projektu. Od razu zapowiedziałyśmy, że mogą ściągnąć tyle ubrań, ile mają ochotę, ale też nie muszą w ogóle się rozbierać. Że mogą przyjść na sesję z jakimkolwiek atrybutem, ubraniem, dodatkiem. Że mają pełną dowolność pokazania się tak, jak czują – w pozie, która jest dla nich naturalna, oddając emocje, które w danym momencie przeżywają. Że mogą w dowolnym momencie przerwać, czy też nie zgodzić się na publikację zdjęcia.
Kamila wraz mamą
Myślę, że w wielu z nas jest bardzo duża potrzeba, by wreszcie oderwać się od społecznych wymogów i pokazywać się na własnych warunkach. Odzwierciedla to rosnąca liczba projektów, choćby w mediach społecznościowych, m.in. odwołujących się do ciałopozytywności. Jednocześnie ilość wyidealizowanych wizerunków, z którymi się stykamy wciąż jest olbrzymia i te przekazy zostają gdzieś w podświadomości. Ostatnio często towarzyszy mi pytanie, które wybrzmiewa przy moich licznych rozmowach z kobietami: jak samodzielnie oderwać się od tych wzorców patrzenia, czy też samopatrzenia, które podsuwa nam kultura? I czy pełne uwolnienie jest możliwe? Bo z jednej strony możemy mieć wiedzę i świadomość, ale z drugiej wciąż mogą zdarzać nam się dni, gdzie jednak spojrzymy na własne ciała surowo.
Kamila Raczyńska-Chomyn: Myślę, że pięknie opowiada o tym w notesie jedna z osób pozujących do kalendarza. Mówi, że dużo łatwiej jest jej zachwycić się innymi kobiecymi ciałami, które nie są w kanonie, niż własnym. Opowiada, że w ostatnim czasie utyła, jej ciało zmieniło się, a ona zaczyna oswajać się z nim na nowo. I choć wciąż bywa krytyczna wobec siebie, to jednocześnie potrafi być oczarowana wyglądem kobiet, które ważą znacznie więcej niż ona, a przy tym eksperymentują ze strojem, odsłaniają ciało, choć ona sama nie miałaby na to jeszcze odwagi. Traktuje to jako pewien proces terapeutyczny – zachwyt nad cudzym ciałem, które nie wpisuje się w sztywny kanon, próbuje później przenieść na siebie i spojrzeć na własne ciało równie łaskawie i czule. Moje doświadczenia też z tym rezonują, bo na dobrą sprawę udało mi się wyhodować miłość do siebie i do swojego ciała właśnie poprzez pracę z kobietami. Dosłownie, jak roślinkę w szklarni hoduje się od ziarenka. I wciąż znacznie łatwiej jest mi otoczyć czułością i akceptacją inną kobietę niż samą siebie, choć mam już tej czułości do siebie nieporównywanie więcej niż kiedyś. Osoba pozująca przyznaje też w wywiadzie, że bardzo pomogło jej obracanie się w środowiskach feministycznych. To zdecydowanie pokazuje, że wybór grupy, w której funkcjonujemy, kont, które obserwujemy w mediach społecznościowych, czy ogólnie treści, które konsumujemy, mają olbrzymie znaczenie jeśli chodzi o nasze samopoczucie i stosunek do siebie.
Ta historia bardzo do mnie przemawia, bo sama obserwuję u siebie podobny typ myślenia. Zdjęcia, które pokazują osoby, których ciała odbiegają od sztandarowych wzorców, budzą mój zachwyt nad pięknem, które może mieć bardzo wiele odcieni. A jednocześnie sama nie zawsze akceptuję absolutnie wszystko, co z moim ciałem związane. Postrzegam relację z własną cielesnością raczej jako nieustanny proces, w ramach którego pewne rzeczy już pokochałam, czy choćby oswoiłam, ale inne w tym momencie czekają na oswojenie i kolejne wyzwania będą się nieuchronnie pojawiać. Dla przykładu jako nastolatka nie znosiłam m.in. moich włosów – wydawały mi się zbyt cienkie, nigdy nie wyszłam z domu, zanim ich nie podkręciłam, żeby wydawało się, że ich objętość jest większa, co dziś wydaje mi się absolutnie abstrakcyjne. Teraz je uwielbiam, podoba mi się, że są proste, naturalne i przede wszystkim nie wymagają ode mnie dużo czasu na układanie (śmiech). Są też rzeczy, których może nie pokochałam, ale po prostu zaakceptowałam – choćby cellulit, który zaczął być widoczny kilka lat temu i oczywiście go przybywa. Ale zauważyłam np. że po ostatnim roku, w którym przeszło przeze mnie mnóstwo emocji i stresu, czy to związanych z sytuacją pandemiczną, polityczną czy wydarzeniami z życia osobistego, m.in. żałobą, moja twarz wygląda na znacznie bardziej zmęczoną, mam wiecznie podkrążone oczy. I pewnie jest mi trudno to zaakceptować, bo ten rodzaj zmęczenia widoczny na twarzy kojarzy mi się z nieprzyjemnymi doświadczeniami, które również muszę jeszcze w pełni zaakceptować. A jak jest i było z twoją relacją z ciałem?
