Debiut węgierskiego reżysera, Laszlo Nemesa, Syn Szawła robi zawrotną karierę od czasu swej premiery na festiwalu w Cannes (gdzie otrzymał drugą co do ważności, Wielką Nagrodę Jury). Najprawdopodobniej zwieńczeniem tych sukcesów będzie Oscar w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” – tak o Synu Szawła pisał Bartosz Żurawiecki. Z Gézą Röhrigiem, który wcielił się w rolę Szawła, rozmawia Piotr Czerkawski.
Dlaczego współczesna publiczność potrzebuje takiego filmu jak Syn Szawła?
Choć pozornie od II wojny światowej upłynęło już dużo czasu, rany z tamtego okresu wcale się jeszcze nie zabliźniły. Powinniśmy mieć tę świadomość zwłaszcza w Europie Środkowej, istnej strefie zabijania, w której naziści realizowali plan Holokaustu. Jeśli można powiedzieć, że jakiś kraj doświadczył w latach 1939-45 największego okrucieństwa, zapewne byłaby to Polska. Chyba w każdej rodzinie jest tu ktoś, kto ucierpiał w czasie wojny. Gdy o tym wszystkim myślę, wcale się nie dziwię, że reagujecie tak stanowczo na gazetowe brednie w stylu „polskie obozy koncentracyjne”.
W zalewie tego rodzaju ignorancji warto przypominać, jak było naprawdę?
Tak, tym bardziej, że wciąż dowiadujemy się nowych szczegółów o przerażających realiach życia w Auschwitz. Zanim zaczęliśmy pracę nad Synem Szawła, nie wiedziałem zbyt wiele o Sonderkommando. Owszem, zetknąłem się z tą nazwą, choćby w opowiadaniach Tadeusza Borowskiego, ale dopiero praca nad filmem uświadomiła mi tragizm położenia tych ludzi.
W ramach przygotowań do roli spotkałeś się z ostatnim żyjącym członkiem Sonderkommando.
Później wróciłem do tego dziewięćdziesięciotrzyletniego staruszka, żeby pokazać mu gotowy film. Usłyszałem wtedy, że nigdy wcześniej nikomu nie udało się tak dobrze oddać jego obozowych doświadczeń. Większość twórców nie może oprzeć się pokusie, by sportretować więźniów Auschwitz jako swego rodzaju wspólnotę. Tymczasem oni nie mieli możliwości, by myśleć takimi kategoriami. Każdy musiał skupić się na sobie i na tym, by przetrwać kolejną godzinę, dzień czy miesiąc.
Twój bohater też jest kimś takim, ale w pewnym momencie przeżywa przemianę i postanawia zrobić wszystko, by doprowadzić do pochówku żydowskiego chłopca, którego bierze za swojego syna. Jak wytłumaczyłbyś jego postawę?
Szaweł jest świadkiem śmierci chłopca, która ma w sobie coś niezwykłego. Dziecko przeżywa komorę gazową, ale chwilę później i tak zostaje zaduszone gołymi rękami przez nazistowskiego lekarza. Pod wpływem tej wstrząsającej sceny bohater doświadcza czegoś w rodzaju powtórnych narodzin. Choć wcześniej zachowywał się jak zombie, teraz wracają mu ludzkie odruchy. Pod tym względem potrzeba pochowania chłopca i ocalenia jego ciała od spalenia wydaje mi się znacznie ważniejsza niż późniejsza chęć ucieczki z obozu. To drugie działanie jest czysto instynktowne, pies też próbowałby wydostać się z płonącego domu.
Niektórzy widzowie dziwią się jednak, że dla Szawła martwe ciało liczy się bardziej niż żywi współwięźniowie.
Nie rozumiem takiego podejścia. To trochę jak z ludźmi, którzy twierdzą, że kompozytorzy są mniej użyteczni niż piekarze, bo muzyką się przecież nie najesz. A prawda jest taka, że wielu z nas potrzebuje zarówno symfonii, jak i chleba. Przeżycia duchowe nie mogą być mniej ważne niż fizyczne i namacalne doznania.
