Tradycyjne rytmy w połączeniu z elektroniką, postindustrialem i charakterystycznym zaśpiewem doprowadzają do ekstatycznych doświadczeń. Debiutancki album „Rûwâhîne”, wydany przez Glitterbeat Records, trafił na 20. miejsce w rankingu Płyt Roku 2017 serwisu The Quietus, wyprzedzając np. Björk czy LCD Soundsystem. Twórczości Ifriqiyya Électrique daleko od wykoncypowanych reinterpretacji – to muzyka ducha. O traceniu siebie, szamanach i uniwersalnych potrzebach mówi François R. Cambuzat – współzałożyciel grupy.

 

Marta Mitek: Muzyka Ifriqiyya Électrique jest naznaczona mistycyzmem. Czy to wasz sposób na zbliżenie się do Boga, jak to jest w sufizmie? A może staracie się utrzymać przy życiu zakorzenione w tradycji melodie?

François R. Cambuzat: Ani to, ani to. Tarek, Yahya i Youssef są muzułmanami. To raczej osobliwe, ponieważ pochodzą oni ze społeczności Banga z Djerid, części tunezyjskiej pustyni. Są potomkami starożytnych Berberów zamieszkujących Afrykę Subsaharyjską, których Arabowie zniewolili po kolonizacji tych terenów. Udaje im się kultywować obie tradycje – praktykują synkretyczną formę wierzeń, coś pomiędzy islamem a animizmem. Każdy z nich to sufi. Obrzęd Banga jest również drogą do zbliżenia się do Boga, jednak głównie do uzdrawiania ludzi poprzez uspokojenie duchów, które ich prześladują. Gianna Greco [współzałożycielka, wokalistka i basistka Ifriqiyya Électrique – przyp. red.] i ja jesteśmy kartezjańskimi ateistami. Wiara to urzekający i cenny rodzaj pocieszania samego siebie. Mam jednak głębokie przeświadczenie, że wiara świadczy o słabości człowieka oraz lęku przed śmiercią.

 

Jak zawiązała się grupa Ifriqiyya Électrique?

Początkowo nikt nie planował, że Ifriqiyya Électrique będzie zespołem. To efekt kolejnego etapu moich badań, które zaczynałem pod nazwą Trans-Aeolian Transmission – działań poświęconych muzyce uniesienia, które z początku nie przenikały się z innymi polami twórczymi. Z biegiem czasu powstała nowa koncepcja mojego projektu: podróżowanie/komponowanie/pisanie/filmowanie w tak odległych miejscach, na ile to możliwe. Tam, gdzie ani przemysł muzyczny, ani agencje artystyczne nigdy nie wyślą żadnego zachodniego muzyka. Gdzie trudno się dostać, w miejsca, które uznawane są za zbyt niebezpieczne. Gdzie zarobki są tak absurdalnie niskie, że według niektórych to miejsca niewarte zainteresowania. Próbowałem zbliżyć się do tamtejszej muzyki, do jej esencji, która jest wiatrem, trzepotaniem, drobiazgie.Niczym innym niż wolnymi emocjami.

 

Skąd pomysł na Trans-Aeolian Transmission?

Chciałem się uczyć. To był rodzaj osobistego, całkowicie prywatnego badania. Koncept Trans--Aeolian Transmission ma swoje źródło w tym, że odkąd skończyłem 12 lat, za każdym razem, gdy byłem na scenie, stawałem się oświecony. Czułem, jak spływa na mnie natchnienie. Siedem lat temu, podczas tournée po Mongolii, mój kazachski przyjaciel opowiedział mi o szamanizmie w chińskim regionie autonomicznym Sinciang. Za szamańskie praktyki grozi tam kara śmierci. Ów przyjaciel przekazał mi czysty, autentyczny obraz tej tradycji, bez turystycznych bredni. Po powrocie do Europy dużo o szamanizmie czytałem, otrzymywałem wskazówki od badaczy – m. in. od Thierry’ego Zarcone’a z Krajowego Centrum Badań Naukowych. I zdecydowałem się pojechać do Sinciang. Przez wiele miesięcy przebywałem tam z rdzennymi mieszkańcami. Nagrywałem, filmowałem, rearanżowałem ich muzykę – z szacunkiem, by być jak najbliżej duchowego i społecznego znaczenia ich obrzędów. Pierwsza produkcja pod flagą Trans-Aeolian Transmission nosi nazwę „Xinjiang, Taklamakan & Karakorum”. To efekt badań w rejonie Sinciang muzyki grupy etnicznej Ujgurów, następnie jej „rekonstrukcji” z pomocą komputerów i instrumentów elektrycznych, a w końcu stworzenie filmu, który jest jednocześnie dokumentem i fikcją, zapisem koncertu i filmem drogi z wykorzystaniem ujęć zrobionych na pustyni Takla Makan, w górach Karakorum, a także w zakamarkach ostatnich miast Jedwabnego Szlaku oraz na granicy Pakistanu, Tadżykistanu i Kirgistanu.

