Spotykamy się w gwarnej warszawskiej kawiarni. Jednak już po kilku minutach rozmowy zapominamy o tym, co tu i teraz. Przenosimy się tam, gdzie Bronisław Malinowski 100 lat temu prowadził swoje słynne badania. Na Wyspy Trobrianda, na Kirwinę, do Omarakany, do chaty naczelnego wodza. Jak się okazuje Trobriandczycy nie są i chyba nie byli tacy dzicy jak starał się nam tłumaczyć Malinowski, a ich życie i zachowania nie różnią się tak bardzo od naszych.

 

Jak zaczęła się twoja przygoda z Trobriandami?

Pierwszy raz odwiedziłam Trobriandy, ponieważ byłam w pobliżu, na wakacjach. Odezwała się moja żyłka antropolożki i stwierdziłam, że muszę koniecznie zobaczyć, jak tam teraz jest. Na początku wylądowałam w pensjonacie, choć w nietypowym miejscu, bo na byłym lotnisku, które wybudowali Amerykanie. Jednak uparłam się, że chcę spędzić noc w Omarakanie, czyli w głównej wsi Wysp Trobrianda, wsi naczelnego wodza. Miejscowi mi odradzali, wybijali z głowy ten pomysł, przedstawiając różne argumenty, na przykład, że nie ma tam toalet! Byłam uparta, więc ludzie z pensjonatu zgodzili się w końcu pojechać tam ze mną i zapytać wodza. Najpierw oczywiście kupiliśmy betel, czyli popularną tam używkę. Jest to główny element uprzejmości, idąc w gości na Trobriandach, trzeba mieć ze sobą betel. Przyjechaliśmy do wodza, zapytałam, czy mogę u nich chwilę pomieszkać i tak to się zaczęło. Kiedy ludzie z pensjonatu wyjechali, siedziałam sama w tradycyjnym domu wodza zrobionym z liści pandanusa i bananowca. Siedziałam, rozglądałam się i pomyślałam: rany, jakbym nagle znalazła się w środku fotografii Bronisława Malinowskiego, tyle że kolorowej. 

 

Czy oprócz kolorów pojawiły się też nowoczesne potrzeby?

Mieszkańcy żalili mi się na przykłada, że do czego to podobne, że wódz nie ma samochodu. Był tradycyjny betel, był jam, ale były i marzenia o samochodzie. Dało się zauważyć gdzieniegdzie nie do końca sprawne, ale jednak talerze anten satelitarnych. Próbowałam zrozumieć, jak to jest, że to wszystko razem funkcjonuje. Więc zaczęłam rozmawiać z wodzem, czy mogłabym do nich wrócić i napisać książkę. I wódz się zgodził.

 

Czy duch Malinowskiego wciąż unoszący się na Trobriandach trochę w tym pomógł?

Malinowski mój „krewny”, tak? (śmiech) Jak powiedziałam, że jestem z Polski, to oni byli przekonani, że jestem krewną Malinowskiego. Kiedy temu zaprzeczyłam, stwierdzili, że w takim razie jesteśmy z Malinowskim wantok, czyli ziomkami. I na to już przystałam.

 

Miałaś towarzystwo? Antropolodzy nadal dość mocno eksplorują Trobriandy?

Kiedy tam byłam, akurat nie było żadnego. W Omarakanie bardzo długo badania prowadził profesor Mark Mosco, który pracuje nad monumentalnym dziełem o Trobriandach. Często przyjeżdżają tam ludzie, aby napisać nie tylko doktorat, ale nawet magisterkę. W Omarakanie mają już tego ewidentnie dość, bo przyjeżdżają do nich nowi, ale ciągle zadają te same pytania. To irytuje też profesora Marka Mosco, bo literatury na temat Trobriandów jest naprawdę mnóstwo, są ludzie w Kalifornii, którzy zbierają wszystkie te prace magisterskie, doktoranckie i to jest do przeczytania.

