Koniec zabawy

Uliana: Był luty 2014 roku. Miałam wtedy 21 lat i studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych we Lwowie. Ja i wiele innych osób chcieliśmy, żeby Ukraina miała szansę zostać częścią Unii Europejskiej, jednak, jak wiadomo, nasza władza, z prezydentem Janukowyczem na czele, postanowiła zmierzać w odwrotnym kierunku. Szczególnie tutaj, rzut beretem od polskiej granicy, to wydawało się niedorzeczne. Wielu moich znajomych pojechało do Kijowa wziąć udział w protestach na Majdanie. Na placu organizowano koncerty, a manifestanci rozgrzewali się, tańcząc w rytm muzyki. W końcu do Kijowa pojechał też mój ojciec i mąż mojej starszej siostry i wtedy właśnie, nazajutrz po ich przyjeździe, zaczęto strzelać do ludzi zgromadzonych na placu. Transmitowali to w telewizji. Patrzyłam w osłupieniu. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to nie jest zabawa. Byłam przerażona. Nie mieściło mi się w głowie, że w XXI wieku, w centrum stolicy, masowo zabijają ludzi.

Kiedy otrząsnęłam się z szoku, zaczęłam myśleć o tym, co sama mogę zrobić w tej sytuacji. Wiedziałam, że w szpitalach są potrzebni wolontariusze, a ja przeszłam w harcerstwie kilka kursów medycznych. Długo się nie zastanawiałam. W ciągu kilku dni razem przyjaciółką zorganizowałyśmy we Lwowie dwa szkolenia pierwszej pomocy dla tych, którzy chcieli pojechać do stolicy. Potem zdecydowałyśmy, że same pojedziemy na dwa dni do Kijowa. Te dwa dni rozciągnęły się do dwóch miesięcy.

 

Cztery metry kwadratowe Majdanu

Kiedy dotarłyśmy na miejsce, cała główna ulica Chreszczatyk i Majdan Niepodległości wyglądały jak pole bitwy. Płonął wysoki budynek w centrum i wszystko było czarne, zadymione, jak w sennym koszmarze. Ludzie przemykali przerażeni. Uczestników protestu, którzy się oddalali, wyłapywała milicja, wywozili ich i torturowali.

Ze względu na ogromną liczbę chętnych, nie przyjęto nas do grupy wolontariuszy, którzy zajmowali się pomocą medyczną, ale o wsparcie poprosili nas ludzie z Samoobrony Majdanu. W tamtym czasie wielu ludzi znikało, inni gubili telefony. Potrzeba było zorientować się w tym chaosie. To było nasze zadanie. Z Sofijką zajęłyśmy się tworzeniem tajnej bazy danych uczestników Majdanu. Imię, nazwisko, kto czym się zajmuje, numer telefonu, gdzie mieszka, kontakt do członków rodziny. Z nami kontaktowały się rodziny zaginionych. Im przede wszystkim pomagałyśmy. Wydawałyśmy też zaświadczenia, dzięki którym można było przechodzić przez strefę Majdanu. Pracowałyśmy w pomieszczeniu o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Spędzałyśmy tam całe dnie, od siódmej rano do północy. Wychodziłyśmy tylko po to, żeby coś zjeść. Spałyśmy w budynku obok, w lokalu, gdzie wcześniej znajdował się sklep spożywczy. Prysznic brałyśmy od czasu do czasu u kijowskich znajomych.

 

Wojna

W marcu zaczęło się robić gorąco na Krymie. Jeden z kolegów z Samoobrony bez przerwy nucił znaną piosenkę, ale zamiast słów „a za oknem już prawie wiosna”, śpiewał „a za oknem już prawie wojna”. To mi się wydawało niedorzeczne. Jaka wojna? Wtedy ciężko było mi wyobrazić sobie coś gorszego niż to, co wydarzyło się na Majdanie. I kiedy to słowo wojna zaczęło być coraz częściej powtarzane, zniknął się mój optymizm związany z Majdanem. Zaczęłam analizować bieg zdarzeń i powoli docierało do mnie, że to wszystko skończyło się nie tak, jak chcieliśmy.