W jednym z wywiadów wspomniałeś, że rok temu – po wielu latach przerwy – odwiedziłeś znowu muzeum Auschwitz. Jak się wtedy poczułeś?
Byłem rozczarowany panującą tam atmosferą. Nie mam jednak do nikogo pretensji – skoro pojawiają się miliony turystów, trzeba ich przecież obsłużyć. Wśród nastolatków robiących sobie selfie trudno jednak o skupienie, które było moim udziałem 30 lat temu, gdy przyjechałem do muzeum pociągiem z Krakowa. Padał wtedy śnieg, w pobliżu nie było nikogo, a kasjerka ucięła sobie drzemkę. Musiałem stukać w szybę dobrych kilka chwil, żeby w ogóle ją obudzić.
Gdy cię słucham, odnoszę wrażenie, że pewnie nie okażesz się zwolennikiem popkulturowej wizji Zagłady, którą zaproponował niedawno Quentin Tarantino w Bękartach wojny.
Och, to najgorszy film jaki widziałem w życiu! Żądni krwi Żydzi z kijami bejsbolowymi w rękach właściwie niczym nie różnią się od nazistów. Tarantino nie zaproponował nam nic więcej niż wulgarną pochwałę odwetu. Tymczasem, wbrew temu co widzimy na ekranie, zemsta wcale nie przynosi ukojenia, lecz tylko wzmaga w tobie negatywne emocje.
W latach osiemdziesiątych studiowałeś w Krakowie polską literaturę. Jacy autorzy – poza wspomnianym już Borowskim – wywarli na ciebie szczególny wpływ?
Moją pierwszą fascynacją był Edward Stachura. To rzadki przypadek nonkonformisty, który nie skupiał się wyłącznie na negacji, lecz umiał okazywać radość życia. Oprócz Stachury uwielbiałem też Gombrowicza i Schulza, a spośród twórców teatru – Tadeusza Kantora. Ogólnie całkiem dobrze orientuję się w polskiej kulturze do końca lat osiemdziesiątych. Później, niestety, straciłem z nią kontakt, bo wyjechałem do Nowego Jorku, który jest zupełnie osobnym mikrokosmosem.
Zdarza ci się tęsknić stamtąd za ojczyzną?
Oczywiście. Wszyscy Węgrzy są mistrzami świata w nostalgii, ja także. Jestem chasydem, więc w okiełznaniu tego uczucia pomaga mi trochę wiara w Boga. „Pomaga” to zresztą nie do końca odpowiednie słowo.
Dlaczego?
Niektórzy twierdzą, że wierzący mają w życiu łatwiej niż ateiści. Moim zdaniem jest zupełnie odwrotnie. Ateista nie musi przecież przejmować się żadnym Bogiem, a my często jesteśmy wystawiani na próby. Jedna z najcięższych dotyczy właśnie tematu Auschwitz.
Chodzi o słynne pytanie „Gdzie był wtedy Bóg?”?
Oraz „Kto potrzebuje Go gdzie indziej, jeśli nie było Go tam?”. To oczywiście szalenie trudne kwestie, nad którymi głowią się teologowie, ale na własny użytek odpowiadam, że nie można obarczać Boga odpowiedzialnością za Zagładę, bo dokonali jej ludzie posiadający wolną wolę. Zresztą próba zracjonalizowania Jego działań jest skazana na klęskę. Musimy po prostu przyjąć, że wszystko co dzieje się na świecie ma zaplanowany przez Boga sens. Teraz już rozumiesz co miałem na myśli, gdy mówiłem, że wierzący mogą mieć w życiu trudniej niż ateiści?
Wiele osób próbuje odczytać Syna Szawła w kluczu religijnym. Jak reagujesz na takie starania?
Zawsze przyglądam im się z uwagą. Spotkałem wielu chrześcijan, którzy twierdzą, że finałowa scena przepływu przez rzekę stanowi alegorię chrztu. Nie była to nasza intencja, ale bynajmniej nie odrzucam takiej interpretacji. W końcu nie jesteś w stanie wszystkiego przewidzieć, a dzieło zawsze okazuje się mądrzejsze od twórcy.
Fot. materiały prasowe