Katia:

W ostatnią sobotę rządziły mną trzy intensywne uczucia: wstyd, smutek i – co ciekawe – odrobina radości. Wstyd, bo nie było mnie 20 lipca w Białymstoku, bo wiedziałam, że kiedy ja świętowałam swoje urodziny w Szwajcarii, na Podlasiu rozgrywał się dramat i ludzie bali się o swoje życie. Smutek i łzy wywołało emocjonalne przemówienie Huberta Sobeckiego z „Miłość nie wyklucza”, w którym mówił o samobójstwach, depresji, poniżaniu, samotności, strachu i byciu niewidzialnym dla polityków. I wreszcie radość, bo centrum Warszawy było tęczowe, pełne tańczących ludzi celebrujących „najbardziej gejowski dj set”, jak go nazwał organizator manifestacji Aleks Polak. Bo w Warszawie uczestnictwo w marszu czy paradzie jest wciąż jeszcze niezobowiązujące i przyjemne, nie wiąże się ze strachem i późniejszą wizytą w szpitalu. Piszę wciąż, bo nie wiem, jak długo to potrwa.

Tegoroczną warszawską Paradę Równości może i objął patronatem prezydent miasta, ale w tym samym czasie prezes Młodzieży Wszechpolskiej dusił jednego z jej uczestników, a garstka aktywistek i aktywistów (w tym przemawiająca na sobotniej manifestacji Marta Puczyńska) spędzili ten czas przy policyjnych radiowozach.

27 lipca na Placu Defilad panowała jednak generalnie piknikowa atmosfera. Kolorowi ludzie w różnym wieku i o różnej tożsamości psychoseksualnej przytulali swoich znajomych, partnerów, partnerki, powiewali tęczowymi flagami, siadali w ogródku baru Studio i sączyli napoje. Mnie przez całe wydarzenie towarzyszyła wielka gula w gardle i dyskomfort. Dyskomfort, bo wiem, że względu na uprzywilejowaną pozycję, jaką daje mi w Polsce bycie osobą heteroseksualną, bólu i rozpaczy Dominika, Kacpra czy Milo nigdy w pełni nie zrozumiem. Podobnie jak przemawiająca na sobotniej manifestacji Paulina Piechna-Więckiewicz nie wiem, jak to jest nie móc trzymać za rękę swojego partnera i bać się okazywać uczucia na ulicy.

I choć wyznaję zasadę, że to dana grupa powinna mówić o sobie i nie chcę nikomu zagarniać przestrzeni, to po raz kolejny zabieram głos. Dlaczego? Bo chcę zwrócić się do tych, którzy podobnie jak ja są sojuszniczkami i sojusznikami osób LGBTQ+ (nie ideologii, nie światopoglądu – za tymi literkami kryją się ludzie a nie jakaś jednolita masa). Całą manifestację czułam wyrzuty sumienia, bo choć wiem, że nie odwracam wzroku, kiedy to niewygodne, to na pewno mogłabym robić więcej. Myślę, że nie jestem w tym uczuciu osamotniona. Musimy skończyć z gestami podziwu, lajkami na fejsie, cichym wspieraniem. Odmienianie „solidarności” przez wszystkie przypadki, nie zwróci życia popełniającym samobójstwo nastolatkom, nie wyleczy traum, nie obroni przed atakiem homo- i transfobów, nie pozwoli odwiedzić partnera w szpitalu czy wspólnie wychować dziecka. Hubert Sobecki przypomniał, że ponad 70 proc. młodzieży LGBTQ+ ma myśli samobójcze i łamiącym się głosem wspominał m.in. zaszczutego przez kolegów w szkole Dominika z Bieżunia, który zostawił po sobie kartkę „Jestem zerem”, Beatę i Kamilę, które uciekły z Polski, bo bały się wychowywać tu swojego synka czy transpłciową Milo, która skoczyła z Mostu Łazienkowskiego. Zastanawiałam się wtedy, jak wyglądałaby moja psychika, gdybym regularnie była nazywana dewiantem, pedofilem, zagrożeniem dla rodziny, zboczeńcem. Prawdopodobnie bym tego nie przeżyła. I każdy, kto chce zamieść pod dywan istnienie i prawa obywatelskie osób LGBTQ+, powinien zadać sobie to samo pytanie.

