„Kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru.” Jednak nie mogłaby się tak szybko wyzwolić spod męskiego wpływu, gdyby nie właśnie poczciwy jednoślad, który przetarł drogę do emancypacji. 

Dla mężczyzn był to kolejny praktyczny wynalazek. Dla kobiet – coś więcej. Rower. Mniej więcej od II połowy XIX wieku był wciąż udoskonalany, przez co stawał się mniejszy, prostszy w obsłudze i tańszy. Zbliżoną do współczesnej wersję osiągnął na przełomie lat 80. i 90. XIX wieku, czyli w czasach, kiedy kobiety wciąż były bardzo zależne od mężczyzn, a dostatnie i spokojne życie, które było społecznym ideałem, zapewniało odpowiednie zamążpójście. Tyle tylko, że było to równoznaczne z siedzeniem w domu, rodzeniem dzieci i uśmiechaniem się na przyjęciach. Sporo obowiązków, praw jak na lekarstwo. Tym nieposłusznym, zbyt postępowym, upominającym się o swoje prawa groziło staropanieństwo. Mówimy oczywiście o klasie wyższej i średniej, bo w klasie robotniczej kobiety pracowały ze względu na trudne warunki ekonomiczne.

Unowocześniony rower zawojował serca. Przyjemność płynąca z jazdy i stosunkowo łatwe pokonywanie sporych odległości wywołały małą rowerową gorączkę. Nic więc dziwnego, że znudzone matki i córki również zapragnęły spróbować tej nowej rozrywki. Nie skończyło się na rekreacyjnych przejażdżkach wokół domu. Kobiety na rowerach złapały wiatr w żagle. Nie robiły sobie nic z tego, że ten wiatr smagał je po twarzach i rozwiewał im włosy. Jechały przed siebie, miały władzę nad pojazdem, kierowały nim, napędzały go tylko i wyłącznie pracą swoich nóg. Mogły się wyrwać z domu, pokonać samodzielnie sporą odległość, odwiedzać znajomych, zacieśnić więzi towarzyskie. Poczuły moc. Nic więc dziwnego, że po chwili chciały już więcej, kiedy zobaczyły, że mogą niczym mężczyźni mieć rower między nogami i jechać na nim zgodnie z własną wolą. 

Przeszkody oczywiście były. Podstawową stanowił ówczesny damski strój, który podobnie jak społeczne konwenanse pętał ciała. Trzeba się więc było pozbyć gorsetu ciasno opinającego talię i duszącego piersi, a także licznych halek pod spódnicą i usztywnień. Wszystko w imię wygody i bezpieczeństwa. Rozwój cyklizmu zbiegł się szczęśliwie z ruchem określanym jako racjonalizacja ubioru, który doprowadził do zmiany fasonów. Pojawiły się między innymi pantalony (nazywane bloomersami od nazwiska propagującej je sufrażystki Amelii Bloomer) inspirowane wschodnim strojem (stąd inna nazwa: turkish dress).

Kobieta objawiła się więc jako samodzielna, silna, sprawna fizycznie, cielesna. Mężczyznom się to oczywiście nie podobało, czego wyrazem były między innymi teksty zamieszczane przez dziennikarzy w ówczesnej prasie. Bezlitośnie krytykowali wygląd jeżdżących pań. Wytykali im, że wyglądają, jakby miały dostać zawału: z czerwoną, spoconą twarzą, potarganymi włosami, ciężką zadyszką. Z jednej strony zaczęto też ogólnie wspominać, że jazda na rowerze poprawia kondycję, a co za tym idzie jest dobra dla zdrowia, jednak niekoniecznie dla zdrowia kobiety. Zuchwałym rowerzystkom groziło bowiem przemieszczenie macicy, niepłodność, a nawet trwała zmiana wyglądu twarzy wraz z wytrzeszczem oczu…

Fot. oldbike.eu 

Jednak mimo tych lekarskich ostrzeżeń czy incydentów, takich jak obrzucanie kamieniami zwyrodniałych rowerzystek, one się nie ugięły. Rower motywował do silniejszego udziału w życiu społecznym, stawiania wymogów, pobudził do działania, podejmowania nowych aktywności, jak choćby pracy w miejscu oddalonym od domu, a to równa się własnym pieniądzom i niezależności.

Fot.wikipedia.org