Jeden z największych polskich muzyków jazzowych. Multiinstrumentalista. Wspaniały gawędziarz, który swoją aktywność rozpoczyna wieczorami, jak przystało na rasowego jazzmana. Rozmawiamy o tym, że politycy kulturę mają gdzieś i o muzyce do świetnie przyjętego filmu Excentrycy po słonecznej stronie mocy. Ale przede wszystkim o jazzie, o którym mówi: my shit. Co oznacza w slangu środowiskowym? To wyjaśnia już sam mistrz.

Wojciech Karolak to żywa legenda. W jego zachowaniu i ubiorze czuć fantastyczną nonszalancję, którą posiadają wyłącznie muzycy jazzowi. W latach 50. rozpoczął pracę z zespołem Jazz Believers, u boku Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Krzysztofa Komedy. Grał tam na saksofonie. Następnie przyszedł czas na The Karolak Trio. Kariera zawodowa jeszcze wielokrotnie splatała go z Ptaszynem Wróblewskim, ale nie tylko. Na scenie pojawiał się razem z Urbaniakiem, Dudziak, Dąbrowskim, Szukalskim. Znany jest z występów, podczas których gra na fortepianie, pianinie czy organach Hammonda. Z żoną, Marią Czubaszek, stworzył wiele hitów, m.in. Wyszłam za mąż, zaraz wracam. Muzyka do filmu Excentrycy po słonecznej stronie mocy nie była pierwszą ścieżką dźwiękową autorstwa Karolaka. Wcześniej pisał muzykę m.in. do Konopielki Leszczyńskiego.

 

Praca nad muzyką do Excentryków przypomniała Panu o sobie samym i początkach kariery w latach 50.?

Robienie muzyki do Excentryków było doświadczeniem osobistym pod każdym względem. Po pierwsze reżyser Janusz Majewski był moim kolegą na podwórku w Krakowie, później mieliśmy ze sobą do czynienia przy okazji kręcenia dokumentu Opus Jazz, jedynego w zasadzie filmu dokumentalnego o tematyce jazzowej w polskiej kinematografii. Po drugie łączy nas muzyka, na której się wychowywaliśmy, mamy bardzo podobny gust. Gdy Janusz wybierał utwory do filmu, okazało się, że w zasadzie wszystkie są moimi ulubionymi.

 karolak

Gdy zaczynał pan grać, wiedział od razu, że to będzie jazz?

Sprawa muzyki tamtych lat nie jest wcale taka oczywista. Grałem w życiu rozmaite gatunki, wiele z nich – w miarę jak muzyka się rozwijała – zasługiwało na zainteresowanie. Grałem z myślą, że a nuż któryś pokocham i będzie to, jak mówią jazzmani, „my shit” – właśnie moja muzyka. Teraz od przeszło 20 lat stopniowo wiele rzeczy odrzucałem. Okazało się, że formułą, która mi najbardziej odpowiada, jest mniej więcej to, co nagraliśmy do ExcentrykówMuszę tylko zaznaczyć, że film traktuje o Polsce w latach 1956-57. Wtedy nie było zespołów, które grały tak dobrze, jak ten z filmu. My dopiero uczyliśmy się grać, jak na owe czasy udawało nam się dobrze, ale byliśmy amatorami. Muzycy jazzowi wywodzili się w większości ze środowisk inteligenckich, to nie byli zawodowcy. Gdyby zagrać w filmie, tak jak my graliśmy wtedy, byłby nie do wytrzymania.

 

Swing w Excentrykach jest jednym z głównych bohaterów.

Z wyjątkiem cytatów z Glenna Millera, bo to klasyka, której się nie rusza, grany w Excentrykach swing, to pełna dowolność. Całe życie kochałem big bandy, ubolewałem, że w Polsce nigdy dobrego nie było. Dziś jest możliwość skompletowania odpowiedniego zespołu, więc aranżowanie czy komponowanie tej muzyki to sama przyjemność. Słuchanie zresztą też. Muzyka swingowa ciągle ewoluuje, ale żeby ją robić, trzeba mieć ją we krwi. Ja mam, bo przesiąkałem nią przez całe życie.

 

Granie jazzu w latach 50. było zachwytem nad pojawiającym się dopiero gatunkiem czy wyrazem sprzeciwu wobec systemu?

