Moja koleżanka ostatnio dowiedziała się o chorobie, którą mogła wykryć wiele lat wcześniej, gdyby w gabinecie ginekologicznym zlecono jej odpowiednie badania. Tego typu historie słyszę dość często – towarzyszy im dużo złości, frustracji, lęku. Pojawiają się też w waszej książce, która doskonale pokazuje, jak tragiczne zarówno dla zdrowia, jak komfortu życia skutki może mieć brak edukacji seksualnej oraz pełne stereotypów przekonania części lekarzy i lekarek. Czy to właśnie podobne historie były dla was motorem napędowym do pisania?

Kamila: Niestety obie spotykałyśmy i wciąż spotykamy się z tego typu historiami i zdecydowanie był to jeden z motorów napędowych do napisania książki. Oczywiście doświadczenia moje i Eweliny są różne, bo i nasz charakter pracy jest inny. Ewelina ma wykształcenie medyczne i w związku z tym pacjentki, ja z kolei zajmuję się pracą z ciałem oraz emocjami i mam swoje klientki. Każda z nas usłyszała jednak niestety bardzo dużo opowieści o protekcjonalnym podejściu lekarzy i lekarek do pacjentek. Jednym z najczęstszych problemów, o których słyszy Ewelina są bolesne miesiączki. Nieraz trafiały do niej kobiety, które co miesiąc lądowały na SOR-ze, dostawały zastrzyki przeciwbólowe, miały tak obfite miesiączki, że mdlały itd. Tymczasem w gabinecie często słyszały, że „taka ich uroda” i nic nie da się zrobić. Podczas gdy bardzo często te objawy świadczyły o endometriozie, którą da się, a nawet trzeba leczyć. Pamiętam kobietę, która trafiła zarówno do Eweliny, jak i do mnie. W trakcie miesiączki doznawała tak intensywnego bólu, że nie była nawet w stanie chodzić – mąż musiał nosić ją do toalety. Nie była w stanie wytrzymać bez zastrzyków przeciwbólowych co 24 godziny. I przez część miesiąca nie była w ogóle w stanie pracować, a przecież nie ma szans na urlop menstruacyjny, nie istnieje też żadna renta przyznawana ze względu na bolesną miesiączkę.

 

Niestety urlopów menstruacyjnych gwarantowanych prawnie nie ma i raczej nie zapowiada się, by zostały szybko wprowadzone. Pojedyncze firmy wdrażają takie rozwiązanie na własną rękę, ale słyszałam dopiero o kilku takich przypadkach w Polsce.

