Więc co? Lepiej milczeć? Uznać, że sztuka, a zwłaszcza kino mające korzenie w jarmarcznej rozrywce, nie dorosła, by zajmować się cierpieniem ofiar? Odpowiedzieć negatywnie na sprowokowane przez Adorna i powtarzane wielokrotnie przez innych intelektualistów pytanie o to, czy po Auschwitz sztuka w ogóle jest możliwa, jest właściwa?

Debiut węgierskiego reżysera, Laszlo Nemesa, Syn Szawła robi zawrotną karierę od czasu swej premiery na festiwalu w Cannes (gdzie otrzymał drugą co do ważności, Wielką Nagrodę Jury). Najprawdopodobniej zwieńczeniem tych sukcesów będzie Oscar w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. Nieufnie patrzę na podobne triumfy, bo podejrzewam, że w dużej mierze wynikają one z wyboru tematu, który, z jednej strony, jest – powiedzmy sobie szczerze – chodliwy, z drugiej – stawia na baczność, wywołuje moralne wzmożenie, zmusza do bicia braw. Holocaust zakrzepł w kinie w dziesiątki klisz fabularnych i etycznych, nic dziwnego, że mówi się o holocaustowym kiczu, który producenci sprzedają roniącej łzy publiczności. Kominy krematoriów i czerwone dywany szołbiznesu – nie, to zdecydowanie nie współgra, a jednak pojawia się obok siebie. Nawet pisanie recenzji z dzieł poświęconych Zagładzie staje się paraliżujące. Pod klawiaturę same wciskają się wielkie słowa, rozpychają się sztance językowe w rodzaju „ogrom zła”, rodzi się lęk, że krytyka dzieła będzie oznaczać usprawiedliwianie zbrodni

Trzeba przyznać, że na płaszczyźnie formalnej Nemes ma bardzo ciekawy pomysł. Nie próbuje objąć całości, bo jej przecież objąć nie sposób, nie wolno wręcz, gdyż sprowadza się wtedy ludobójstwo do słusznych banałów. Reżyser bardzo konsekwentnie przyjmuje więc perspektywę jednostkową. Kamera nie opuszcza głównego bohatera, właściwie siedzi mu na plecach, towarzyszy wszędzie niczym szpieg, prześladowca. Tym bohaterem jest Szaweł (Geza Rohrig), członek Sonderkommanda, specjalnego oddziału wyznaczonego do obsługi komór gazowych i krematoriów w KL Auschwitz-Birkenau. O Szawle wiemy niewiele, dostajemy strzępy informacji, jest on jednym z masy więźniów, numerem obozowym, wydobytym jednak z tłumu przez reżysera. Pochodzi z Węgier, nazywa się Ausländer, co po niemiecku znaczy „obcokrajowiec”, „cudzoziemiec”. Można doszukiwać się metafor w wyborze akurat takiego imienia i nazwiska, ale Nemes redukuje wymiar symboliczny opowieści. Auschwitz nie jest żadną metaforą, jest potworną realnością.

Holocaust zakrzepł w kinie w dziesiątki klisz fabularnych i etycznych, nic dziwnego, że mówi się o holocaustowym kiczu, który producenci sprzedają roniącej łzy publiczności. Kominy krematoriów i czerwone dywany szołbiznesu – nie, to zdecydowanie nie współgra, a jednak pojawia się obok siebie.

A jednak, coś w tym filmie wyrasta ponad tę realność, staje się niepotrzebnym naddatkiem, komentarzem. Tym czymś jest główny wątek fabularny. Szaweł wśród ciał zamordowanych w komorze gazowej widzi zwłoki chłopca. Być może to jego syn, może nieślubny – film niczego do końca nie wyjaśnia. Szaweł będzie jednak robił wszystko, by godnie pochować ciało dziecka. Wszystko, co niemożliwe w obozowej rzeczywistości. Znajdzie wśród więźniów rabina i spróbuje go nakłonić, by odmówił Kadysz za nieżyjącego chłopca. 

Ten wątek buduje w filmie napięcie, są tacy, którzy uważają Syna Szawła wręcz za thriller obozowy. Myślę jednak, że Nemesowi chodziło nie tyle o zwroty akcji (ta bowiem „rozpuszcza się” w morderczym ciągu obozowej udręki), co o obowiązkową refleksję dotyczącą prób ocalenia człowieczeństwa w nieludzkich warunkach. Tyle, że owa refleksja przychodzi z zewnątrz, ze strony zatroskanych humanistów naszej epoki. Kłóci się z behawioralnym opisem życia i śmierci w Auschwitz. Obawiam się, że jest czymś bez czego film nie zdobyłby tak powszechnego uznania, jakim się obecnie cieszy. A może i w ogóle by nie powstał? Bo przecież w kinie musi być i „plot”, i morał.

Nemes ma bardzo ciekawy pomysł. Nie próbuje objąć całości, bo jej przecież objąć nie sposób, nie wolno wręcz, gdyż sprowadza się wtedy ludobójstwo do słusznych banałów.

W tle opowieści o Szawle mamy, oparty na faktach, motyw buntu Sonderkommanda – doszło do niego 7 października 1944 roku. Istotniejsze są jednak sceny pokazujące ukrywanie przez mężczyzn ze specjalnych oddziałów potajemnie robionych zapisków opisujących ich obozową codzienność. Chcą je ocalić, by dać świadectwo temu, co się stało. Przekazać prawdę ludziom, którzy kiedyś te dokumenty znajdą. Nemes odwołuje się do owych świadectw, by stworzyć swój film, który wrzuca widza w sam środek niewyobrażalnego, ale prawdziwego, lecz zarazem jest rodzajem baśni, neutralizującej grozę. 

Nemes redukuje wymiar symboliczny opowieści. Auschwitz nie jest żadną metaforą, jest potworną realnością.

Niewykluczone, że tak to musi być. Z biegiem czasu, każda historia ludzkości, każde doświadczenie zmienia się w baśń, konwencjonalizuje się, bo tylko w ten sposób może przemówić do innych, którzy go nie przeżyli i nie pamiętają. Ważne, by przekazywać tę opowieść z pokolenia na pokolenia i w ten sposób zachować pamięć. Ale nie przypadkiem kino niechętnie lub przynajmniej ostrożnie sięga po najwybitniejsze świadectwa Zagłady, choćby polskie, spisane tuż po wojnie przez Tadeusza Borowskiego i Zofię Nałkowską językiem zwięzłym, suchym, niemalże protokolarnym, świadomym tego, że słowa są nieodpowiednie, nieadekwatne, by oddać prawdę o obozach (nawet Krajobraz po bitwie Wajdy jest adaptacją opowiadania Borowskiego opisującego zamęt już po wyzwoleniu Auschwitz). Kino ze swym spektakularnym rozmachem niesie w sobie skazę infantylizmu, zdaje się zbyt prostackie, wykalkulowane, zmanipulowane, wreszcie zbyt komercyjne, by świadczyć. I to widać nawet przy okazji tak ambitnego dzieła jak Syn Szawła.

Syn Szawła (Saul fia). Reż. Laszlo Nemes. Węgry 2015. Dystrybucja Gutek Film. 107’

5

Fot. Gutek Film