Mocne przemówienia Huberta, Marty Puczyńskiej i Anny Pietruchy przepracowywałam we łzach. Nie dlatego, że nie znałam statystyk, relacji z Białegostoku, czy całej machiny dyskryminacyjnej w Polsce. Słuchać to nie zawsze znaczy usłyszeć. Jeśli coś cię nie dotyczy, ciężko to sobie w pełni wyobrazić. To właśnie poczułam. Rozpacz mieszała się też ze wstydem: czułam, że nie mam do niej prawa, bo to przecież nie o mnie tu chodzi. Co mają czuć osoby, które to, czym ja jestem przerażona, muszą codziennie przeżywać na własnej skórze.

Dlatego też sojuszniczki i sojusznicy, pamiętajmy, że ignorancja to przywilej, tak jak mówienie o sobie „jestem apolityczny_a, nie angażuję się”. Wszystko jest polityczne, a wybierając bierność jednoznacznie opowiadamy się po stronie oprawców. Nie trzeba im do ręki dawać kija bejsbolowego. Wystarczy, że odwrócimy wzrok. Bycie człowiekiem nie jest światopoglądem czy ideologią. Takie protekcjonalne traktowanie dokłada swoją cegiełkę do systemowej przemocy, która przecież nie trwa od wczoraj. Tylko póki nie zobaczyliśmy lecących w Białymstoku kostek brukowych, wielu z nas udawało, że jej nie ma, że to kolejny modny temat a nie walka o życie. Lata wykorzystywania przywileju ignorancji przyniosły nam kipiącą w polskim społeczeństwie nienawiść, nawoływanie do pogromów mniejszości i skrupulatną pracę u podstaw hierarchów kościelnych, by osoby nieheteronormatywne wypchnąć poza nawias i podeptać. Przestańmy się już klepać po plecach, wyrażać głębokie zaniepokojenie niczym ONZ. Czy to sprawia, że czujemy się lepiej? Oczywiście! Czy to coś zmienia? Tak, na gorsze. Bo każdy kolejny tydzień, miesiąc bez reakcji to czas dalszego rozwoju faszystowskich ciągot i pewności, że za nawoływanie do „polowania na pedałów” należy się medal a nie kara. Wiadomo, że miło przyjść na wesoły marsz i rozejść się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. I tak to lepsze niż zostanie w domu, ale w miarę własnych możliwości możemy robić znacznie więcej. Nie uciszajmy osób dyskryminowanych (mają prawo do swojej złości), reagujmy na homo- i transfobiczne żarty, dementujmy kłamstwa rozpuszczane przez siejące nienawiść prawicowe portale i wreszcie – głosujmy. Głosujmy na ludzi, którzy nie traktują naszych znajomych i przyjaciół jak obywateli drugiej kategorii.

 1 lgbt to ja lgbt marsz rownosci pride

Ola:


„Nadzieja to przekonanie, że to, co robimy, ma znaczenie, nawet jeśli nie sposób z góry przewidzieć, jakiego i kiedy znaczenia nabierze, na co i na kogo może wpłynąć” pisze Rebecca Solnit w książce „Nadzieja w mroku”.

Tuż przed pójściem na wydarzenie „Warszawa przeciw przemocy. Solidarność z Białymstokiem” spotkałyśmy się z Katią, by porozmawiać. Rozmawiałyśmy o tym, co stało się na marszu w Białymstoku, rozmawiałyśmy o tym, czy istnieje jakiś sposób na to, by zatamować falę nienawiści zbudowanej na niewiedzy, na przekonaniach wyssanych z palca przekazywanych przez usta polityków, tuby mediów i krzyki życzliwych kolegów i koleżanki na ulicach. Rozmawiałyśmy o smutku, o współczuciu i o chęci do działania. O tym, czy hipokryzją jest pisanie długich postów na fejsie, artykułów kierowanych do wąskiego grona odbiorców żyjących w tej samej „bańce”; czy głośny krzyk i agresja działa lepiej niż cierpliwe próby tłumaczenia; czy tablice z napisem „Miłość bez granic” mają szansę w starciu z racami, ogniem, lecącymi na głowy butelkami. Rozmawiałyśmy też o tym, jak można mieć nadzieję na zmianę, gdy nadzieja ta systematycznie wgniatana jest w ziemię przez samych rządzących.

Na protest odbywający się w Warszawie poszłam bez przekonania, że moja obecność cokolwiek tam zmieni. Spodziewałam się, że podczas powrotu do domu w mojej głowie będzie panował jeszcze większy chaos. Byłam przygotowana na uczucie smutku i bezsilności, wracałam z sercem wypełnionym wzruszeniem i nową energią. Dlaczego? Zobaczyłam mnóstwo ludzi, którzy niosą w sobie nadzieję.

