Są ludzie, których życie obejmuje i wydaje się, że nigdy z objęć nie wypuści. Taką osobą jest z pewnością Swede Levov (Ewan McGregor), przed którym roztacza się świetlana przyszłość niczym z lukrowanej, amerykańskiej reklamy, w której na twarzach wszystkich gości szeroki, nieskazitelnie biały uśmiech. Levov jest przystojny i dobrze sytuowany dzięki odziedziczonej po ojcu fabryce rękawiczek. Od zawsze uwielbiany przez ludzi – najpierw jako szkolna gwiazda sportu, później dobry szef, mający pozytywny wpływ na lokalną społeczność. Swede ma też oczywiście piękną żonę o imieniu Dawn (Jennifer Connelly) – dawną miss stanu New Jersey – i przytulny dom pod miastem.
Przy tym wszystkim Swede jest błyskotliwy, energiczny, przyjazny, wydaje się być świetnym mężem i ojcem. Szczególnie ta druga rola będzie dla przebiegu fabuły istotna, bo oto pojawia się pierwsza skaza na skrojonym na miarę życiu państwa Levov – ich jedyna, dorastająca córka Merry (Dakota Fanning) zaczyna się buntować. Mogłoby się wydawać, że nie powinno to budzić obaw, w końcu w jej wieku buntuje się prawie każdy. Okazuje się jednak, że Merry sympatyzuje z skrajnie radyklanymi grupami protestujących. Pewnego dnia dziewczyna znika, a w sąsiedztwie wybucha bomba i ginie człowiek. Rodzice wkrótce dowiadują się, że ich córka jest główną podejrzaną o przeprowadzenie zamachu. Tutaj zaczyna się dramat rodziny zawieszonej między marzeniem o odzyskaniu córki a chęcią odcięcia się od przeszłości i ułożenia sobie życia od nowa. Pierwsza postawa przypadnie w udziale panu Levov, druga w pewnym momencie stanie się domeną pani Levov.
Powieść Philipa Rotha, określana mianem arcydzieła, jest pesymistyczna, mroczna, rozgrywająca się na wielu płaszczyznach. Ma swój ciężar, którego McGregorowi (nie tylko odtwarzającemu główną rolę, ale i debiutującemu jako reżyser) nie udało się udźwignąć. Ekranizacja „Amerykańskiej sielanki” ma coś z thrillera, filmu psychologicznego i dramatu obyczajowego, ale niestety potencjał żadnej z tych konwencji nie został w pełni wykorzystany.
Roth umiejscowił swoją powieść w fascynującym, pełnym niejednoznaczności okresie. W momencie, gdy rodziły się olbrzymie ruchy społeczne, broniące demokracji, walczące o respektowanie praw człowieka, o równość. Ludzie sprzeciwiali się dyskryminacji ze względu na rasę i płeć, mówili „nie” wojnie, a przy okazji często całkowicie potępiali konsumpcyjny styl życia rodziców. Roth nie odbierał tym ruchom powagi, ale przypominał, że można protestować zarówno pokojowo, jak i zachłysnąć się buntem do tego stopnia, by zapomnieć o wszelkich regułach i o drugim człowieku. Radykalna, nienawistna, zdolna do destrukcyjnych działań Merry jest przykładem tego drugiego podejścia.
Kruchość i hipokryzja amerykańskiego snu oraz gwałtowny międzypokoleniowy spór, w którym żadna ze stron nie jest bez winy, to punkt wyjścia dla gorzkiej refleksji. Historia autorstwa Rotha zdecydowanie porusza, ale w wersji McGregora cechuje ją zbyt natarczywy sentymentalizm. Nie znaczy to, że film McGregora jest nieudany, ale z pewnością pozostawia niedosyt, bo widz ma świadomość, że z tej historii dało się wyciągnąć więcej. „Amerykańską sielankę” można natomiast pochwalić za dopracowaną stronę wizualną i kilka nabuzowanych emocjami scen, które na długo pozostaną w pamięci.
„Amerykańska Sielanka” na ekrany polskich kin trafi 27 stycznia. Redakcja „enter the ROOM” objęła patronat medialny nad tytułem.
Fot. materiały prasowe