Nie chciałam wracać do domu. Po rewolucji zostałam w Kijowie i zaczęłam pracę w hostelu, gdzie mieszkali zagraniczni dziennikarze. Poznałam wielu korespondentów wojennych. Wojna już trwała. W tamtym czasie mąż mojej siostry zgłosił się jako ochotnik i na początku lata trafił na trzydziesty drugi blokpost. To było okropne miejsce, gdzie zginęło wielu ludzi.

 

Prośba

Misza nie zwrócił się ani do swoich rodziców, ani do mojej siostry. Zadzwonił do mnie, bo wiedział, że znam wolontariuszy, którzy jeżdżą z pomocą na wschód. W tamtym czasie brakowało broni, odpowiedniej odzieży dla żołnierzy, a często nawet podstawowych artykułów. To był już wrzesień a on od dwóch miesięcy miał tylko sportowe obuwie. Kupiłam i przekazałam wojskowe buty dla niego znajomym z Samoobrony, którzy organizowali transporty ze wsparciem dla żołnierzy. Buty jednak nigdy do niego nie dotarły. Wtedy zrozumiałam, że ta organizacja nie funkcjonuje tak, jak powinna.

To był ostatni rok moich studiów i zdecydowałam, że w ramach pracy dyplomowej przygotuję serię antywojennych plakatów. Postanowiłam pojechać z transportem pomocy na front. Ja i jeszcze troje innych wolontariuszy. Chciałam przygotować materiał do pracy, a przy okazji Misza miał w końcu dostać obiecane buty. Po wszystkim zamierzałam wrócić do domu i żyć dalej w spokoju. Sprawy potoczyły się jednak inaczej.

 

Dalej na wschód

Od października 2014 jeździłam z transportami pomocy na wschód ponad dwadzieścia razy. Każdy z tych wyjazdów trwał tydzień. Przez ten czas niemal nie spałam. Po powrocie miałam kilka dni, żeby zorganizować kolejny transport. Oczywiście odzież, buty wojskowe, kamizelki kuloodporne... Dwa razy kupowałam dla żołnierzy samochód. Trzeba było zebrać pieniądze, sprowadzić auto z Polski, załatwić formalności, naprawić, dostarczyć na front. Kiedyś szukałam młodych owczarków, które można wyszkolić do szukania min. Innym razem w kilka dni musiałam znaleźć części do czołgów... Nie wiem, jak to możliwe, że dawałam z tym wszystkim radę. Ja - 160 cm wzrostu, 42 kilo wagi i głos jak u 10-latka... Po prostu wiedziałam, że muszę. Inne sprawy zeszły na dalszy plan. Ludzie widzieli moją determinację i może dlatego zawsze, kiedy potrzebowałam pomocy, ona sama przychodziła.

W tamtym czasie nie spotykałam się z przyjaciółmi, nigdzie nie wychodziłam, w pełni oddałam się sprawie. Może inaczej nie można, żeby coś robić dobrze. W mieszkaniu rodziców we Lwowie zrobiłam magazyn. Ludzie przynosili tam rzeczy do transportu. Nie było nawet czasu posprzątać. Rodzice bardzo się o mnie martwili i ja sama miałam poszarpane nerwy. Okropnie się wtedy kłóciliśmy. Po kolejnej kłótni wsiadałam do samochodu ze świadomością, że mogę już ich nie zobaczyć. Nigdy im nie mówiłam, dokąd dokładnie jadę. Myśleli, że do Łysyczańska, do Charkowa...