 

Tobie jednak udało się wrócić do Omarakany na dłuższy czas i zebrać materiał do książki.

Wódz przydzielił mi domek naprzeciwko swojej chaty. To było pomieszczenie 2 metry na 2 metry. Domek był z blachy falistej (czego nie było, kiedy pojechałam tam po raz pierwszy). Mieszkaniec tego domku musiał się wyprowadzić na czas mojego pobytu do swojej siostry. 

 

No właśnie – do siostry. Tamtejsze społeczeństwo określimy jako matrylinearne, ale jednak mężczyzna jest ważniejszy, z tym że nie ojciec, a brat matki, czyli wuj. Jaka jest właściwie pozycja kobiety?

Kobiety są tam tradycyjnie bardzo ciche i uległe. Wcześniej nie mogły się w ogóle odzywać w obecności mężczyzn. Kiedy było zebranie starszych, to tylko mężczyźni rozmawiali. Teraz to się zmienia dzięki chrześcijaństwu. Chociaż nie do końca. Jedna z moich dobrych znajomych, Nora, przewodnicząca chrześcijanek w Omarakanie, która jest z najwyższego podklanu Tabalu, przy której mąż musi się schylać, bo jest z niższego podklanu, chciała pójść z innymi kobietami do sąsiedniej wsi, ale ten mąż jej zabronił, zakazał. Już była ubrana, gotowa do wyjścia, ale on powiedział nie, bo był zazdrosny. I nie poszła.

 

Mówimy o wyspie miłości, ale chyba bardziej ze względu na stosunki seksualne mieszkańców. A mnie zastanawia, czy możemy mówić o miłości platonicznej czy też romantycznej, takiej w naszym rozumieniu?

Wydaje mi się, że tam to pioruny uderzają. Pioruny miłości. Tak jest u młodzieży. Tam są małżeństwa z miłości, oni się raczej nie dobierają na zasadzie, czy ktoś będzie dobrym, odpowiednim mężem czy dobrą żoną.

 

Ale wódz ma dobierane żony na zasadzie adekwatności do jego pozycji?

Tak. Chociaż wódz zanim objął swoje stanowisko, to też się zakochał i to w nieodpowiedniej zupełnie kobiecie, małżeństwo z nią było mu odradzane, ale on postawił na swoim. Drugą żonę właściwie odziedziczył po wuju wodzu, ale też ją sobie wybrał, bo nie ożenił się ze wszystkimi jego żonami, tylko z najmłodszą. I to jest Boyogima, która jest obecnie jego ulubioną żoną. Kolejne żony były już rzeczywiście dobierane przez specjalnych wysłanników wodza, bo im ma ich więcej, tym jest bogatszy, bo bracia tych żon muszą na nie łożyć, na te swoje siostry, więc dostarczają wodzowi jam, a jak wódz ma pełne spichrze, to znaczy, że jest bogaty i rośnie jego znaczenie. Ludzie z klanu niewodzowskiego po prostu się zakochują. Często w nieodpowiedniej osobie, czyli tworzą się takie nawet nie mezalianse, co związki zakazane. Na przykład kiedy zakochają się w osobie z tego samego klanu. Syn wodza tak się zakochał. Próbowano odwieść go od małżeństwa, ale miłość zwyciężyła.


Naczelny wódz Wysp Trobrianda, Pulayasi Daniel

Przejdźmy zatem od miłości do tamtejszego osławionego wyzwolenia seksualnego, które dotyczy młodych ludzi, którzy jeszcze nie zawarli związku małżeńskiego. Powinni wręcz mieć jak najwięcej doświadczeń seksualnych?

