„Cześć, mam na imię Aldona, mam trzydzieści sześć lat. Jestem singielką, mam psa i kota, fajną pracę i pasję w życiu. Nawet jeśli kiedykolwiek bałam się zmian, a boi się każdy, to z ochotą ruszałam na spotkanie przygody. Nie jestem nieśmiertelna i namacalnie doświadczyłam kruchości własnego życia. Nie zamierzam już przepraszać za swoją odwagę, nie będę już nigdy kłaść uszu po sobie, żałować sobie przyjemności. Nie chcę wyrzeczeń. Dzisiaj patrzę w lustro i widzę siebie od nowa. Poznaję swoje prawdziwe ja, nieprzejmując się konwenansami. Coś straciłam, ale zyskałam znacznie więcej. Jestem wolna”. Tym razem w ramach „Waszego Pokoju” publikujemy historię Aldony, która opowiada swoich o doświadczeniach związanych z rakiem trzonu macicy.

Zachorowałam na raka i codziennie uczę się siebie na nowo. 

Nic nie jest oczywiste, a człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Co więcej, otwierając umysł i adaptując się do nowych sytuacji, zyskujemy więcej, niż moglibyśmy stracić. Co ja zyskałam? Drugie urodziny. Jestem zodiakalnym, sierpniowym lwem, a teraz prawo do podwójnego świętowania nabyłam również zimą. Podbiłam zatem dwie z czterech pór roku. Od samego początku dzieliłam się swoją historią z nadzieją, że zainspiruję koleżanki i kobiety z mojego bliższego czy dalszego otoczenia do zadbania o swoje zdrowie i regularne badania. Była to dla mnie też intuicyjna forma terapii, która pomagała mi poradzić sobie z szokiem, jakiego doświadczyłam. Po trzech miesiącach od operacji wiem, że ten proces, moje uczucia i umysł cały czas wkraczają w nowe, nieznane rejony. Taka terapia się nie kończy. Nauka trwa przez resztę życia i jestem gotowa z jeszcze większą świadomością i wrażliwością zmierzyć się z tym, co przede mną. W styczniu przeszłam radykalne, zmodyfikowane wycięcie macicy z jajowodami oraz węzłami chłonnymi wartowniczymi. Miałam raka trzonu macicy. 

 

Pierwszy piorun

Swoją diagnozę poznałam zaledwie nieco ponad miesiąc przed operacją. Badania kontrolne w postaci cytologii i USG transwaginalnego wykonywałam średnio co rok lub półtora roku. Tym razem okazało się, że miałam do usunięcia trzy polipy. Badania nie wykazały nic poza tym. Dopiero w trakcie zabiegu histeroskopii okazało się, że lekarz usunął również fragmenty o nieprawidłowym unaczynieniu, które później okazały się być komórkami nowotworowymi o stopniu złośliwości G1, czyli tym najlżejszym. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, a ja postawiłam swój organizm, ciało i umysł w stan najwyższej gotowości. W skupieniu odhaczałam kolejne etapy i zbliżałam się do dnia operacji. Dzięki temu napięciu i adrenalinie przetrwałam. Nie załamałam się. Cieszyłam się z szybkiej interwencji, bez wahania podjęłam decyzję o wycięciu macicy. Odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że rak został wykryty niezwykle wcześnie, a operacja dała mi możliwość uniknięcia dalszego leczenia w postaci chemioterapii. Jestem zdrowa. Nie oznacza to jednak magicznego przejścia na lepszą stronę mocy, a moje problemy nie zniknęły jak za dotknięciem magicznej różdżki. To w tym momencie rozpoczęła się prawdziwa próba pogodzenia się z nową rzeczywistością. 