Kamila Raczyńska-Chomyn: Historia mojej relacji z ciałem jest długa i trudna – opowiadam o tym trochę w notesie towarzyszącym kalendarzowi. Bardzo cieszę się też, że projekt „Dobre ciało” od początku dawał mi możliwość opowiadania o moich doświadczeniach z cielesnością i sprawiał, że nie musiałam się tych doświadczeń wstydzić. Zresztą na niektórych zdjęciach doskonale widać blizny na moim ramieniu, które pochodzą z autoagresji. Miałam takie epizody w swoim życiu, że się cięłam. Dziś traktuję te blizny jako część mnie, fragment mojej historii, stawania się tą osobą, którą jestem teraz. Mam też za sobą historię zaburzeń odżywiania i w ogóle mocnego odwrócenia się od ciała, kontrolowania go. Kiedy już udało mi się poradzić sobie z zaburzeniami odżywania w tej typowej, ostrej postaci, to płynnie weszłam w bardzo forsujące treningi i w zasadzie w ortoreksję. Zaczęłam kompulsywnie czytać składy wszystkich produktów, porównywać kaloryczność, forsować moje ciało treningami. I jeszcze wmawiać sobie, że to jest o zdrowiu, że wreszcie zaczęłam o siebie dbać, podczas gdy nadal była to autoagresja. Dziś, mając 37 lat, mam już tego świadomość, ale wciąż płacę cenę za to, jak traktowałam swoje ciało. Ponieważ ciało wyjałowione przeczyszczaniem się, wymiotowaniem, wycieńczającymi treningami, pewnie nie jest tak zdrowe, jak mogłoby być, gdybym tego wszystkiego nie robiła. Ale taka jest część mojej historii i nie wypieram jej, ale też nie pozwalam, by cały czas miała na mnie kluczowy wpływ. Minęło więc wiele lat, zanim doszłam do porozumienia z moim ciałem, zaczęłam spoglądać na nie z czułością i akceptacją, ale tak jak powiedziałaś – wcale nie oznacza to, że patrzę na wszystko przychylnie 24 godziny na dobę, każdego dnia. Dobrze pokazuje to historia, która miała miejsce podczas sesji do kalendarza. Dzień przed zdjęciami wyskoczył mi ogromny pryszcz na twarzy. Mam od zawsze problem ze skórą w tym sensie, że jestem typem wyciskającym, dłubiącym i kompulsywnie rozdrapującym. Cały okres nastoletni miałam poharataną twarz, bo odreagowywałam w ten sposób stres i rozładowywałam napięcie, co ma swoją nazwę – trądzik neuropatyczny. Dziś wiem już jak lepiej kontrolować takie odruchy, ale nie oznacza to, że jestem od nich absolutnie wolna. I gdy zobaczyłam tego pryszcza, a byłam jeszcze dwa dni przed miesiączką – trochę spuchnięta, rozdrażniona, przemęczona itd. – to poczułam złość. Oczywiście nie stałam przed lustrem, mówiąc do pryszcza, że go kocham i widać tak miało być, że akurat dziś się pojawił. Oczywiście, że nałożyłam na niego maść na noc, zaczęłam w nim dłubać i marzyłam, że zniknie do sesji. Ale nie zniknął, zrobił się tylko większy. I miałam świadomość, że szczególnie w sytuacji stresującej, jaką jest sesja zdjęciowa, prawdopodobnie zacznę go rozdrapywać do krwi. Zdecydowałam się więc zakleić go plastrem i jest to uwiecznione na zdjęciach (śmiech), nie ma retuszu. Jest to dla mnie ogromny przełom, że mówię ci o tym tak otwarcie, że to było jasne w trakcie zdjęć, czemu mam ten plaster, że przyznaję się do tego, że nadal jestem osobą, która nie ze wszystkim sobie radzi.
Samo słowo „przyznawać się”, którego użyłaś, jest dla mnie ciekawe, bo kontuje rodzaj winy. Czasem mam wrażenie, że zarówno fakt, że oczekiwania wobec feministek są aż tak wysokie, jak i odzywająca się jakaś moja własna, perfekcjonistyczna część, sprawiają, że zdarza mi się mieć poczucie winy, jeśli zauważam, że w jakimś momencie nie czuję, że jestem z moim ciałem w pełnej zgodzie. I staram się to myślenie odczarować, bo jest to pułapka, ponieważ jesteśmy tylko ludźmi i nie da się zawsze czuć świetnie, a różnorodne wydarzenia z naszego życia wpływają na to, jak w danym momencie przebiega nasza relacja z ciałem.