Mówiłabym nie tyle o wyzwoleniu, co o swobodzie seksualnej. Już od wczesnych lat dzieci bawią się – jak to oni nazywają – w spółkowanie. To dotyczy i dziewcząt, i chłopców. Jedni i drudzy powinni mieć dużo partnerów. Starsi im mówią, że powinni się bawić, że to nic zdrożnego, że w zasadzie chodzi o to, żeby poznawać w ten sposób innych ludzi

To jest też ważne dla dziewcząt, które dostają prezenty po seksie. Tradycyjnie powinny dostać betel, ale mogą na przykład dostać koszulkę albo książkę, zeszyt, coś do pisania. Ci, którzy zarabiają, dają pieniądze. Na przykład syn wodza, który kiedyś był parlamentarzystą, a teraz otwiera kolejny pensjonat, rubasznym głosem, ze śmiechem, pytał, czy sobie wyobrażam, że on chodzi obwieszony betelem. Więc pieniądze są wygodniejsze. Aczkolwiek niektórzy wciąż chodzą obwieszeni betelem. Oczywiście te prezenty dostaje dziewczyna, ale zwykle dzieli się nimi z rodziną.

 

Czytając, miałam wrażenie, że tam jest ciągły obrót, obieg. Betel, pieniądze, naszyjniki, naramiennik przechodzą z rąk do rąk…

Tłumaczył mi to pewien trobriandzki architekt. Nie można stać się bogatym, bo cię z zazdrości zabiją. Oczywiście poprzez czary. Jeśli tam się ktoś bogaci, to pamięta, żeby robić to wolno i dużo przy okazji rozdawać, więc nie jest łatwo. Mosco, zięć wodza też mi o tym mówił, a właściwie się żalił. Chciałby oszczędzać, mieć konto w banku, bo akurat zarabia trochę gotówki, ale nie jest w stanie, bo jak coś zarobi, to zaraz musi oddać swoim krewnym. A krewni doskonale wiedzą, że on ma te pieniądze.

 

To też mnie zaciekawiło, że tam nic się praktycznie nie da ukryć. Wszyscy wszystko o sobie wiedzą.

To jest taka zdrowa społeczność wiejska, wszyscy wszystko wiedzą i tej prywatności za wiele nie ma. Ale niektórzy mają tego dość…

 

I wyjeżdżają do miast, zarabiać pieniądze? Czy nie jest to zbyt rozpowszechnione?

To jest taki cel i marzenie, bo to wcale nie jest łatwe. Po pierwsze trzeba mieć pieniądze na samolot, a to spory wydatek. Więc trzeba liczyć na rodzinę, która wspomoże i dopiero wtedy można próbować. Szansę na to mają poza tym ci, którym się udało wykształcić. Na przykład syn wodza otrzymał stypendium od rządu Australii i został informatykiem. Poleciał do Australii na studia informatyczne, choć wtedy jeszcze nie potrafił nawet włączyć komputera. Musiał się szybko uczyć.

 

Wróćmy jeszcze do seksu, a właściwie nieślubnych dzieci, które siłą rzeczy mają prawo się pojawiać w związku ze swobodą seksualną. Jak są traktowane?

Wszystkie dzieci są tam dobrze widziane. Nie musi być tak, że najpierw małżeństwo, a dopiero później dziecko. Młodzi mogą swobodnie zdecydować, czy chcą być małżeństwem i razem wychowywać dziecko. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę, nie ma przymusowych ślubów, chłopak nie musi brać odpowiedzialności za potomka itd. Dziewczyna rodzi u swoich rodziców, bo tak jest przyjęte, przez rok karmi dziecko piersią, a potem może je oddać krewnym. Znowu – to nie jest nic złego, to jest absolutnie normalne w tej społeczności. Wszyscy tam lubią dzieci, więc przyjęcie kolejnego do rodziny to żaden problem. Poza tym są też bezdzietne małżeństwa, które chętnie biorą dzieci. Absolutnie nie ma tam czegoś takiego jak piętno nieślubnego dziecka, panny z dzieckiem, samotnej matki.

 

Ale wiedzą już, że dzieci biorą się ze stosunku seksualnego? Bo zdaje się, że za czasów Malinowskiego mieli inne teorie na pochodzenie dzieci.