Kamila: Niestety. Tabu wokół miesiączki jest tak duże, że trudno o szeroko zakrojoną dyskusję społeczną na ten temat, a co dopiero rozwiązania prawne. A wracając do historii, z którymi przychodzą do nas kobiety – do mnie najczęściej trafiają osoby, które skarżą się na bolesne współżycie. Bardzo smutne, ale też szokujące jest to, że zarówno te kobiety zgłaszające w gabinetach problem bolesnych miesiączek, jak i bolesnego współżycia były często zbywane. Nieraz trafiają do mnie dziewczyny z pochwicą czy wulwodynią, które od lekarzy słyszały, że najlepiej jak przed stosunkiem wypiją kieliszek wina i się rozluźnią, a jakoś to pójdzie. Ewentualnie dostawały recepty na maści z lidokainą, która znieczula cały obszar genitaliów, żeby penetracja była możliwa i nie rozdzierająco bolesna, ale o przyjemności nie ma tu mowy. Trafiają do mnie też kobiety, które może i nie skarżą się na ból przy stosunku, ale nie mają orgazmów i żadnej przyjemności z penetracji, w związku z czym i ich libido się obniża. Nieraz umawiają się do seksuologów, mężczyzn po 50-ce, którzy biorą niemało za takie konsultacje, a sugerują rozwiązania z cyklu: proszę kupić sobie nową, fikuśną bieliznę albo wziąć wspólnie kąpiel. Tymczasem źródła problemu z bólem lub brakiem odczuwania przyjemności tkwią zupełnie gdzie indziej. Kilka dni temu trafiła do mnie kobieta, która skarżyła się na dyskomfort odczuwany w trakcie stosunku. Zadałam jej serię pytań – np. jak często sika, czy wiąże się to z parciem na pęcherz, czy zdarzają jej się infekcje, jak reaguje na stres, czy może zagryza zęby i niemi zgrzyta albo nawet śpi w szynie. Wystarczył półgodzinny, dobry wywiad medyczny, by okazało się, że dużo wątków składa się w całość. Okazało się, że ta kobieta była po dużej interwencji protetycznej i nikt nie powiedział jej, że ciągłe zaciskanie szczęki powoduje również spięcie mięśni dna miednicy, a gdy te są nieukrwione, do wulwy właściwie w ogóle nie napływa krew w trakcie podniecenia, łechtaczka nie wchodzi w stan erekcji, pochwa się średnio nawilża. Można z tym jednak pracować. Natomiast nie pomoże tu nawet najbardziej fikuśna bielizna – potrzebne są odpowiednie ćwiczenia mięśni dna miednicy oraz oddechowe, uważność, masaż, opracowanie lepszych metod radzenia sobie ze stresem itd. Takie kobiety, zgłaszając określone objawy, przez lata bywały obśmiewane, sugerowano im, że przesadzają czy zwariowały. Oczywiście nie możemy generalizować, że tak jest zawsze – jest szereg świetnych, empatycznych ginekologów czy ginekolożek. Jednak historie, z którymi spotykamy się z Eweliną niestety pokazują, że wciąż często takie sytuacje mają miejsce.

 

Takie podejście medycyny do kobiecego ciała, w ramach którego wciąż rezonują stereotypy sprzed wieków (np. traktuje się nas jak histeryczki), jest wciąż stosunkowo popularne.

Kamila: Tak, wciąż powtarza się nam na różne sposoby, że jesteśmy histeryczne, hipochondryczne, mamy strasznie niski próg bólu… Musimy mieć świadomość, że świat został zaprojektowany w dużej mierze przez mężczyzn i z uwzględnieniem ich potrzeb, w tym anatomii czy fizjologii. Przez wiele lat uważano np., że objawy zawału serca są te same u kobiet i mężczyzn, a okazało się, że są absolutnie różne. Co więcej: nasze hormony, które wydzielają się w różnych okresach cyklu miesiączkowego wpływają na wyniki badań, odczuwanie bólu, samopoczucie itp. Prowadząc badania, należy brać to pod uwagę, choć przez wiele dekad zupełnie tego nie uwzględniano. O tego typu systemowych problemach świetnie pisze Caroline Criado Perez w książce „Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn” oraz Linda M. Scott w publikacji „Kapitał kobiet. Dlaczego równouprawnienie wszystkim się opłaca”.

 

Ja do poleceń w temacie dorzucę też „Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy” Lisy Appignanesi, która doskonale rozprawia się ze stereotypem histeryczek. Tak jak i wymienione przez ciebie autorki pokazuje, że wiedza medyczna nie zawsze jest obiektywna, choć sprawia doskonały pozór obiektywności. Gdy myślę o tym, jak wiele przekonań wpływa na to, jak możemy być potraktowane w gabinecie lekarskim, splata się to mocno również z faktem, jak bardzo seksualność jest upolityczniona. Najmocniej pokazuje się to w przypadku aborcji. Zresztą rozmawiamy w momencie, gdy Justyna z Aborcyjnego Dream Teamu otrzymała zarzuty za pomoc w przerwaniu ciąży. Marzyłoby mi się, żeby punkt ciężkości przesunął się choć trochę w kierunku naszych doświadczeń i związanych z nimi emocji, by przestały być one zawłaszczane przez konkretne narracje, jedynie medykalizowane, czy upolityczniane. Mam wrażenie, że wy starcie się to robić w książce, demaskując te mechanizmy i dając przestrzeń również historiom, które wreszcie mają prawo wybrzmieć. W „Ona” każda osoba znajdzie szczegółową wiedzę medyczną, ale również empatyczną opowieść o tym, z czym mogą się kolejne doświadczenia wiązać.

