Robin Campillo, reżyser, scenarzysta i montażysta, tym razem odwołuje się do bardzo osobistych doświadczeń. Twórca „120 uderzeń serca” sam był aktywistą ACT UP, a jego partner zmarł na AIDS. Campillo nie tworzy jednak filmu biograficznego, nie zależy mu też na nakręceniu obrazu historycznego, który byłby tylko wiernym odzwierciedleniem faktów. „120 uderzeń serca” to raczej pulsujący emocjami hołd dla młodości, buntu, miłości oraz ludzi, którzy nie bali się wyjść na ulicę, by walczyć o swoje prawa. Campillo pozwala nam zanurzyć się w atmosferze wczesnych lat 90., ale nie chwyta się sentymentów i nostalgii – jego „120 uderzeń serca” poraża intensywnością, aż kipi od energii.
Reżyser przybliża historię paryskiego oddziału ACT UP założonego w 1989 roku. Wtedy też odbyła się pierwsza akcja grupy nazywana „die-in”, w ramach której aktywiści położyli się na ulicy w absolutnej ciszy. Na T-shirtach uczestników protestu widniało hasło „Silence=Death”, a różowy trójkąt – symbol używany do oznaczania homoseksualistów w czasach II wojny światowej – został odwrócony wierzchołkiem do góry, aby zobrazować determinację młodych do stawienia czoła epidemii. W kolejnych akcjach członkowie ACT UP walczyli właśnie przede wszystkim o przełamanie ciszy – pokazanie, jak wyglądają chorzy, przypomnienie, że istnieją i są konkretnymi ludźmi a nie anonimową masą, zbitkiem liczb.
Do swojego filmu Campillo zaangażował bardzo różne osoby – profesjonalnych aktorów filmowych i teatralnych, ale również osoby poznane na imprezach czy za pośrednictwem Facebooka, ludzi ze świata cyrku i tańca. Chodziło o zebranie silnych osobowości, wyrazistych postaci. I to się reżyserowi zdecydowanie udało. Dzięki zaangażowaniu nie tylko profesjonalnych aktorów „120 uderzeń serca” ma w sobie dawkę szczerości, którą wyczuwamy jako widzowie momentalnie.
Nowy film Campillo zdecydowanie robi duże wrażenie. Nie tylko ze względu na silny ładunek emocjonalny, ale także dlatego, że reżysera wyraźnie interesują związki i kontrasty między przeszłością a teraźniejszością. „120 uderzeń serca” nie jest tylko rekonstrukcją określonej rzeczywistości, zawiera w sobie aluzje do współczesności, a jednocześnie przypomina nam o czasach, gdy do wspólnej walki niezbędny był bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem, ruszenie gdzieś ramię w ramię, dosłownie. Forma jedności, za którą w erze mediów społecznościowych z różną częstotliwością, mniej lub bardziej świadomie, ale jednak tęsknimy.
„120 uderzeń serca powraca do czasu, kiedy nie było smartfonów, internetu czy mediów społecznościowych. Do czasu faksów i terminali Minitel. W tamtym okresie organizacje nie miały jeszcze możliwości publikowania swoich materiałów na szeroką skalę, a dominującą rolę odgrywała telewizja – miało to ogromny wpływ na sposób przygotowania i zorganizowania akcji ACT UP. (…) Dzięki internetowi i sieciom społecznościowym łatwo dziś poczuć się częścią jakiejś wspólnej wrażliwości czy walki, ale tego rodzaju zjednoczenie trudno pokazać. W momencie przedstawionym w filmie było ono możliwe tylko na płaszczyźnie fizycznej: ludzie stali naprzeciwko siebie i wymieniali się pomysłami” – opowiada Campillo.
Reżyser nie udaje jednak, że ma gotowe odpowiedzi na współczesne bolączki, że w zanadrzu trzyma zestaw wskazówek dla dzisiejszych aktywistów. W „120 uderzeniach serca” nic nie peroruje, nie wartościuje różnych metod walki o swoje prawa, nie wspomina młodości z nostalgicznym nastawieniem, że kiedyś wszystko było lepsze, ciekawsze, prawdziwsze. Zachowuje zdrową porcję dystansu i chyba właśnie to sprawia, że „120 uderzeń serca” wybrzmiewa tak intensywnie i zbiera tak liczne nagrody, między innymi Grand Prix oraz Nagrodę Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI na MFF w Cannes.
„120 uderzeń serca” na ekranach polskich kin oglądać można od 11 maja. Redakcja „enter the ROOM x G’rls ROOM” objęła patronat medialny nad tytułem.
Fot. materiały prasowe