Za czasów Malinowskiego ojciec był zjawiskiem społecznym, nie biologicznym. Ojcem był ten, kto się dzieckiem opiekowała. A im więcej było dzieci, tym więcej rąk, które pracują na ojca w ogrodzie, więc nie było problemu z przyjmowaniem dzieci do rodziny. Teraz jest biologia w szkole, więc wiedzą, że dzieci pochodzą ze stosunku seksualnego. Wiadomo, kto jest ojcem. Ten, z którym uprawia się seks. Starsi ciągle używają eufemizmu, że dzieci biorą się z potu. Kobieta i mężczyzna pocą się podczas seksu i stąd dzieci (śmiech).

 

A jak wygląda u nich sprawa antykoncepcji?

Na całej wyspie są przychodnie z przeszkolonymi pielęgniarkami, które oferują antykoncepcję w zastrzykach działającą przez 3 miesiące. Poza tym uświadamiają kobiety w ciąży, aby co miesiąc się badały oraz tłumaczą, że 5 dzieci w zupełności wystarczy. Dlatego Barbara, czyli córka wodza, po urodzeniu 5. dziecka była zdecydowana, że będzie stosowała antykoncepcję.

 

Tylko taka forma antykoncepcji nie chroni przed chorobami przenoszonymi drogą płciową. W książce wspominasz o HIV.

Tam w zasadzie można mówić o zachorowaniach na AIDS. Nie robi się testów z krwi, więc ludzie dowiadują się, że są zarażeni, kiedy zachorują. Nie wiadomo, ile osób jest zakażonych. Jednak pojawia się coraz większa świadomość wirusa. Najmłodsza córka wodza miała w zeszycie kobyłami napisane: seks to gra, której zwycięzca dostaje klucz do trumny. Coś w tym stylu. Mosco, czyli jej szwagier, obruszył się, że jak to, że to nieprawda, bo seks to miłość.

 

Trobriandczycy dość płynnie przechodzą od pojęcia miłości do seksu i na odwrót. Ale czy o tym rozmawiają? O uczuciach, seksie?

W małżeństwie to się już o seksie nie rozmawia. W ogóle o seksie za dużo się nie rozmawia. Ewentualnie mężczyźni między sobą wymieniają się jakimiś anegdotami. Było tak, że ludzie mówili mi o jakiś intymnych szczegółach, ale zaraz dodawali, żebym nie mówiła tego nikomu, bo to wstyd.

 

Sporo tego wstydu u nich.

Normy kulturowe wiążą. Ale w sumie u nas wstyd też jest dość powszechny. Dajmy na to nie wyjdziemy na ulicę w samych majtkach, bo to wstyd.


Taniec trzech mężczyzn w Omarakanie 

Trobriandczycy zaczęli się inaczej ubierać, zanika tradycyjna spódniczka z trawy. Skąd ta zmiana?

To wpływ kościoła. Chrześcijaństwo jest tam obecne ponad 100 lat. W latach 70. metodyści zaczęli nakazywać najpierw chodzenie do kościoła w ubraniach pochodzących z darów. Potem mówili, że chodzenie w spódniczkach jest nieprzyzwoite. Nie był to grzech, ale dziś już niektórzy za grzech to uznają. Warto zaznaczyć, że sami Trobriandczycy inaczej niż my postrzegają ten swój tradycyjny strój. Spódniczka plus ewentualnie ozdoby to dla nich ubranie, oni nie uważają, że są rozebrani, ale ubrani tradycyjnie.

 

Co do chrześcijaństwa, to udaje im się je jakoś pogodzić z wciąż obecną u nich wiarą w magię, w czary.

