Można być za życia duchem. I to wcale nic nowego, to znane zjawisko, które ostatnio jest coraz częściej obserwowane, a od niedawna ma swoją nazwę: ghosting. Nie jest to fajne, kiedy ktoś cię ignoruje, zwłaszcza ktoś, na kim ci zależy, ktoś, kogo kochasz lub kto wydaje się być idealnym kandydatem do twojego serca. Jednak nagle kontakt się urywa, ktoś odchodzi bez słowa. Wielu z nas na pewno tego doświadczyło albo zrobiło coś takiego komuś innemu. Nawet Charlize Theron potraktowała jak ducha Seana Penna. Cóż. 

Kadr z filmu Uwierz w ducha 

Odejście z dnia na dzień bez słowa, nieodbieranie telefonów – tak było kiedyś. Pozostawała wielka niewiadoma, pytanie bez odpowiedzi, co się stało, co w zasadzie było nie tak, szukanie winy w sobie, czarna rozpacz. Większość z nas potrzebuje rozmowy, wyjaśnienia, aby móc domknąć pewien etap w życiu – czy to związany z przyjaźnią, czy z miłością. Oczywiście czasem to trzeba zrobić, po prostu się odciąć od drugiej osoby, bo ma na nas zły wpływ, żadne argumenty do niej nie trafiają, nie pozwala nam odejść, stosuje szantaż emocjonalny. Ghosting ma różne odcienie, nie można go jednoznacznie oceniać, ale w zależności od konkretnego przypadku.

Pewne jest jednak, że współczesne pokolenia, zwłaszcza te wychowane w wirtualnym świecie i osoby korzystające z randkowych aplikacji, cechuje coraz większe znieczulenie, skupienie się przede wszystkim na własnych uczuciach, własnej wygodzie, a nie na tym, jak się czuje druga strona. Chce się szybko i łatwo zakończyć znajomość, tak, jak za kliknięciem myszki zamyka się okno przeglądarki, jak za naciśnięciem klawisza delete kasuje się niepotrzebne pliki, które zaśmiecają dysk twardy. Jednak wciąż mamy sumienie, wciąż jeszcze sporo z nas akt ghostingu jakoś tam uwiera, zwłaszcza kiedy widzimy wysiłki drugiej strony, aby się z nami skontaktować. 

Według badań przeprowadzonych jesienią zeszłego roku przez YouGov i Huffington Post 11% Amerykanów potraktowało kogoś jak ducha. Z kolei niedawno New York Times podbił temat, publikując artykuł o tym, czym w zasadzie jest ghosting i skąd się bierze. Okazuje się, że wygaszanie kontaktu to obecnie naprawdę popularna metoda kończenia romansu. Bez wystukania choćby kilku słów wyjaśnienia na ekranie smartfona czy klawiaturze komputera, o rozmowie w cztery oczy nie wspominając. W dodatku panuje coraz większa akceptacja tego typu zachowań i nie dziwią sytuacje, kiedy po jednej randce i obietnicy zadzwonienia/napisania, nic się nie dzieje. Jednak podobno już trzy randki świadczą o tym, że robi się zobowiązująco. Zresztą czym dłuższa relacja, tym trudniej zerwać i tym bardziej ghosting wydawałoby się nie przystoi, a jednak świetnie funkcjonuje. Nieodzywanie się, nieodpisywanie, wyrzucanie ze znajomych na Facebooku lub zmiana w ustawieniach prywatności, aby ex nie widział, co się u nas dzieje, że bawimy się świetnie, kiedy on czeka na jakiś sygnał od nas. Dziękujemy w duchu Zuckerbergowi za opcję „oznacz jako nieprzeczytane”, dzięki czemu wiemy, co druga osoba wypisuje, ale możemy udać, że nie przeczytaliśmy tego, że nic a nic nas to nie interesuje. Przydaje się to też, kiedy stosujemy częściowy ghosting w luźnych relacjach, kiedy na etapie uwodzenia, przeciągania struny, gramy w „komu mniej zależy”, a wiadomo, że ten, komu mniej zależy, ma władzę nad drugą osobą, nad sytuacją.

Bycie traktowanym jak duch nie jest miłe, delikatnie mówiąc. Dlatego warto się postawić w sytuacji tej drugiej strony i pamiętać o tym, że to, jak kończymy świadczy o nas. Choć jesteśmy coraz bardziej wygodni i często brak nam odwagi, to może jednak lepiej przemóc się, skonfrontować, napisać: dziękuję, przepraszam, może innym razem. Bo los lubi być przewrotny i nigdy nie wiemy, kiedy znienacka wpadniemy na siebie na ulicy i dopiero wtedy będzie niezręcznie, nieprzyjemnie, głupio. Kiedy oswajamy w jakikolwiek sposób drugiego człowieka, bierzemy za to odpowiedzialność, czy nam się to podoba, czy nie. Nieoglądanie się za siebie, parcie do przodu, myślenie tylko o sobie może kiedyś obrócić się przeciwko nam.

Fot. deathtothestockphoto.com