Kochaj siebie. Ile razy już to słyszałaś? Pewnie, podobnie jak ja, wiele razy. Ale czy posłuchałaś osoby, która je powiedziała czy napisała? Czy zastanawiałaś się, co ono właściwie znaczy? I jak to się robi?

Gdy jest mi smutno albo mam jakiś problem, zazwyczaj zwracam się do bliskich osób. Mama, przyjaciółki albo partner wysłuchują moich bolączek, wspierają mnie i pocieszają jak mogą, ale nie zawsze potrafią mi pomóc.

Czasami sama muszę uporać się z tym, co nie daje mi spokoju. Tylko że to trudne. Łatwiej jest zwrócić się do przyjaciela: osoby, która na pewno poświęci swój czas, wysłucha i przytuli. Spojrzy na sprawę z dalszej perspektywy i powie, że wszystko się ułoży. Słowem, potraktuje mnie lepiej i najdelikatniej jak potrafi.

Czy ja umiem traktować tak siebie? Tak, jakbym była swoją przyjaciółką?

Oczywiście, że nie. Często ją odpycham. Mówię, że jest beznadziejna. Pozwalam jej zachowywać się jak rozkapryszone dziecko. Nie dotykam jej czule, tylko w pośpiechu, bez większej atencji i skupienia. Nie jestem dla niej wyrozumiała ani cierpliwa. Nie wybaczyłam jej błędów z przeszłości. Nie umiem się nią dobrze zająć, nie umiem się z nią dobrze bawić, nie umiem spojrzeć na nią z dystansem. Umiem się z niej śmiać, ale raczej sarkastycznie. Często patrzę na nią z politowaniem. Nie wierzę w jej możliwości. Każę jej siedzieć cicho.

Jakim jestem człowiekiem, jeśli traktuję tak swoją najbliższą przyjaciółkę? Nasza relacja jest toksyczna. Niszczę ją, ale nie wiem dlaczego. Skąd we mnie tyle destrukcyjnych uczuć? Powinna ode mnie odejść, bo tak się nie traktuje przyjaciół. Problem w tym, że nie może tego zrobić... Bo mieszka we mnie. I będzie mieszkać do końca życia.

Już wiele razy przekonałam się, że mimo jak najlepszych intencji nie da się żyć dobrze i harmonijnie z innymi ludźmi, jeśli brakuje mi ciepłych uczuć do samej siebie. Jeśli coś mnie boli, to zamiast sobie pomóc, robię na odwrót. Nie da się długo funkcjonować z zatrutą duszą. Prędzej czy później wszystkie rany się otworzą i przeleje się przez nie cała gorycz, jaką od siebie na co dzień odbieram.

Nieświadomie staję się nieuprzejma, zgryźliwa, marudna, samolubna, obojętna. Liczy się tylko moje cierpienie. Problem w tym, że sama je sobie zadaję, bo nie myślę o sobie dobrze.

Moja przyjaciółka siedzi skulona w kącie i czeka, aż zwrócę na nią uwagę. Wiem, że potrzebuje mojej opieki i wsparcia. Ona nie przetrwa beze mnie, a ja bez niej. Mam chłopaka, którego mocno kocham, mam dużą wspaniałą rodzinę i fajnych znajomych, ale żeby traktować ich jak najlepiej i kochać zdrową miłością – bez rujnującego przeświadczenia, że ze mną jest coś nie tak – potrzebuję pogodzić się ze sobą. Uszanować się. Umiłować się. Spędzić ze sobą miło czas, nie sabotując wewnętrznie wszystkiego co robię albo co chcę zrobić. Pomyśleć, czego potrzebuję, i nie, nie jest to nowa szminka ani buty.

Domyślam się, że wiele z nas ma ten sam problem.

Ja zrobiłam pierwszy krok w celu zaprzyjaźnienia się ze sobą: napisałam do siebie list. Przeprosiłam swoją przyjaciółkę za złe traktowanie, poprosiłam, aby wybaczyła mi wszystkie małe i duże błędy, zapewniłam, że zawsze będę ją wspierać. Że będę o nią dbała i że nigdy nie zostawię jej samej.

I wiecie, ot niby taka bzdura, ale najwidoczniej bardzo tego potrzebowałam, bo teraz czuję się trochę silniejsza. I wreszcie zrozumiałam, że przyjaźń z samą sobą to jedna z najcenniejszych relacji, jaką mam.

 

Adrianna Wieczerzak (23) – pochodzi z Żuław, żyje w Gdańsku; zawsze pisała do szuflady, ale powoli zaczyna brakować już tam miejsca. Do szczęścia potrzebuje natury, kawy, czytania, kota i łaskawego bożka kreatywności. Typowa humanistka. Ładniej od słowa mówionego wychodzi jej tylko pisane.

 

Fot. Noah Buscher / unsplash.com