Wódz opowiadał mi nawet, że jest pewien czarownik, który jest bardzo dobrym chrześcijaninem. Nie wiem, jak on to łączy naprawdę, ponieważ czarna magia niesie po prostu śmierć. Tradycyjne czarne czary są przez nich wykorzystywane jako narzędzie zemsty. Kiedy pojawia się choroba, to znak, że ktoś na nas rzucił zły czar, co najpewniej skończy się śmiercią. Oczywiście bardzo trudno jest uzyskać dostęp do zaklęć. Czarownik musi najpierw wyrazić chęć przyjęcia kogoś na szkolenie, trzeba go opłacać i on ewentualnie w końcu zdecyduje przekazać sposoby. Kiedy odwiedziłam jedną z miejscowości na południu wyspy, to mi tam mówili, że wszyscy są dobrymi chrześcijanami i czarowników dawno u nich nie ma. Kiedy to opowiedziałam w Omarakanie, to się ze mnie śmiali i mówili, że nauczyciel, u którego mieszkałam pochodzi przecież z podklanu, gdzie są same czarownice i sami czarownicy.

 

W sumie u nas też udaje się łączyć katolickie zwyczaje z różnymi ludowymi motywami.

Jasne, można podać tu chociażby przykład choinki.

 

Wśród ich zwyczajów w oczy rzuca się opis uroczystości pogrzebowej, czyli sagali, której koszt to 30 tysięcy. U nas to koszt małego wesela.

Próbowałam zrozumieć, dlaczego matka, której dziecko utonęło, która mieszka w Lae, w dużym mieście na Papui Nowej Gwinei, hen daleko poza Trobriandami, decyduje się bez żadnych zastrzeżeń na tradycyjny pochówek na Trobriandach. A to oznacza, że należy zorganizować najpierw jedną uroczystość zaraz po śmierci, gdzie trzeba zgromadzić dużo jedzenia, należy opłacić ludzi, którzy płakali po śmierci, pomagali. Potem jeszcze drugą i wreszcie trzecią uroczystość. Tę, która kosztowała 30 tysięcy. Tylko trzeba jeszcze zrobić rozróżnienie na pieniądze miastowe i lokalne. Ci na miejscu sami sobie produkują pieniądze, to są nununiga, które kobiety wyplatają z wysuszonych liści bananowca. Takie kobiece pieniądze w przeliczeniu na normalne pieniądze mają małą wartość, ale dużo znaczą symbolicznie. I tak naprawdę w czasie sagali wymienia się te tradycyjne pieniądze. Ale dziewczyny z miasta nie potrafią ich wyplatać, więc przywożą ze sobą artykuły miejskie: garnki, zapałki, całe bele materiałów, talerze, kubki.

 

Pojawiają się też u nich telefony komórkowe, wspomniane samochody. Czy jest im to faktycznie potrzebne?

Jest im potrzebne. Wiedzą, że takie rzeczy istnieją i do czego służą. Ma to swoje dobre i ciemne strony. Kiedyś, żeby uzyskać pomoc od krewnych z miasta, trzeba było napisać list, a w zasadzie poprosić kogoś, kto potrafił pisać, aby to zrobił. Potem list trzeba było wysłać, on bardzo długo szedł i nie zawsze trafiał do rąk adresata. Teraz, kiedy jest telefon, jest łatwiej. Co prawda trzeba mieć pieniądze, żeby kupić kartę albo szukać kogoś z działającym, jednak jest to szybsze i prostsze. Można zadzwonić do krewnego, poprosić go o pomoc. A tam pomocy nie wypada odmawiać, bo jest się wtedy wręcz gnojonym, wszyscy po prostu obrabiają takiej osobie dupę. Kto nie pomaga krewnym, traci twarz, a nikt tam tego nie chce. Są bardzo przywiązania do tego, co się o nich mówi. Dlaczego? Tak po prostu jest, nikt mi tego też nie potrafił wytłumaczyć. Ale też nie jest to tak różne od tego, co u nas.

 

Niby inne warunki życia, ale jednak zależy nam na tym samym. Najlepszym przykładem może być nasze obecne kreowanie się w sieci, na Facebooku.

Jestem pewna, że Trobriandczycy niedługo będą mieć Facebooka i na pewno będą w kreowaniu się na nim świetni, ponieważ wiedzą, co jest ważne, aby się dobrze sprzedać, żeby utrzymać kontakty. Myślę, że mogą pominąć etap komputerów i internet mieć już w telefonach.