 

Jak doszło do tego, że zamieszkałeś na pustyni Djerid?

Dwa lata później natknąłem się na „Music & Trance” – cudowną książkę Gilberta Rougeta. Chciałem dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Moja przyjaciółka Amel Fargi, etnolożka z Tunezji, opowiedziała mi o adorcystycznym rytuale w głębi pustyni w regionie Djerid. Przedstawiła mnie społeczności Banga. Mieszkałem tam parę miesięcy, nie tylko nagrywając setki rytuałów, ale i uczestnicząc w ceremoniach. W końcu zaproponowałem społeczności pewne zmiany w aranżacji muzyki. Nazwałem to przedsięwzięcie Ifriqiyya Électrique.

Społeczną funkcją pogo, techno, rocka czy taranteli jest zapomnienie o tedium vitae. Potrzebujemy przestrzeni, w której możemy stracić rozum. Jest to absolutnie uniwersalne.

Co takiego odnalazłeś w ceremoniach Banga?

Towarzysząca im od pokoleń muzyka jest równocześnie na wskroś nowoczesna – udowadnia, że wszędzie na świecie ludzkość potrzebuje tego samego, aby sobie pomóc i się wyleczyć. Od pustyni Djerid po dyskoteki na Ibizie i moskiewskie kluby każdy potrzebuje tej chwili zapomnienia o sobie, wzniesienia, natchnienia. To ten sam moment.

 

W jaki sposób przekułeś nagrane materiały w zespół?

Po wyemitowaniu fragmentów filmu z Djerid znajomi, m. in. Carlos Seixas, dyrektor festiwalu FMM Sines w Portugalii, chcieli, byśmy zaczęli występować i rozpowszechniać tę muzykę. Glitterbeat Records od razu chciało nas wydać. Utworzyliśmy zespół, który nazwę przejął od mojego projektu badawczego – Ifriqiyya Électrique. Baliśmy się, m.in. różnych produkcyjnych pułapek. Jednak teraz jesteśmy z tego powodu szczęśliwi.

 

Wydajesz się być zdystansowany wobec przemysłu muzycznego.

Jedno zawsze mnie frustrowało w tzw. świecie muzyki: fakt, że idziesz na koncert, słuchasz, oglądasz wspaniałych muzyków, ale rzadko kiedy cokolwiek o nich wiesz. Gdzie mieszkają? Z czym się mierzą? Jaki jest sens ich muzyki? Zwykle jest to tylko rozrywka. Nie mam nic przeciwko rozrywce, jednak mi to nie wystarcza. Dlatego też postanowiliśmy, że nieodłączną częścią naszych koncertów będą filmy. Próbujemy przekazać coś innego niż śliczną pocztówkę z krajów, w których „ludzie są szczęśliwi, prości, wolni, zapraszają na kuskus”. Prawdziwe życie tak nie wygląda.

 

Rdzeniem waszej muzyki jest rytuał Banga. Czy wciąż jest on kultywowany, czy to jedynie ślad przeszłości?

Każdego dnia ktoś ze społeczności Banga jest wzywany do leczenia ludzi. Czasem w prywatnych domach, czasami wprost na ulicy. To absolutnie nie jest i nigdy nie był performans, lecz zawsze autentyczny rytuał uzdrawiania. Ale nie przez egzorcyzm, czyli uwolnienie od ducha, ale adorcyzm – przyjmowanie go. Jednym z imion takiego ducha jest Rûwâhîne, jak tytuł naszej płyty. Gianna i ja uczestniczyliśmy w setkach takich ceremonii. Wiele lat spędziłem w Djerid. I choć nie jestem wierzący, potrzebuję Banga – tego głęboko zakorzenionego humanizmu i braterstwa. To ma na mnie dobry wpływ.

 

Wydaje mi się, że wasza muzyka również ma na celu „utratę samego siebie”. Czy podczas koncertów niektórzy wpadają w trans?

Sam funduję sobie ten rodzaj terapii od lat na scenie. Dzięki temu jako muzyk wyrzucam moje lęki i traumy. Myślę, że właśnie dlatego Banga jest mi tak bliskie. Ifriqiyya Électrique chce zwrócić uwagę na to, że potrzeba zrobienia czegoś dobrego dla siebie jest uniwersalna. A muzyka zawsze odgrywała dokładnie taką rolę. Społeczną funkcją pogo, techno, rocka czy taranteli jest zapomnienie o tedium vitae[znużeniu życiem – przyp. red.]. Potrzebujemy przestrzeni, w której możemy stracić rozum. Jest to absolutnie uniwersalne, jeśli tylko uczestniczymy w tym szczerze, a nie tylko rozrywkowo. Pod względem muzycznym kompozycje są podobne: i ceremonia Banga, i techno mają te same pauzy, przyspieszenia, remiksy. Moja muzyka ma korzenie w jazzie, metalu, punku, rocku, improwizacji, współczesnej muzyce poważnej i orientalnej, w techno i flamenco. Nie ma granic. Nie ma kościołów. Lubię odkrywać, a muzyka, której nie rozumiem, jest dla mnie fascynująca.