Kamila: Bardzo zależało nam na dwugłosie, dlatego podzieliłyśmy się z Eweliną wątkami, które opisujemy. Ewelina jest osteopatką ginekologiczną i fizjoterapeutką, zajęła się więc aspektami medycznymi. Ja z kolei nie mam zawodu medycznego, ale od lat zajmuję się edukacją seksualną, w tym emocjonalnymi i społecznymi aspektami naszego zdrowia intymnego, które są szalenie ważne, a często zupełnie niezauważane przez medycynę zachodnią. Chciałyśmy, żeby ten dwugłos był wyraźny i żeby było jasne, że nie zamierzamy pomijać subiektywnych doświadczeń, przeżyć, a nieraz i traum – wręcz przeciwnie: zapraszamy je do opowieści.

Warto jeszcze zaznaczyć, że choć głos Eweliny jest w książce głosem medycznym, to jednocześnie jest on bardzo empatyczny. W Ewelinie nie ma nawet krzty patriarchalnego ego, które sprawia, że gdy tylko zakładasz biały kitel, to od razu czujesz się lepsza i uważasz, że wiesz wszystko najlepiej o ciele pacjentki, która od ciebie przychodzi. Nie wiem, czy sama masz takie doświadczenia, ale ja kilka razy spotkałam się z tym, że gdy zgłaszałam w gabinecie jakiś objaw, słyszałam, że to niemożliwe. A przecież to moje ciało, znam je od blisko 40 lat i wiem, kiedy coś mnie boli, czy coś się w nim zmienia, nie wymyślam sobie tego. Zadaniem osoby w gabinecie lekarskim powinno być tak trafne sformułowanie pytań, by dojść do źródła problemu. Powiedzmy np. że kobieta zgłasza, że czuje, że zmienił się zapach jej wydzielin pochwy, które znajduje na majtkach. W badaniach posiewowych nic nie wychodzi. OK, ale może trzeba zastanowić się, czy to nie kwestia diety, czy coś się w niej ostatnio zmieniło? Może ma nowego partnera? A może ta osoba zaczęła przeżywać więcej stresu? Zaburzyła sobie florę bakteryjną nowym produktem do higieny intymnej, który wypadałoby odstawić? A może kupiła nową bieliznę i dany materiał jej nie służy? Z Eweliną łączy nas to, że można powiedzieć nam absolutnie wszystko, przyjść z dowolną obserwacją dotyczącą swojego ciała, a na pewno tego nie zlekceważymy, ani nie zinfantylizujemy, za to będziemy szukać rozwiązań.

 1 Tyszko Bury Raczynska Ona

Cudownie, gdyby ta infantylizacja czy dyscyplinowanie pacjentek w ogóle przeszły do historii.

