W tym samym czasie trzy i pół mili dalej, przy Shoe Lane, Emmeline Pankhurst, przywódczyni Społeczno-Politycznej Unii Kobiet – sufrażetek – weszła do sklepu z towarami żelaznymi. Była przyzwyczajona do woni kreozotu oraz widoku gwoździ i podkładek różnych rozmiarów w oszklonej szafce za ladą. Uważając, żeby nie zaczepić spódnicą o haczyki i drewniane bolce sterczące z półek, szła wąskim przejściem na środku sklepu, leniwie muskając palcami rząd niewielkich gumowych młotków. Zza zasłony z paciorków wyłonił się mężczyzna. Miał pięćdziesiąt kilka lat i rumianą twarz z elegancko przystrzyżoną siwą brodą, która upodabniała go do Świętego Mikołaja. 

– Czym mogę pani służyć?

Pani Pankhurst efektownie podniosła wzrok, jakby wyrwana z głębokiej zadumy.

– Potrzebuję dwudziestu pięciu młotków.

Mężczyźnie nawet nie drgnęła powieka. Nauczycielka, a przynajmniej na taką wygląda. Drobny surowy nos i oczy jak z porcelany z Worcester. Do tego sukienka z grubej brązowej wełny, zapięta pod szyję pomimo słonecznego dnia. Belferka ze szkoły dla chłopców. I to nieźle wygadana. 

– To zależy, do czego ich pani będzie używała. Jeśli do prac stolarskich, to wystarczy podstawowy młotek ciesielski. Normalnie zapłaciłaby pani szylinga za sztukę, ale dwadzieścia pięć sztuk mogę pani sprzedać za dwadzieścia szylingów. 

Pani Pankhurst przez chwilę się zastanawiała.

– To uczciwa oferta.

Mężczyzna zaczął czegoś szukać pod ladą, a po chwili wyciągnął bardzo smukły młotek z trzonkiem pomalowanym na zielono i stalowym obuchem o wypolerowanej zaokrąglonej końcówce. 

– Och, wygląda cudownie. – Wzięła młotek do ręki. – Musi się nadawać do skutecznego tłuczenia szkła.

Mężczyzna energicznie pokiwał głową. 

– Będzie idealny.

– Wspaniale.

– Niestety, na zapleczu mam tylko osiemnaście sztuk. – Sprzedawca podrapał się w głowę. – Mogę sprowadzić resztę na przyszły tydzień. 

– To dosyć pilna sprawa. Będziemy ich potrzebować dzisiaj w nocy. – Zawahała się. – To znaczy jutro rano. O samym świcie.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Obawiam się, że to wszystko, co mogę pani zaoferować. Kosztują szylinga i sześć pensów, ale jeśli weźmie pani osiemnaście, sprzedam je po szylingu za sztukę. 

Pani Pankhurst przestała wodzić palcami po zielonym trzonku i podniosła wzrok z uśmiechem.

– Doskonale. W takim razie niektórzy po prostu będą się musieli podzielić.

– Właśnie tak, proszę pani – odrzekł sprzedawca, kiedy sięgnęła do torebki. – Właśnie tak.

Nieco dalej na północ pani Deacon z Popham Drive 72 również weszła do sklepu z towarami żelaznymi przy Cricklewood High Street. 

Właściciel, korpulentny i niechlujny mężczyzna o kępkowatych wąsach, z konsternacją patrzył, jak kobieta w subtelnym stroju z ciemnozielonego aksamitu podchodzi do jego brudnej lady. Pewnie służąca się jej rozchorowała i musi sama załatwiać sprawy dla domostwa. 

Jej słowa go zaskoczyły.

– Przepraszam, chciałabym kupić młotki. Dokładnie dwadzieścia pięć sztuk. 

Właściciel posłał jej zdziwione spojrzenie. Ale po chwili zrozumiał. Belferka, na pewno ze szkoły dla chłopców. Już wszystko jasne.

 

Fot. enter the ROOM

Sufrażystki, Lucy Ribchester, Wydawnictwo Marginesy; przełożył Robert Waliś.