Sam nie maluje, ale znają go wszyscy grafficiarze. Wiesław Sokołowski fotografuje murale praktycznie od zawsze. Stworzył jedyną w swoim rodzaju kronikę street artu. Mimo tego, że podupada na zdrowiu, to on wie najlepiej, co aktualnie dzieje się w środowisku sztuki ulicy. Oto, co zastaliśmy podczas wizyty w domu Wiesława Sokołowskiego.

 

Wiesław Sokołowski: Właśnie rozmawiałem z koleżanką z Wrocławia, gdzie w tej chwili maluje nasza znajoma, Nespoon. Poprosiłem ją: „Idź tam, zrób jej z przyczajki zdjęcie, a ja wrzucę i powiem, że tam byłem!”. Ale nie byłem przecież. Mam znajomych, którzy mi pomagają w całej Polsce – w Lublinie, Łodzi... Pewien rewelacyjny pan przysłał mi niedawno około 400 zdjęć. Sam bym sobie już nie poradził. Gdyby moja małżonka nie zrobiła zdjęć na wernisażu Paper Walls w 18a, to nie zobaczyłbym tej wystawy. A ja tym żyję.

 

Długo pan tym żyje?

Murale na domach fotografuję całe życie. W latach bardzo odległych, kiedy z malutkim synem byliśmy w Berlinie Zachodnim, robiłem mu zdjęcia na tle takich właśnie „bazgrołów”. Już wtedy coś mnie w tym pociągało. Mocniej zaangażowałem się w momencie, gdy kilka lat temu przeczytałem w gazecie anons, że powstaje fundacja non-profit Puszka i jeśli ktoś ma archiwalne zdjęcia street artu, to proszą, by je udostępnić. Zadzwoniłem. Miały do mnie przyjść Agata i Ola (obecna prezes fundacji, Ola Litorowicz). Dotychczasowy zbiór podpisanych przez grafficiarzy zdjęć zrobił na nich duże wrażenie. Miałem wówczas 68 lat i śmiało mogę powiedzieć, że nawet wtedy byłem siłą napędową Puszki. Kiedyś mnie zapytano: „panie Wiesławie, jak to jest, ja jestem na Pradze, robię zdjęcia, idę do domu, a pan już wrzucił?”. Odpowiedziałem: „Słoneczko, będziesz miała moje lata, to będzie wszystko ci szło sprawniej”. Dla mnie zawsze siłą napędową była praca, ruch.

 

Jaki był najintensywniejszy moment w pana kontakcie ze street artem?

Akcja 40/40 na Fortach Bema, czyli pierwszy rok malowania – tworzyli Lump, Jarema Drogowski, Aqualoopa. To był taki moment, kiedy zaprzyjaźniłem się ze street artem.

 

Sam kiedyś miał pan w ręku puszkę?

Nie, w młodości związany byłem raczej ze sportem. Trenowałem gimnastykę akrobatyczną, przeszedłem krótki epizod z boksem, na przykład sparingi z Januszem Gortatem, ojcem Marcina. Mam nawet zdjęcie Marcina Gortata z wytatułowaną twarzą ojca na klatce piersiowej. Jeszcze nie podpisane.

 

Całe życie spędził pan w Warszawie. Gdzie dokładnie się pan urodził?

Ja jestem chłopak z Woli, z bardzo chuligańskich okolic: Żelazna, Grzybowska, Wronia, Waliców… Teraz bandytyzm jest bez serca. Kiedyś, muszę przyznać, inaczej to wyglądało. Panowała prawdziwa charakterność i szacunek – jak ktoś się przewrócił, to koniec bójki, jak komuś krew poszła, to stop! Profesor Bartoszewski zawsze mówił, że jak nie wiesz, jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie. À propos, chciałem zdobyć podpis Władysława Bartoszewskiego. Jest takie zdjęcie, gdy profesor rysuje własną głowę. Coś tknęło mnie miesiąc przed jego śmiercią: biorę telefon, dzwonię do Kancelarii Sejmu. Odebrał kierownik jakiegoś wydziału. Mówię, że jestem takim dziadkiem zbierającym podpisy, pytam, czy jest to możliwe. „Ależ absolutnie, pan Bartoszewski podpisze”. Ciach-ciach, za trzy dni miałem już odebraną fotografię z podpisem.

1

 

Zebrał pan wszystkie podpisy, które chciał?

Wymarzyłem sobie raz podpis pana Tomasza Sętowskiego. Namalował dwa murale w Częstochowie i jeden na Pomorzu Zachodnim. Dotarła do mnie wówczas firma farmaceutyczna z prośbą o nakręcenie parominutowego filmu o tym, jak sobie radzę z przewlekłą chorobą płuc. Między innymi wspomniałem tam, że moim marzeniem jest zdobyć podpis pana Tomasza na wydrukach murali, ale nie wiem, czy mi się uda. Wiele osób później pytało: „Jak tam, panie Wiesławie, z tym Sętowskim?”. W pewnym momencie mogłem w końcu powiedzieć: „Jestem umówiony!”. Zadzwoniłem do jego Muzeum Wyobraźni w Częstochowie. Przyjechał po mnie syn, wzięliśmy potrzebny mi 25-kilowy koncentrator tlenu do samochodu, zajechaliśmy pod galerię, przyszedł pan Sętowski. Był zachwycony, że szalony Sokołowski tyle lat go podziwia. Okazało się, że młodzież i muralowcy też mnie podziwiają i szanują.

 

Ma pan dużo oryginalnych prac na papierze?

Nie, nie dużo. Tu jest Chazme, tu ceramiczna praca Nespoon, tam True Bob, który ma kolaboracje z Maniaciem, który namalował nam piękną rybę z Fortów. Z dedykacją „Dla Państwa Sokołowskich, Leny i Wiesława”. Mam też pszczoły Monstfura namalowane na kartonie, wiszą w innym mieszkaniu. Od Czarnobyla dostałem prace przy okazji wernisażu Paper Walls. Galeria 18a, w której odbywa się wystawa, znajduje się w kamienicy z duszą. Te pomieszczenia, drzwi, usytułowanie, kompozycja pokoi – to jest dla mnie bajka. Co prawda, ja tam widzę bardziej stare malarstwo, ale ogółem – rewelacja.

 

Ma pan zdjęcia ponad tysiąca prac. Czy to tylko murale?

Zdecydowanie skupiam się na muralach, ale zwracam też uwagę na małe rzeczy. Czasami pstryknę szablony, tagi, ale tylko jak naprawdę bardzo mi się coś spodoba. Uważam, że młodzież powinna mieć możliwość malowania w wyznaczonych punktach. Chociaż dla tych, którzy lubią bombing to też nie miałoby sensu. Chodzi przecież o bycie przeciwko, o ten moment dreszczyku. Mam do nich tylko jedną prośbę – żeby nie zamalowywać nowych, pięknych elewacji starych budynków, które też kocham.

2

Wystawa Paper Walls trwa do 18 stycznia w Galerii 18a na ulicy Nowogrodzkiej 18a w Warszawie.

Fot. Oliwia Szanajca-Kossakowska / Warsaw Street Art