Wśród tęczowych, powiewających w słońcu flag stały kobiety w wieku mojej babci, dumnie trzymające tabliczki z napisami „Nienawiść zabija”, rodziny wiozące w wózkach dzieci w tęczowych koszulkach, dziewczyny ze swoimi dziewczynami, chłopaków ze swoimi chłopakami i pary heteroseksualne, które przyszły, by wspólnie manifestować niezgodę na faszystowskie zachowania, na nienawiść, na homofobię i na używanie okropnego, krzywdzącego terminu „ideologia LGBTQ+”. Cały plac zapełniony został LQBTQ+ bo LGBTQ+ to po prostu ludzie. Zasługujący – w równym stopniu jak każda osoba heteronormatywna – na szacunek, miłość, równe traktowanie przez prawo.

Wysłuchałam wystąpień (w tym fenomenalnego przemówienia Huberta Sobieckiego) i spojrzałam na tłum, nie mogąc ciągle naiwnie zrozumieć – jak można nienawidzić kogoś ze względu na jego orientację? Jak można cytować Biblię i krzyczeć „pedały do gazu”? Jak można być księdzem, politykiem i godzić się na to, by na drugiego bliźniego spadały ciosy? Jak można popierać faszystowskie zachowania, straszyć więzieniem za znak Polski Walczącej na tęczowej fladze?

Czy naprawdę tak wielkim patriotom trzeba przypominać, że Polska Walcząca była Polską, która WALCZYŁA z systemem totalitarnym, którego celem było tworzenie stref wolnych od Żydów, Romów, Słowian, osób LGBT+... „Nie ma zgody na poniżanie mniejszości seksualnych w kraju, w którym homoseksualiści byli zabijani przez faszystów za swoją odmienność. Nie ma naszej zgody na bicie i opluwanie drugiego człowieka, a także na wykorzystywanie symbolu naszej walki z okupantem – symbolu Polski Walczącej” – czytamy w oświadczeniu Związku Powstańców Warszawskich i Fundacji Pamięci o Bohaterach Powstania Warszawskiego. Czy tatuowanie tego znaku na zalewanych krwią karkach, czy nadrukowaniu go na bokserkach jest bardziej m o r a l n e, niż malowanie go, jako symbolu sprzeciwu i walki o wolność na fladze osób nieheteronormatywnych?

Drodzy faszyści – jestem niewiarygodnie wściekła, bo zniszczyliście mi słowo „patriotyzm”, zniszczyliście mi wiarę w dobry Kościół, zniszczyliście mi obraz dobrej Polski. Ale – cytując Biblię, którą tak uwielbiacie przywoływać na swoje pełne piany usta – podobno „Cierpliwy do czasu dozna przykrości, ale później radość dla niego zakwitnie.”

Czy potrwa to długo? Cóż, walka kobiet o prawa wyborcze zajęła prawie trzy czwarte wieku. Przez długi czas powtarzano, że projekt zakończył się porażką, jakby możliwe było obalenie w ciągu kilku dekad porządku społecznego utrzymującego się przez tysiąclecia.

Wierzę w to, że angażując się w naszą wspólną sprawę – poprawę funkcjonowania naszego społeczeństwa jako solidarnego i sprawiedliwego – krok po kroku możemy zrobić wiele. I tylko w ten sposób możemy coś zdziałać. Bo czym jest polityczna czujność bez aktywizmu? Niczym więcej ponad przyglądaniem się spustoszeniom ze wzrokiem zwróconym ku centrum wydarzeń. Każdy z nas powinien starać się o to, by gardła wykrzykujące hasła o nienawiści w końcu zachrypły.

Zdecydujesz się milczeć czy zabierzesz głos? Dziś nie ma apolitycznych wyborów.

Ernst Bloch w „Principle of Hope” pisał o tym, że „uczucie [nadziei] wymaga od ludzi, by rzucili się spontanicznie w to, co się dzieje, a do czego sami już należą”. Jesteśmy już w centrum wydarzeń, teraz postarajmy się zrobić tyle, ile potrafimy, by „solidarność” wykrzykiwana pod Pałacem Kultury 27 lipca nie pozostała tylko pustym hasłem.

Fot. materiały prasowe