Kamila: Tak! Trudno mi też zrozumieć, czemu nawet gdy dysponujemy wiedzą w określonym temacie, nie wdrażamy wciąż nowych rozwiązań. Najlepszym przykładem jest poród. Mamy badania, które pokazują, że kobiety rodzą łatwiej i sprawniej, gdy światło jest przygaszone, bo to „wycisza” korę nową mózgu, która nie jest nam potrzebna w porodzie (za to powinno aktywować się podwzgórze). A jak się najczęściej rodzi w szpitalach? W świetle jarzeniówek. Tymczasem ostre, jaskrawe światło rozbudza układ współczulny odpowiedzialny za reakcję walki lub ucieczki, przez co pogłębiamy stres, zarówno nasz, jak i noworodka. Każda położna powie ci, że bardzo często ma styczność z takimi sytuacjami, że akcja porodowa rozkręca się w domu, kobieta jedzie do szpitala z w miarę regularnymi skurczami, wchodzi na izbę przyjęć i wszystko jak ręka odjął – skurcze przygasają, bo podnosi się poziom kortyzolu, gdy kobieta trafia w tryb szpitalnej machiny, a więc ląduje w sali z ostrym światłem, przechodzi bolesne badanie, ludzie wchodzą i wychodzą, pojawia się dużo nowych bodźców. Nieraz trzeba podać sztucznie oksytocynę i rozpędzić poród, a nawet zdecydować się na kaskadę interwencji medycznych. A w niektórych przypadkach z wysokim prawdopodobieństwem dałoby się tego uniknąć, gdyby warunki porodu były bardziej komfortowe. Podobnie jest z poronieniem, które też wymaga akcji skurczowej, rozluźnienia, wypuszczenia tego zarodka czy płodu.W ogóle nie zaskakuje mnie, że część kobiet boi się ronić w szpitalu, albo że to poronienie przebiega wolniej czy trudniej. Nieraz o wiele łatwiej byłoby ronić w domu, w bezpiecznej atmosferze. A jeśli jest to np. druga ciąża i możemy przystawić starsze dziecko do piersi, to poronienie pójdzie o wiele łatwiej, bo stymulacja brodawek sutkowych równa się produkcji oksytocyny, która wpływa na skurcze macicy. Co więcej: komfort to jedno, ale wiele kobiet obawia się, że w szpitalu nikt nie potraktuje serio ich prośby i że szczątki znajdą się po prostu w sedesie.

 

Niedawno słyszałam taką historię ze szpitala. Kobieta od samego początku podkreślała, że bardzo zależy jej, by móc pochować szczątki, tymczasem skończyło się tak, że wylądowały one właśnie w sedesie.

Kamila: Niestety znam masę takich historii. Mówimy tu o łamaniu człowieka – zmuszaniu go do trudnej, wymagającej, bardzo intymnej sytuacji jak poronienie chcianej ciąży w okrutnych warunkach. Słyszałam od jednej z dziewczyn, że dostała w szpitalu litrowy słoik po ogórkach, do którego kazano jej ronić, co jest absolutnie szokujące. Nagminnie kobiety dostają też mniej tabletek poronnych niż powinny, przez co poronienie trwa dłużej i jest bardziej bolesne, czasem trudno też doprosić się o leki przeciwbólowe. Ostatnio wspierałam dziewczynę w trakcie poronienia zatrzymanego. Jej też bardzo zależało na tym, żeby pochować szczątki. Bardzo chciała zrobić to sama, ale szpital na coś takiego nie pozwala, tak samo jak nie możemy zabrać ze sobą odciętego palca czy wyciętego guza. Powiedziano jej też, że nie powinna w ogóle patrzeć na to, co poroni, bo to zmarcerowane szczątki i na pewno nie dźwignie emocjonalnie takiej sytuacji, zupełnie nie biorąc pod uwagę jej zasobów ani potrzeb w tym poronieniu. Słyszałam też historie kobiet, które miały tak silną potrzebę, by cokolwiek pochować, że wynosiły ze szpitala chociaż skrzep wyjęty z podpaski, bo tak mocno czuły całą sobą, że muszą coś zakopać, oddać swoje dziecko ziemi. Aż trudno to skomentować.

 

W ogóle mnie to nie dziwi, bo choć oczywiście każdy przechodzi proces żałoby inaczej, to ta potrzeba pochowania kogoś czy zobaczenia szczątków może być bardzo silna. Bez takiego doświadczenia część osób nie będzie w ogóle w stanie przeżyć procesu żałoby i w jakimś momencie go domknąć.

