W 1967 roku John Barth w eseju Literatura wyczerpania ogłosił koniec powieści. Był to zresztą tekst, który okazał się proroczy o tyle, że trudno powiedzieć, by w ostatnim półwieczu ukazała się powieść, która zrewolucjonizowała najpopularniejszy z gatunków literackich. Z drugiej jednak strony, obserwujemy w ostatnich latach wyraźny zwrot w literaturze pięknej. W dekadzie, w której Barth pisał swój esej, dominowali eksperymentatorzy z grupy OuLiPo i latynoamerykańscy prozaicy, zabawiający się różnymi niezwykłymi chwytami narracyjnymi (od skaczącej Gry w klasy, przez polifoniczną Rozmowę w „Katedrze”, po operujące cyklicznym czasem Sto lat samotności), a także, oczywiście, opowiadający w niezrównany sposób. W teatrze rządzili wówczas Samuel Beckett z Eugenem Ionesco, natomiast tradycyjna powieść, w której na pierwszym miejscu jest historia, znajdowała się w odwrocie. Cóż dopiero mówić o wielkiej historii. Tę postmoderniści wykluczyli, zdawałoby się, na trwałe.
Ale jak wiadomo to, co trwałe, z reguły przemija szybciej, niż by się ktokolwiek spodziewał. Nie ziścił się koniec powieści, nie było też – zapowiadanego na początku lat 90. przez Francisa Fukuyamę – końca historii. W literaturze powoli dogorywał postmodernizm. Jeszcze na początku XXI wieku mogło nam się wydawać, że postmoderniści nadal rządzą. Świat zachwycał się Wiktorem Pielewinem, my odkrywaliśmy Andrzeja Kuśniewicza i cieszyliśmy się Andrzejem Bartem. Ale wielkie narracje powoli wracały. Dziś można już chyba bez większego ryzyka dodać: i wróciły na dobre. Jeśli przyjrzymy się najważniejszym książkom ostatnich lat (tym, które w jakiejś mierze łączą sukces artystyczny z komercyjnym), na pewno znajdą się wśród nich powieści Karla Ove Knausgaarda, Eleanor Catton, Eleny Ferrante, Richarda Flanagana, Michaela Crummeya, a w Polsce książki Olgi Tokarczuk czy Jarosława Marka Rymkiewicza. Większość z nich to rzeczy wielotomowe lub co najmniej 500-stronicowe. To zresztą kolejne ciekawe zjawisko – w ciągu ostatnich piętnastu lat średnia długość książki wzrosła o 25%. W 1999 roku było to 320 stron, dziś jest 400. Tak wynika z opublikowanych niedawno badań – pisał o nich Richard Lea w Guardianie – przeprowadzonych przez firmę Vervesearch. W badaniach wzięto pod uwagę bestsellery i coroczne listy najważniejszych książek New York Timesa, a także dane Google’a. Nie trzeba zresztą do tego ankiet, bo gołym okiem można zauważyć, że na półkach księgarskich rozpychają się opasłe tomiszcza, wśród których długie, czterystustronicowe powieści nie robią już żadnego wrażenia.
Oczywiście nie powinniśmy spodziewać się dziś tak fundamentalnych kulturowo opowieści, jak Biblia, ale z pewnością ta nowa fala wielkich narracji może kształtować konkretne kultury. Nietrudno sobie wyobrazić, że mieszkaniec Nowej Fundlandii, który za sto lat będzie pragnął zrozumieć, w jakim miejscu przyszło mu żyć, sięgnie po Dostatek Michaela Crummeya. Dowie się z niego na pewno, jakimi ludźmi są Nowofundlandczycy, pozna twardych mężczyzn i silne kobiety, które zapewniają rodzinom trwanie, zrozumie, ile jego ojczyzna zawdzięcza Pismu Świętemu. Tak samo istotne mogą stać się dla Nowozelandczyków książki Eleanor Catton (szczególnie Wszystko, co lśni), być może Neapolitańczycy będą odnajdywać się we wspaniałej sadze Eleny Ferrante, a Polacy będą toczyć spór o to, czy bliżej im do wielokulturowej wizji Tokarczuk z Ksiąg Jakubowych, czy do wolności Rymkiewicza z Samuela Zborowskiego. A sześciotomowa Moja walka Knausgaarda? Czy to „gigantyczne selfie” nie jest przypadkiem najlepszą opowieścią o człowieku Zachodu początku XXI wieku? Czymś na kształt intymnej wielkiej narracji, do której kiedyś ludzie będą powracać tak, jak my do Prousta, by zrozumieć coś z Belle Époque? Nowej Biblii pewnie prędko nie będzie, ale już cennych apokryfów, które potrafią wpływać, przynajmniej lokalnie, na całe kultury – jak najbardziej możemy oczekiwać.
Fot. Aaron Burden, Aleksi Tappura, unsplash.com