Kamila Raczyńska-Chomyn: Bardzo dobrze, że o tym mówisz, bo ja też tak mam. I o tym jest dla mnie ciałoneutralność, która pozwala powiedzieć mi od czasu do czasu, że oczywiście mam projekt „Dobre ciało”, mam swoje dobre ciało i przeszłam już bardzo długą drogę w kierunku miłości do swojego ciała, ale to wcale nie oznacza, że nie ma takich dni, gdy nie wkurzam się na to ciało, jestem sfrustrowana, dlaczego akurat dziś wykręca mi jakiś numer, czyli np. serwuje pryszcza zaraz przed sesją czy ból głowy na chwilę przed wywiadem. Myślę, że opowiadanie o tym jest ważne, żeby inne osoby nie brały mnie, ciebie czy innych aktywistek za ideał, nie stawiały nas na piedestale – bo takie idealizowanie jest szkodliwe. Jasne, że wykonałam już kawał pracy nad sobą, mam znacznie większy wgląd w siebie niż choćby 10 lat temu, większą akceptację dla nieidealności i znacznie więcej czułości do samej siebie. Ale to wcale nie oznacza, że jestem idealna. Żadna z nas nie jest. Wszystkie robimy czasem dwa kroki w przód i jeden w tył, zmieniamy kierunki, zatrzymujemy się. I to jest normalne. Czasem dziewczyny piszą mi, że chciałyby kiedyś być takie jak ja. Tymczasem ja chciałabym, żeby dały sobie przestrzeń, żeby być po prostu sobą.
Chciałabym otworzyć jeszcze jeden wątek – kalendarz jest z jednej strony projektem o przesłaniu społecznym, aktywistycznym, ale z drugiej strony – sprzedajesz go i zarabiasz na nim. Często łączenie aktywizmu i feminizmu z pieniędzmi budzi opór i bardzo negatywne komentarze. A jakie jest twoje podejście?
Kamila Raczyńska-Chomyn: Jest to dla mnie bardzo ważny temat. Od dawna mówię o tym, że bycie aktywistką i jednoczesne zarabianie na życie jest dla mnie trudne. Niestety mam wrażenie, że w trzecim sektorze panuje pewien etos biedy i osobiście mam z tym olbrzymi problem. To już siedemnasty rok mojej pracy aktywistycznej i widziałam tak na swoim przykładzie, jak i na przykładach wielu bliskich mi osób, jak trudne jest pracowanie z poczucia misji na dłuższą metę, gdy nieustannie brakuje ci poczucia bezpieczeństwa, martwisz się, jak opłacisz rachunki. Bardzo chciałabym, żeby udało się wreszcie odejść od tego etosu, w którym biedę zrównuje się z moralnością. Szczególnie obecne w niektórych środowiskach kobiecych, czy organizacjach feministycznych oczekiwanie, że będziemy pracować za (pół)darmo, po godzinach i kosztem zdrowia, jest dla mnie przedziwne, bo tak naprawdę jest kolejnym powtórzeniem, tylko że na nowy sposób, fałszywego przekonania, że praca kobiet powinna być darmowa. Kryje się pod tym podświadome założenie, że nasze działania powinny wynikać z wrodzonej opiekuńczości, empatii i poczucia misji i samo pomaganie innym powinno dawać nam spełnienie. Jeśli wyceniamy naszą pracę, jesteśmy złymi feministkami, matkami, kobietami itd. Tak samo jak babcia, która za opiekę nad wnukami oczekiwałaby (i słusznie) wynagrodzenia, tak samo aktywistka, która za występ w panelu, czy poprowadzenie warsztatów chce wynagrodzenie lub – jak ja teraz - zdecyduje się na jakiś komercyjny projekt, bardzo często musi liczyć się milczącym ostracyzmem. To podejścia się zmienia, zwłaszcza dzięki młodym feministycznym aktywistkom, ale mam wrażenie, że wciąż bardzo powoli. Uważam, że to bardzo ważne, by otwierać ten temat, by przetoczyła się jakaś społeczna dyskusja i żebyśmy mogły powiedzieć, że nasza praca pomocowa nie może być zawsze darmowa. Owszem, bardzo często i tak wykonujemy szereg działań aktywistycznych pro bono, ale są pewne sytuacje, w których po prostu należy nam się wynagrodzenie za naszą pracę, czas, wiedzę i doświadczenie. Obecne podejście do pracy jest często bardzo toksyczne. Sprawia, że cierpią bliskie nam osoby, nasze rodziny, ale także my same – nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. I w tym miejscu bardzo często zaczyna się wypalenie aktywistyczne, które obserwowałam z bliska już zbyt wiele razy.