 

Ostatni punkt

Szczastia to miejscowość, przez którą przebiega linia frontu. Tam znajduje się najdalej wysunięty na wschód ukraiński blokpost. To był ostatni punkt, do którego jechaliśmy. Linia podziału przebiegała przez most na rzece. Po drodze nie było żywej duszy. Pierwszy raz jechałam do Szczasti pod koniec listopada 2014 roku. Szybko robiło się ciemno. Nikt z nas wcześniej nie jechał tą drogą, a nawigacja tam nie działa. Nie wiedzieliśmy czy skręcać w prawo czy w lewo. Jeden mały błąd i mogliśmy dojechać do tych, których woleliśmy nie spotkać. Takie momenty były gorsze niż te, kiedy obok samochodu, którym jechaliśmy, spadały pociski z wyrzutni. Słyszałam wiele historii... Wiedziałam, jak okrutni są separatyści w stosunku do wolontariuszy i wolontariuszek. Zwykle traktują ich gorzej niż ukraińskich żołnierzy. Choćby dlatego, że wojskowi są zobowiązani do służby, a wolontariusze są tam z własnej woli. Najbardziej bałam się tortur. Przed kolejnym wyjazdem zrobiłam tatuaż na karku. Trójząb. Ciężko mi to wyjaśnić... Może to szaleństwo, ale po prostu miałam nadzieję, że tak będzie szybciej. Jeśli ktoś miał proukraiński tatuaż na ręce, to mu tę rękę odcinali.

 

Dobrzy i źli ludzie

W pierwszym roku wojny niewielu było żołnierzy kontraktowych. Część to byli ochotnicy, a reszta poborowi. Tym ostatnim było najciężej, bo znaleźli się na wojnie nie z własnego wyboru. Wielu z nich wpadało w alkoholizm. Na jednym z posterunków, który odwiedziliśmy z transportem, żołnierze byli w takim stanie, że pili już wodę kolońską. Po pijanemu bawili się granatami. To były dobre chłopaki, ale nie wytrzymywali psychicznie tej sytuacji.

Wśród tych, którzy sami zgłosili się do walki na froncie, panowała zupełnie inna atmosfera. Taki oddział trzydziestu ochotników stacjonował właśnie w Szczasti. Większość była mniej więcej w moim wieku. Najbardziej mnie zaskoczyło, że ci chłopcy nie przyjechali tam z zachodniej Ukrainy. Ani jeden nie był ze Lwowa, który uchodzi za najbardziej patriotyczne miasto. Pochodzili z Kijowa, Charkowa, z innych miast wschodniej Ukrainy. Wszyscy byli rosyjskojęzyczni. Oni w ogóle nie uosabiali tego, czym dla mnie wcześniej był ideał patriotyzmu.

Pamiętam takiego Mykolę z Chersonia. Teraz odsiaduje w więzieniu 8-letni wyrok. Znałam go wtedy może godzinę. Przechodziliśmy z jednego budynku do drugiego i rozmawialiśmy. Między zabudowaniami była otwarta przestrzeń. Nagle on zapalił papierosa i powiedział Idź za mną, nie obok. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że w dymie widoczny jest laser celownika snajpera. Gdyby snajper nas namierzył, strzeliłby do tego, kto idzie na przodzie.

Podobnych sytuacji było wiele. Nie raz ktoś ledwie znajomy ryzykował dla mnie życie. Z drugiej strony, ktoś inny, kogo uważałam za przyjaciela, wykorzystał mnie i oszukał albo zostawił bez pomocy. I to wszystko w warunkach krytycznych. Wojna nauczyła mnie, że często dobrzy ludzie robią okropne rzeczy, a okropni ludzie - wspaniałe.

 

Rehabilitacja

Ostatni raz pojechałam z transportem na wschód w maju 2015 roku. Wtedy rozformowali jednostkę ochotników w Szczasti, do której regularnie jeździłam. Akurat minął rok ich służby. Miałam wybór. Mogłam zacząć wszystko od nowa, poznawać ludzi, znów do każdego z nich się przywiązywać, a potem ich tracić... Już nie miałam siły żyć w ten sposób. W tym czasie znajomi mamy zaproponowali mi pracę w hotelu w Karpatach.