 

Tylko czy nie szkoda, że zachodnioeuropejskość tam się tak wdziera?

Trudno mi przechodzi to przez gardło, ale nie jest mi szkoda, bo za tymi zmianami idzie wiele dobrego: mniej dzieci umiera, mniej kobiet umiera przy porodach, w połogu, ludzie są lepiej odżywieni, nie dają się łatwo oszukać, bo wiedzą, co się dzieje na świecie, oglądają filmy. Nieliczni na wyspie mają monitory i filmy na pendrive’ach, mają agregaty prądu i organizują biletowane pokazy filmowe. Zięć wodza mówił mi, że chciałby jeździć na motocyklu, bo to coś, co widział w filmach, coś, co mu się podobało, czego chciałby spróbować. Podobnie, jak fajnie jest przecież zadzwonić, a nie czekać na list przez dobry miesiąc. Więc nic w tym dziwnego, że to wszystko zadomawia się i na Trobriandach.

 

Czy była to dla ciebie wyprawa życia?

Nie lubię mówić o wyprawie życia, bo co miałabym dalej robić. Ale na pewno było to coś niesamowicie fajnego, w dodatku udało się to zamknąć w książkę.

 

No i tamtejsze warunki były dalekie od tych europejskich.

Na szczęście jako dziecko sporo biwakowałam z rodzicami, więc mieszkanie w chatce nie było dla mnie aż takim szokiem. Jednak nauczyłam się codziennie ją zamiatać, bo jeśli opuściłam się choć na dzień, to pojawiały się gigantyczne pajęczyny wielkości firanki. Mam wrażenie, że tym też zyskałam sobie szacunek Trobriandczyków. Stwierdzili, że jednak trochę kobiety we mnie jest, skoro tak sprzątam.

 

A notatki sporządzałaś ręcznie?

Tak, tak było łatwiej. Zresztą oni się spodziewali tego, że będę notować. W sumie tak się umawialiśmy, że będę pisać książkę. Nawet dopytywali, czy zapisałam to czy tamto, bo było to bardzo ważne.

 

Czy Trobriandy to już zamknięty etap w twoim życiu?

Lubię wracać do miejsc. Nie mam potrzeby, żeby tak zdobywać, odhaczać każde kolejne odwiedzone miejsce na świecie – byłam, odfajkowałam, mogę jechać dalej. Niektórzy to lubią, ja lubię wracać, sprawdzać, co się zmieniło, odkrywać jakiś kąt, w którym nie byłam, który pominęłam poprzednim razem. Kiriwina, na której mieszkałam ma 42 km długości, szerokości 12 km lub 2, w zależności od miejsca. To maleńka wyspa, a i tak jest tam po co wrócić i dałoby się napisać dużo więcej. No i bardzo tęsknię za Trobriandami i ich mieszkańcami. Czasem do nich dzwonię, co też nie jest łatwe, bo wódz zmienia numery telefonu. To jest bardzo fajne, kiedy uda się dodzwonić i można niemal usłyszeć tamtejszy klimat, to gorące powietrze, dzieci pokrzykujące w oddali, ale i wyjątkową ciszę bez szumu samochodów znanego z naszych miast. Słychać po prostu tamtą atmosferę i choć na chwilę mogę się tam znowu przenieść.

 

Dziękuję za rozmowę!

 

Aleksandra Gumowska – reporterka związana z tygodnikiem Newsweek (wcześniej z Dużym Formatem i Wysokimi Obcasami). Zjechała świat, opisując życie intymne metropolii, na Sri Lance podejmowały ją Tamilskie Tygrysy, w Indiach szukała maoistów i przeżyła uderzenie pioruna. W 2014 roku nakładem wydawnictw Znak ukazała się jej książka z wyprawy na Trobriandy Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich 100 lat później.

 

Wszystkie zdjęcia zamieszczone w artykule są autorstwa Aleksandry Gumowskiej