Znam bardzo dobrze to, o czym mówisz, bo przez lata wybierałam przede wszystkim projekty, które wydawały mi się ważne społecznie. Niejednokrotnie byłam w sytuacji, gdy mimo, że mój czas był przepełniony pracą, gdy nagle okazywało się, że muszę pójść do dentysty albo kupić nowe buty na zimę, po prostu nie miałam na to pieniędzy. Nieustannie martwiło mnie też, że kolejne takie momenty mogą się pojawić. Od pewnego czasu uczę się uwzględniać mocniej moje potrzeby, w tym finansowe. Ale jest to wciąż wyzwaniem, bo nie jest to tylko kwestia mojego podejścia, a problem systemowy, dodatkowo maksymalizowany przez obecny kierunek polityczny, w ramach którego mnóstwo projektów w ostatnich latach straciło wcześniejsze źródła finansowania.
Kamila Raczyńska-Chomyn: Posłużmy się metaforą – podczas instrukcji postępowania w razie sytuacji awaryjnej w samolocie zawsze mówi się, by osoby dorosłe najpierw założyły maskę sobie, a dopiero potem swojemu dziecku. I my nikomu nie jesteśmy w stanie pomóc, jeśli same nie mamy maski na twarzy, czyli nie zadbamy przede wszystkim o siebie. Tak jak powiedziałaś, żyjemy trudnej sytuacji politycznej, trzeba mieć świadomość, że dotacje dla wielu projektów zostały wycofane, a jednocześnie na działaczki zajmujące się poprawą jakości życia kobiet w Polsce spadła ogromna dodatkowa praca, ale też ogromny stres, napięcie, rozpacz związana z tym, co się dzieje. I te emocje, uczucie przeciążenia i bezsilności mogą wpływać na nas i na nasze relacje, a nawet prowadzić do depresji czy wypalenia zawodowego.
Warto też podkreślić, że w organizacjach pozarządowych jest zdecydowana przewaga kobiet.
Kamila Raczyńska-Chomyn: Tak, cały trzeci sektor jest szalenie sfeminizowany. Kobiety zajmują się nie tylko prawami kobiet, ale też prawami różnorodnych mniejszości, prawami zwierząt, zwalczaniem przemocy, edukacją seksualną itd. I często jest to praca albo bezpłatna, albo bardzo słabo płatna. Dla przykładu – kiedy w latach 2004-14 byłam wolontariuszką w Grupie Ponton, zajmującą się rzetelną edukacją seksualną młodzieży, było nas kilkanaście osób, w tym od zera do w porywach dwóch mężczyzn. Ostatnio spytałam, czy coś się zmieniło w tym obszarze i okazuje się, że zupełnie nie. Nadal są to prawie same kobiety i dziewczyny (poza dwoma chłopakami). Między innymi dlatego oraz w podzięce za to, czego się nauczyłam przez te 10 lat w Pontonie, 10% zysku ze sprzedaży kalendarzy i notesów przeznaczamy z Olą na Ponton właśnie.
Skoro nasza rozmowa toczy się wokół kalendarza, to na koniec chciałabym cię jeszcze zapytać, czego życzyłabyś kobietom na rok 2022?
Kamila Raczyńska-Chomyn: Życzyłabym tak kobietom, jak wszystkim osobom, by przestały się bać różnych rzeczy, które je blokują. To jest coś, co wyniosłam z własnej terapii – świadomość, że nasze blokady wynikają często z fałszywych przekonań, które tak naprawdę nawet nie są nasze – bazują na przekazach, które usłyszałyśmy setki razy od bliższych i dalszych osób, w mediach, w filmach, w ramach systemu edukacji… Takim fałszywym przekonaniem może być choćby założenie, że nasza praca powinna być darmowa, bo inaczej jesteśmy zachłannymi, próżnymi egoistkami. Albo że jeśli chcemy realizować swoją seksualność, iść za własnymi pragnieniami, to nie mamy do siebie szacunku, jesteśmy puszczalskie. Oraz masa innych – warto, by każdy je w sobie zmapował. Chciałabym bardzo, żebyśmy wszystkie i wszyscy zamienili strach w zaciekawienie, żeby kobiety mogły przestać się bać i zacząć dowiadywać się, czego tak naprawdę chcą od życia, relacji, pracy zawodowej. Żebyśmy były blisko swoich emocji, blisko siebie. I potrafiły mówić głośno i wyraźnie, czego chcemy, a czego nie chcemy. Ja wciąż się tego uczę.
Zarówno KLAENDARZ, jak i NOTES możecie kupić na stronie Kamili.
Ada & Dominika z synem
Zdjęcia: Aleksandra Mecwaldowska