Zamieszkałam w górach, z dala od wszystkiego. Niewiele wtedy miałam kontaktu z ludźmi. Wiedziałam, że ci, którzy na wojnie nie byli, nie mogą mnie zrozumieć. Tych, którzy o wojnie mi przypominali, też wolałam nie widzieć. Chciałam zapomnieć. Po pracy chodziłam na spacery po górach. Czas spędzałam przede wszystkim ze swoim psem. Był to jeden z owczarków, które znalazłam dla żołnierzy do szukania min. Tego jednego nie chciałam oddać. Kiedy szwagier chciał go zabrać na front, wpadłam w histerię.

W Karpratach spędziłam rok. To była dla mnie rehabilitacja.

Kiedy wspominam wojnę, zastanawiam się, skąd we mnie było tyle siły. Gdyby dzisiaj ktoś mi powiedział, żebym zorganizowała transport z pomocą, to szczerze mówiąc, nie wiem, czy bym to zrobiła. A wtedy to było przecież jak moje powołanie. Nie było nic ważniejszego w moim życiu.

Kiedy jeździłam na wschód, w ogóle nie chorowałam, fizycznie bardzo dobrze się czułam. To pewnie przez adrenalinę. Teraz jest zupełnie inaczej. Często mi coś doskwiera, mam silne migreny, czasem ciężko mi wstać z łóżka.

 

Przyjaciele

Z bliskich przyjaciół sprzed wojny nikt nie został. Oni pamiętają mnie taką, jaka byłam wcześniej i ciężko im zaakceptować to, jaka jestem teraz. Stałam się bardziej wymagająca, surowa, może nawet okrutna. Żałuję tego. Wcześniej byłam jak dobra wróżka. Dla wszystkich miałam cierpliwość, lubiłam ludzi, rozumiałam ludzkie słabości. Do niektórych spraw nie potrafię już zmienić podejścia, nawet gdybym bardzo chciała.

Nie mam też kontaktu z wolontariuszami, z którymi organizowałam pomoc dla żołnierzy. Z żołnierzami, do których jeździłam, też mam niewielki kontakt. Może to był taki czas, który nas połączył, daliśmy z siebie wszystko, a potem rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Kiedy ich widzę to... sama nie wiem, to nie jest nostalgia. Wracają wspomnienia tamtych wydarzeń, bolesnych momentów. Nie było żadnego konfliktu między nami, ale ja z jakiegoś powodu unikam kontaktu z nimi. Łatwiej mi z tymi ludźmi, których poznałam już po wojnie.

 

Pokój

Każda wojna kiedyś się kończy. Nie wszyscy w armii III Rzeszy czy w Armii Czerwonej byli zbrodniarzami. Kiedyś wyobrażałam sobie, że separatyści to wcielenie zła. A teraz już wiem, że ludźmi można bardzo łatwo manipulować. Tak samo jak mną manipulowano.

Kiedyś wierzyłam, że swoim zaangażowaniem ja i inni możemy zmienić sytuację w kraju, doprowadzić do zakończenia wojny. Dziś, kiedy myślę o tym, odczuwam już tylko bezsilność. Mąż mojej siostry, który był gotowy oddać życie za ten kraj, teraz myśli już tylko o tym, jak z niego emigrować. Nie widzi tu przyszłości dla siebie ani dla swoich dzieci.

Chciałabym, żeby było tak jak przed wojną, przed Majdanem. Pamiętam jeszcze jak w 2013 roku jeździłam do Rosji przez Donbas. Tak bardzo podobał mi się Donieck. Wszędzie kwiaty, różane krzewy... Tam zobaczyłam, że służby miejskie myją ulice i pomniki. We Lwowie nigdy tego nie robią. Mówiłam po ukraińsku i wszyscy przyjaźnie się do mnie odnosili. Chciałabym, żeby to wróciło, ale przecież tyle złego wydarzyło się od tamtego czasu.

 

Tekst powstał na podstawie rozmowy przeprowadzonej we Lwowie. Z Ulianą Hiletą rozmawiała Adriana Molenda.