 

Czy można powiedzieć, że te tradycyjne wpływy muzyczne czynią waszą twórczość czymś w rodzaju przearanżowanej „ludowej” muzyki?

Podejrzewam, że Ifriqiyya Électrique szokuje publiczność muzyki ludowej lub „orientalnej”. Ale także ją urzeka: z powodu swojej autentyczności. Podoba mi się, gdy media definiują nas jako „adorcystyczny i jednocześnie postindustrialny rytuał”. Każda cywilizacja miała lub ma sposoby na to, jak leczyć smutek i lęki. Na Zachodzie nazywamy to „kulturą”, co nierzadko pomieszane jest z „rozrywką”. Ludzie Zachodu są nieco zdezorientowani naszą muzyką. Jednak z pewnością jej potrzebują.

 

Czy wasi odbiorcy wpływają na kształt waszych koncertów? Czy różnią się one ze względu na miejsce?

Gdy Ifriqiyya Électrique była jeszcze na etapie moich własnych badań, jedyne, na czym mi zależało, to wspólne uczestnictwo i granie muzyki podczas rytuałów. Nasz pierwszy występ odbył się w tunezyjskim mieście Nafta w Djerid, gdzie narodziła się ceremonia Banga. Występowaliśmy z komputerami i gitarami elektrycznymi. Po pierwszych szokujących pięciu minutach ludzie rozpoznali muzykę i wpadli w trans. Byłem z tego bardzo dumny, bo oznacza to, że odnieśliśmy sukces. Później graliśmy na najróżniejszych festiwalach w Tunezji i Europie. To było dosyć dziwne doświadczenie, ponieważ graliśmy dokładnie tę samą muzykę, nie zmieniliśmy nawet jednego rytmu ani jednej nuty. Tym, co odróżniało granie w Djerid od grania w innych częściach świata, było to, że tamtejsi mieszkańcy mają świadomość znaczenia tej muzyki.

 

Miksujecie wszystkie rodzaje muzyki: punk rock, electro, techno, industrial z mistyczną tradycją. Czy duchowość to najważniejszy element twojej pracy?

Potrzeba doświadczenia oświecenia była we mnie od samego początku. Daję ponad dwieście koncertów każdego roku – od Europy po Chiny, Azję Środkową, Turcję i Afrykę, z wieloma różnymi projektami, które tworzę, od awangardy po teatr. Jestem człowiekiem uprzywilejowanym, mimo że nie pochodzę z bogatej rodziny. Doświadczyłem prawdziwego głodu, a teraz nie potrzebuję zbytków. Robię, co chcę, kiedy chcę, z kim chcę i gdzie chcę. Może nie mam konta w banku tak pełnego jak Iggy Pop, ale mogę grać w Duszanbe w Tadżykistanie, kiedy chcę. A on nie. Wystarcza mi na czynsz, rachunki i opiekę nad fantastyczną córką.

Jeśli chodzi o muzykę, nie ma dla mnie różnicy, czy to muzyka pełna duchowości, czy nie. Podoba mi się, w jaki sposób o duszy w muzyce czy w ogóle sztuce mówią Romowie: duende. Możesz grać piekielnie szybko, bezbłędnie technicznie, ale jeśli nie masz tego „czegoś”, jeśli nie umiesz przekazać emocji, to twoja muzyka jest nic nie warta. Jeśli grasz tylko dwa akordy, ale masz duende, to jesteś wybrańcem. Moim zdaniem prawdziwym kamieniem probierczym na to jest granie tam, gdzie nikt cię nie zna. Knajpa na syberyjskiej prowincji, rudera rybaków w Afryce. I nie martw się: wkrótce nie będziesz już żyć. Ważne jest, aby być uczciwym i godnym. Próbuję robić to z pełną mocą.

Każda cywilizacja miała lub ma sposoby na to, jak leczyć smutek i lęki. Na Zachodzie nazywamy to „kulturą”, co nierzadko pomieszane jest z „rozrywką”. Ludzie Zachodu są nieco zdezorientowani naszą muzyką. Jednak z pewnością jej potrzebują.

Materiały prasowe Skrzyżowanie Kultur 2018 / ilustracje Julia Mirny