Kamila: Akurat obecnie szkolę się na osobę wspierająca w żałobie u wspaniałej Anji Franczak z Instytutu Dobrej Śmierci. Podczas warsztatów dużo uczymy się o tym, że np. dotknięcie martwego ciała, obserwowanie jak jest chowane jest często dla osoby w żałobie kluczowe, bo dopiero wtedy mamy wrażenie, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, zdarzenie przestaje być wyabstrahowane, urealniamy je. Kontakt ze szczątkami w jakiś sposób ugruntowuje, uziemia, osadza nas w nowej rzeczywistości, a to może być wspaniałym punktem wyjścia do przejścia żałoby. Jestem pewna, że odczujemy negatywne skutki emocjonalne tego, ile osób nie pożegnało się z bliskimi chorującymi i umierającymi na covid. Nikt o tym jeszcze nie mówi, ale to do nas wróci, jako kolektywna trauma, prędzej czy później.

 

W waszej książce pojawia się jeszcze jeden wątek odnośnie poronienia i porodu, który wydał mi się bardzo interesujący. A więc zależność między transgeneracyjnym przekazem na temat seksualności, który dostałyśmy w domu a tym, jak przejdziemy przez różne doświadczenia (np. poród) również fizycznie (a więc np. jak będziemy radzić sobie z bólem).

Kamila: Tak, jest to olbrzymi temat. Oczywiście nie jest tak, że negatywne przekazy na temat seksualności, które odebrałyśmy w domu muszą mieć wiecznie na nas wpływ, ale pokazujemy z Eweliną, że można i warto nad tym pracować, bo nasz stosunek do ciała przekłada się na to, jak przechodzimy przez różne cielesne doświadczenia. Dużo mówi o tym położna Iza Dembińska w rozmowie ze mną o porodzie właśnie.

 

A jak było z tym przekazem u ciebie? Na samym początku książki umieściłaś podziękowania dla swojej mamy. Jaką opowieść o cielesności od niej dostałaś?

Kamila: Zawsze podkreślam, że to, jaką dostałam edukację seksualną, prociesleną i prokobiecą od mojej mamy jest niesamowite. Jestem tu, gdzie jestem w ogromnej mierze właśnie dzięki mojej mamie. Było więc dla mnie oczywiste, że w tej książce podziękowania należą się właśnie jej. Nagość czy fizjologia były zupełnie naturalne w naszym domu. To, jak moja mama obchodziła się ze swoim ciałem i w jaki sposób o nim mówiła było kluczowe. Szybko dowiedziałam się np. czym jest miesiączka, co zaoszczędziło mi mnóstwo stresu. Pamiętam, że jakieś dwa lata przed tym, nim pojawił się okres, zaczęłam obserwować na majtkach wydzieliny pochwy. Było to dla mnie szokiem, nie wiedziałam, czy to oznaka zdrowia, czy choroby. I mogłam z tym pójść do mojej mamy, zapytać, czy to normalne, a ona wytłumaczyła mi, że to totalnie OK, że po prostu wydzielają mi się już hormony i za rok czy dwa dostanę miesiączkę. A gdy już ta pierwsza miesiączka się pojawiła, byłam zaopiekowana, celebrowałyśmy to wydarzenie. Moja mama bardzo intuicyjnie szanowała też granice intymności moje i mojej siostry. To było zupełnie normalne, że puka się do pokoju nawet małego dziecka, że ciało nie jest dotykane bez pytania, że nie robi się mu nic, czego ono nie chce. Zaczynając od takich podstawowych rzeczy, czyli na co masz ochotę do jedzenia i czy w ogóle jesteś głodna po pozwolenie na to, żebyśmy same z siostrą wybierały, w co chcemy się ubrać do przedszkola. Mama sprawdzała tylko, czy rzeczy są adekwatne do pogody, ale to, jakie konkretnie ubrania wybieramy, jakie mają mieć kolory itd. było już naszą decyzją.

