Jak to jest z tą miłością? Skąd ona właściwie się bierze? I czy faktycznie wystarczy jedno spojrzenie, jedno spotkanie oczu, aby nieznajomi ludzie poczuli wzajemne przyciąganie? Czy wytwór romantyzmu można brać na poważnie? Literatura czy komedie romantyczne to przecież czysta fikcja... Nie mówimy, że miłości w ogóle nie ma, zwłaszcza tej romantycznej. Jednak miłość to proces, to nie tylko rzuty hormonów. To, coś więcej. Z miłosnego szczęścia można tańczyć lub gryźć ręce z bólu. Ale tak na ulicy, od razu, czy hormony są tak szybkie?

Idziesz, stoisz, siedzisz. I nagle trach. Patrzysz i już wiesz. Drżysz, pocisz się, ciśnienie skacze, kołacze serce, szczęście zalewa twój mózg. Właśnie – mózg. To jest ten najbardziej seksowny organ, odpowiedzialny również za nieracjonalną często miłość. Nie serce, niesłusznie oskarżane i uznawane za głupie.

Spojrzenie na twarz drugiej osoby wystarczy, abyśmy ocenili atrakcyjność drugiej osoby w ciągu kilkudziesięciu sekund. Jeśli ocena atrakcyjności wypadnie na plus, zostaje uruchomiony region w przedniej części mózgu odpowiadający za pociąg fizyczny, chemia zaczyna działać. A dokładnie C8-H11-N, czyli fenyloetyloamina, która podobnie jak na przykład amfetamina wprowadza nasze ciało w charakterystyczny stan szczęścia i rozedrgania. Według Helen Fisher, badaczki miłosnych mechanizmów jest to przede wszystkim impuls podobny do tego, który przyciąga do siebie zwierzęta. To krótkotrwały haj, który może nas popchnąć do pójścia do łóżka z dopiero co poznanym człowiekiem, a przynajmniej do umówienia się na randkę. Więc na początku ciężko mówić o miłości, o wpadaniu w miłosną pułapkę, raczej jest to zaczątek romansu, który oczywiście jest niezłą podstawą dla miłości, związku. 

W początkowej fazie, nazywanej zauroczeniem lub zakochaniem, kiedy działają hormony i regularnie płonie pożądanie podsycane przez testosteron i estrogen, łatwo nam uwierzyć w miłość, że nas właśnie dopadła, tak szybko, tak nagle. Przede wszystkim jednak na tym etapie jesteśmy zafascynowani samym stanem, który wywołują w nas hormony, uzależniamy się od nich, idealizujemy dzięki nim partnera, co ma oczywiście wady i zalety…

Kiedy złudzenia pójdą sobie precz i produkcja hormonów osłabnie, wtedy trzeba sobie na trzeźwo odpowiedzieć, czy to jest właśnie ta/ten. I zacząć ciężką wspólną pracę, która jednak się opłaca i którą z kolei wspomaga oksytocyna, pomagająca nam w przetrwać w związkach, kiedy płomień pożądania przygasa. Właśnie pęd do tworzenia związków i ich utrzymywanie odróżnia nas od większości zwierząt i jest według Fisher istotą człowieczeństwa. 

Pytanie tylko, czy prawdziwa miłość może być spełniona? Zwieńczona ślubem, gromadką dzieci i wspólnym życiem do grobowej deski? Czy właśnie ta prawdziwa nie potrzebuje cierpienia, nienasycenia? W końcu to miłosne katusze wynoszą to uczucie na piedestał, a codzienność nawet tę największą miłość zabija. Wracając do literatury romantycznej, to przecież karmi nas ona przede wszystkim obrazami nieszczęśliwie zakochanych, wzdychających do księżyca, cierpiących jak Werter, z miłości obłąkanych, popełniających szaleństwa. Cóż, odrzucona czy niezaspokojona miłość również odbija się na pracy naszego mózgu, uruchamia w nim ośrodki odpowiedzialne za chęć zdobycia tego, co nieosiągalne/zakazane/odebrane. Tak jesteśmy skonstruowani, że pragniemy bardziej tego, czego nie możemy mieć. I kłopot gotowy. Zwłaszcza, że mamy motywację i energię do walki o taką miłość. Jesteśmy w stanie uciec się nawet do zbrodni, oczywiście w afekcie. 

Kolejną wątpliwość miłosnego sceptyka może wzbudzić wspomniany pierwotny popęd do zakochiwania się i tworzenia związków. Bo co z tymi, którzy świadomie z tego rezygnują? Na przykład ci, którzy na własnej skórze odczuli skutki fatalnego miłosnego zauroczenia? Będą zapewne jak ognia unikać tego całego fall in love. Będą woleli przelotne znajomości bez zobowiązań, jak najkrótsze, aby nie pozwolić swojemu organizmowi uzależnić się od miłosnej chemii wytwarzanej pod wpływem jednej osoby. Są przykłady na to, że się da. Tylko jaka jest tego cena? Choć może i za miłość czasem przychodzi słono zapłacić.

Miłość od pierwszego wejrzenia – czy nie jest więc to fantazmat, w który na ogół wierzymy, którego pragniemy i zarazem się go boimy? Bo to jednak jakiś wypadek, igraszka ślepego losu, który może postawić na naszej drodze nie wiadomo kogo. Możemy rozpisać miłosną układankę na chemiczne wzory, jednak i tak pozostaje wrażenie, że nad nią nie panujemy.

Slawoj Žižek zauważa, że traktujemy dziś coraz częściej miłość właśnie jak wypadek, a przecież żadnych wypadków nie chcemy. Wracamy więc do dawnych metod, czyli wybierania partnera. Kiedyś ludzie byli swatani przez rodzinę i znajomych. Teraz sami mogą znaleźć odpowiednio sprofilowanego partnera przez agencje matrymonialne czy aplikacje do randkowania. Według Žižka dziś albo chcemy niezbowiązującego seksu bez ryzyka zakochania się jak cukru bez kalorii, albo skrojoną na miarę naszych potrzeb drugą połówkę.

Czy to nie znak naszych czasów, że chcemy zapanować nad tym, co nieoczekiwane? Mimo że wydaje się, że chcemy wierzyć w mit miłości od pierwszego wejrzenia, która ma w sobie wiele magii. Nawet może o takiej miłości z jednej strony marzymy, jednak z drugiej jesteśmy wyczuleni na swoje potrzeby, tak boimy się utraty niezależności, związania się z drugim człowiekiem, że nie dajemy miłości szans. A kiedy czujemy dreszcze, to pewnie grypa, więc nie ma co dłużej stać i marznąć na ulicy, patrząc nieznajomemu w oczy, bo jeszcze bardziej się przeziębimy. A może już nie mamy nawet możliwości na skrzyżowanie się spojrzeń, bo nieustannie patrzymy w ekrany smartfonów? Ale patrząc na zdjęcia w aplikacji randkowej, raczej nie zostaniemy rażeni piorunem. Pozostaje więc umawianie się na chybił trafił na zasadzie lustrzanego podobieństwa. Tylko czy będzie co opowiadać wnukom, jeśli nie zaliczymy nagłego porywu serca?

Fot. unsplash.com