Zamieszanie wokół zapachu kobiecych narządów rozrodczych zaczęło się pod koniec ubiegłego roku. I było podobno wynikiem nieporozumienia. Otóż udziałowcy start-upu Sweet Peach niezbyt precyzyjnie wyrazili się na temat probiotyku dla kobiet, którego produkcją się zajmują. Media temat podchwyciły, rozpisywały się o suplemencie, który nie tylko ma walczyć z intymnymi infekcjami, lecz także… zapewniać im brzoskwiniowy zapach. Niektórzy mówili też o smaku.

W końcu wypowiedziała się Audrey Hutchinson, pomysłodawczyni projektu, która – jak to zwykle bywa w przypadku start-upów – wpadła na jego pomysł, bazując na własnych problemach. A były nimi nawracające infekcje bakteryjne i stosowanie niezbyt pomocnych leków. Postanowiła więc zapewnić kobietom dostęp do probiotyków skrojonych na miarę ich potrzeb. Kobiety mogą w domu dokonać wymazu z pochwy i przesłać go do laboratorium, które na tej podstawie opracuje optymalny, spersonalizowany środek, zapewniający równowagę florze bakteryjnej. A co za tym idzie, pomoże też utrzymać naturalny zapach, który zwykle zaostrza się w wyniku infekcji.

Fot. pixabay.com

Nieporozumieniu sprzyjała nazwa. Słodka brzoskwinka to eufemizm, którym Hutchinson starała się zastąpić surowe, medyczne określenia pochwy. Niektórym brzoskwinia kojarzy się właśnie z cipką. Jednak dziennikarze potraktowali to porównanie zbyt dosłownie. Z drugiej strony, nie jest to dziwne, gdyż zauważalna jest tendencja do zapewnienia szczególnej czystości i wonności kobiecym miejscom intymnym. Mamy na rynku niezliczoną ilość środków do ich mycia. Od tych łagodnych, zbliżonych formułą do naturalnego pH 5,5 wewnątrz pochwy (lekko kwasowego), przez ziołowe, po silnie aromatyzowane środki. Mamy też możliwość kupienia specjalnych dezodorantów, nawilżanych chusteczek, pachnących wkładek i podpasek... Część z tych wynalazków jest praktyczna, część jednak najzwyczajniej wykorzystuje przekonanie o konieczności zachowania jak największej świeżości czy odpowiedniego zapachu miejsc intymnych do osiągania zysku ze sprzedaży.

Fot. wikicommons 

Może to i tak lepsze niż traktowanie pochwy lizolem (toksycznym środkiem do dezynfekcji pomieszczeń), co było zalecane do lat 60. ubiegłego wieku m.in. w Ameryce. Kobiece miejsca intymne nie tylko w czasie miesiączki stanowiły dla wielu otchłań nieczystą i grzeszną, którą należało odpowiednio odkazić. W tym przypadku woń miała chyba drugorzędne znaczenie, gdyż lizol znany jest ze swojego charakterystycznego, nieprzyjemnego zapachu. Dla Gwyneth Paltrow z kolei pochwa, macica i cała reszta ciała są święte, więc należy im się szacunek i oczyszczenie. Aktorka chadza w tym celu na specjalne waginalne parówki, które gorąco poleca, ponieważ nie tylko oczyszczają macicę, lecz także zapewniają jej relaks. Lekarze są mniej entuzjastyczni, gdyż zbyt wysoka temperatura niekoniecznie służy narządom rodnym, a macica najlepiej relaksuje się w czasie orgazmu. Zresztą ziołowe parówki nie są odkryciem Paltrow. Przepisy na tego typu zabiegi pojawiały się w kobiecej prasie z początków XX wieku, ale jak widać, nie upowszechniły się.

Cipka sama w sobie pachnie i smakuje najlepiej!

Higiena miejsc intymnych naturalnie powinna być na porządku dzienny, ale nie można z nią przesadzić. Nadgorliwość możemy przypłacić osłabieniem naturalnej bariery ochronnej, co równa się większej podatności na infekcje. Ginekolodzy zalecają mycie nie częściej niż dwa razy dziennie i to przede wszystkim wodą i szarym mydłem. Podstawą naszej intymnej pielęgnacji powinno być przede wszystkim uważne słuchanie własnego ciała, tego, co mu odpowiada, nie lekceważenie odstępstw od normy i reagowanie na nie. A poza tym – nie dajmy się zwariować. Bo cipka sama w sobie pachnie i smakuje najlepiej!

Fot. pixabay.com

Fot. główne: kolaż Gosia Stolińska dla enter the ROOM