 

Niby proste rzeczy, a jednak niesamowicie rzadkie. I myślę sobie, że to od wczesnego etapu uczyło cię zaufania do ciała i do samej siebie.

Kamila: To jest bardzo ciekawe, bo teraz coraz więcej mówi się o tym, że wmuszanie w dzieci jedzenia prowadzi do zaburzania ich naturalnego poczucia głodu i sytości. Podobnie szkodzi klasyk „idź się wysikać”, zwłaszcza, gdy takie działanie jest forsowane nawet, gdy dziecko wcale nie ma na to ochoty. Uczenie sikania na zapas ma bardzo negatywy wpływ na mięśnie dna miednicy i jest szalenie niezdrowe. Po takich „treningach czystości” trafiają do mnie i Eweliny kobiety, które mają zaburzenia oddawania moczu (czyli mikcji). Nie mówiąc już o tym, że jeśli podważamy zaufanie dziecka do własnego ciała – np. wmawiając mu, że z pewnością jest mu zimno – to później gdy takie dziecko już dorośnie, to o wiele łatwiej da sobie wmówić, że np. przesadza i ta miesiączka wcale nie jest aż tak bolesna, więc nie trzeba robić dodatkowych badań, albo że dana czynność seksualna musi się podobać, choć wcale nie sprawia przyjemności.

 

Myślę, że na wczesnym etapie odczytywanie różnych sygnałów z ciała jest rzeczą dość naturalną, ale później, przy okazji socjalizacji, uczy się nas odcinania się od cielesności. Wrócenie do tego kontaktu z ciałem to później nieraz długi i pracochłonny proces. Jak rozpocząć taką pracę?

Kamila: Myślę, że nie ma na to jednej, dobrej, uniwersalnej odpowiedzi. Natomiast na pewno warto przyjrzeć się różnym przekonaniom na temat cielesności, które nosimy w sobie, nieraz święcie przekonane, że są one nasze, że coś powinnyśmy, a czegoś nie powinnyśmy robić. Ale czy zawsze rzeczywiście są nasze? Może jest to zinternalizowany głos naszej mamy, babci, dawnej nauczycielki, koleżanek? Okres zawsze boli, masz za duże uda, powinnaś zajść w ciążę w okolicach 25. roku życia, nie idź z kimś do łóżka na pierwszej randce… To mogą być tego typu przekonania. Może rzeczywiście są nasze, ale może nigdy nie były nasze, albo były tylko przez chwilę, ale teraz stały się już nieaktualne. Warto się temu przyglądać, do niczego nie zmuszać, szukać tego, co jest w zgodzie z nami. A jednocześnie rozpocząć też czułą, cierpliwą, uważną pracę z emocjami i ciałem – np. z oddechem, mięśniami dna miednicy. Przestać traktować ciało tylko narzędziowo i zadaniowo, czy też jak powłokę, która ma być jak najbardziej atrakcyjna, a zacząć sobie uświadamiać, że ciało to my i super, gdy chcemy rozwijać relację z samymi sobą.

Kamila Raczyńska-Chomyn - edukatorka seksualna, instruktorka treningu mięśni dna miednicy, doula i autorka projektu Dobre Ciało, w ramach którego pomaga kobietom wrócić do siebie  po trudnych zdarzeniach, jak poronienie czy doświadczenie przemocy, i na nowo cieszyć się włąsnym ciałem. Wspiera kobiety w poszukiwaniu przyjemności i radości płynącej z eksplorowania seksualności. Współautorka książek: „Ona. Zdrowie, seksualność, ćwiczenia mięśni dna miednicy” oraz „Dziwki, zdziery, szmaty. Opowieści o slut-shamingu”

2 Tyszko Bury Raczynska Ona

Kamila Raczyńska-Chomyn i Ewelina Tyszko-Bury w obiektywie Justyny Jaworskiej

Fot. materiały prasowe