 3

Zdjęcia: Greta Burzyńska

Organizm - nasz najlepszy doradca

Jedna z ważniejszych lekcji, jakie wyciągnęłam z tego życiowego doświadczenia to akceptacja pełnego wachlarzu stanów emocjonalnych, jakie towarzyszyły mi od samego początku i dalej mi towarzyszą. To nie znaczy, że przyszło mi to łatwo, a rzeczona akceptacja gwarantowała spokojne wejście w codzienność po tym wszystkim co się wydarzyło. Wycofałam się z życia, zamknęłam w sobie i ubolewałam nad niedogodnościami cewnika, który towarzyszy mi do dzisiaj. W czasie separacji macicy od pęcherza doszło do perforacji, która została zszyta. Wypuszczono mnie do domu z zaleceniem, aby po dziesięciu dniach wrócić na zdjęcie szwów i wyjęcie cewnika. Niestety szwy się rozeszły i powstała uciążliwa przetoka, która powodowała wyciek moczu przez pochwę. Zatem do gustownej rurki, zakończonej wielkim workiem ze złotym płynem, który potem zamieniłam na wygodniejszą, mniejszą wersję przyczepianą elastyczna opaską do łydki, dołączyły jeszcze czarne pieluchomajtki. Już te dziesięć dni wydawało mi się niemożliwym wyczynem, a kiedy dowiedziałam się o kolejnych dwóch miesiącach z cewnikiem naprawdę myślałam, że nie dam rady. Pamiętam jak z płaczem co godzinę zmieniałam pieluchy w łazience, smutna do szpiku kości, przytłoczona, z podciętymi skrzydłami. Straciłam kontakt z moim ciałem, które chwilowo przestało się mnie słuchać. 

Wszystko co nieznane, na początku przytłacza i przeraża. Zaufałam jednak sobie. Szczerze rozmawiałam z moim najbliższym otoczeniem o mojej sytuacji i stanach emocjonalnych, z którymi się mierzyłam i dalej mierzę. Jeśli czułam, że nie chcę wychodzić z łóżka, to nie walczyłam ze sobą za wszelką cenę. Zrozumiałam, że napięcie i adrenalina skumulowana przez miesiąc od momentu diagnozy do momentu operacji poza tym, że ocaliły mnie od szaleństwa, to dokonały we mnie również ogromnego spustoszenia. Kosztowały mnie wiele wysiłku. Mój organizm bronił się przed rozwojem choroby i zadbał bym w skupieniu dobrnęła do momentu operacji, a potem sam przymusił mnie do odpoczynku, dając ujście emocjom. Sytuacja jest wciąż daleka od ideału. Ale dzisiaj już wiem, że przetoka na pęcherzu goi się dobrze i dzięki mojej wewnętrznej sile i determinacji uniknę drugiej, naprawczej operacji. Każdy dzień zbliża mnie do nowej, smakowitej wolności. W oczekiwaniu na ten dzień uczę się dostrzegać zalety obecnego położenia. Do tych z powodzeniem zaliczyć można fakt, że pełny pęcherz poza domem, lub nad ranem, kiedy nie chce się wstawać z ciepłego łóżka, w tym momencie nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Kiedy na chwilę odsuwam uciążliwość i niewygodę, zaczynam rozumieć, że ten zainstalowany we mnie sprzęt tak naprawdę jest moim sprzymierzeńcem. 

 

Czy czas naprawdę leczy rany?

Dzisiaj już wiem, że odpowiedź na to jedno pytanie może być zarówno twierdząca jak i przecząca. Tak naprawdę ciężar konsekwencji mojej choroby zaczął do mnie docierać z opóźnieniem. Nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy bałam się o własne życie, dnia, kiedy zrozumiałam, co to znaczy nie mieć siły wstać z łóżka. Często ogarnia mnie smutek, bo chociaż nigdy nie myślałam poważnie o byciu matką, to czasami, w tajemnicy przed światem wyobrażałam sobie, jakby to było urodzić dziecko. Boli mnie, kiedy media z uporem maniaka na każdym kroku emanują wizerunkiem spełnionych, idealnych kobiet w ciąży w pastelowych stylizacjach, ze wspaniałym mężczyzną u boku. Tylko po to, by dać przestrzeń kolejnym reklamodawcom. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby zachować równowagę i sprawić, by kobiety żyjące według innych modeli i wymykające się schematom, nie były traktowane jak niewidzialne. Nie zmienia to faktu, że gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję o wycięciu macicy, to zrobiłabym dokładnie to samo. Ogarnia mnie smutek, bo kiedy ludzie dowiadywali się o moich przejściach często w pierwszej kolejności pytali, czy zdążyłam zamrozić jajeczka. To tak jakby moje życie sprowadzało się tylko i wyłącznie do sprowadzenia na świat innego życia. Z czasem przyzwyczajam się. Nie mam żalu, ani pretensji. Każdy postrzega życie z własnej perspektywy. Wiem, że ta historia zmieniła mnie na zawsze i dała mi szansę na zdefiniowanie siebie na nowo. 

2

Zdjęcia: Greta Burzyńska

1

Zdjęcia: Greta Burzyńska