I jednym, i drugim. Ale muszę tutaj wyjaśnić, że nie czuję się stuprocentowym muzykiem. Nawet nie miałem nim być. W dzieciństwie dużo rysowałem, miałem przygotowane już miejsce w liceum plastycznym, potem czekały mnie studia na ASP. Do muzyki mnie raczej nie ciągnęło, ale okazało się, że jestem daltonistą, więc rodzice na siłę wysłali mnie do szkoły muzycznej. Migałem się od tych zajęć bardzo i pewnie zostałbym człowiekiem bez zawodu, gdyby nie to, że po śmierci Stalina ktoś wpadł na pomysł, by zorganizować wystawę Oto Ameryka, która miała obrzydzić Polakom kulturę Zachodu. Pokazywano tam amerykańskie komiksy, cowboyskie stroje czy zdjęcia rozebranych kobiet. I zamiast tym biednym, przyziemionym przez przaśną stalinowską komunę Polakom Stany obrzydzić, pokazano wszystko, o czym marzyli.

 

Tam pierwszy raz usłyszał pan jazz?

Nie inaczej. Puszczono wówczas utwory, które mnie dosłownie wbiły w krzesło z zachwytu. Miałem 15 lat, tam zaczęła się historia mojej muzyki, bo były to w zasadzie pierwsze dźwięki, które mnie ruszyły. A że w tym wieku nie ma już szans, żeby nauczyć się grać na fortepianie, musiałem się uczyć teorii, co mnie zupełnie nie interesowało. Dlatego nie czuję się muzykiem zawodowym, czuję się miłośnikiem muzyki, zresztą też nie każdej. Muzykiem stałem się na siłę, nawet nie skończyłem szkoły. Uciekłem z niej do jazzu. Ze swoimi brakami technicznymi. Intelektualnie jestem dojrzały muzycznie, ale gram to, co są w stanie wykonać moje palce. To trochę mniej niż się da, ale w jazzie jest tyle wolności, że to nie musi nikogo dyskwalifikować. W Szwecji, do której wyjechałem, by zarobić na organy Hammonda, puszczono kiedyś w radiu muzykę jakiej wcześniej nie słyszałem. Zachwyciłem się pewnym rockmanem, ale nie miałem pojęcia, jak się nazywa. Czułem tylko, że jest genialny. Był rok 1966. Przy pomocy sprzedawcy w sklepie znaleźliśmy po długich poszukiwaniach płytę z tym utworem. Wie pani, co to był za muzyk? Nazywał się Jimi Hendrix, grał Purple Haze. Nikt go wtedy nie znał, a ja zwariowałem  z zachwytu! Od tamtej pory stałem się muzycznym rasistą. Moja biała muzyka to Chopin, Czajkowski albo Rachmaninow, pozostałe rzeczy muszą być czarne. Nie znaczy, że muszą je grać czarnoskórzy, mogą biali, ale duch muzyki musi być czarny. A wracając do pytania „fascynacja czy bunt”, mogę powiedzieć tyle, że we mnie nie ma nic z buntownika. Jestem przerażająco niekonfliktowym człowiekiem, unikającym wszelkiej draki i bójek. Jeśli się buntuję, to raczej jakiś rodzaj sprzeciwu wewnętrznego, który nie znajduje specjalnie odbicia w zachowaniu.

 a2

Może wtedy bunt nie był potrzebny, w końcu jazz niósł pana na fali?

Jestem jak większość ludzi próżny, choć ta większość się do tego nie przyznaje. Patrząc wtedy na otaczający nas szary tłum, na biednych i straconych miałem poczucie, że jestem kimś „lepszym”. Dziś już mi się tak nie wydaje, sam sponsoruję wszystkich proszących o pieniądze na stacji benzynowej. Jasne, że to nie na jedzenie, ale wiem dobrze, co to znaczy mieć kaca. Wtedy byłem młodym człowiekiem, nieświadomym, że w życiu mogą spotkać mnie rzeczy przykre. Cieszyłem się, że jestem elegancko ubranym, jeżdżącym za granicę Europejczykiem, bo jako muzycy mieliśmy takie możliwości. Dlatego nie jestem teraz dobrym materiałem na gościa, z którym można sobie ponarzekać, jak to fatalnie było za komuny, bo tak po prostu nie miałem. Wiem, że inni mieli w tym czasie strasznie i przykro mi. Mają prawo czuć się niesprawiedliwie i stracić do mnie resztki sympatii, ale tak po prostu ułożyło się życie.

 

Zaczynając, zastanawiał się pan, czy z jazzu da się wyżyć?

Wtedy nie istniał ten problem. Panował optymistyczny luz. Najpierw noszono nas na rękach, i chociaż zarabialiśmy mało, to wystarczało na tyle, żeby chociaż na bogatych wyglądać. Płynęliśmy po prostu na fali snobizmu. Nie była to sytuacja, w której 25-letni człowiek myśli o pieniądzach, szczególnie wywodzący się ze środowiska artystycznego, w którym o zarobkach myślało się na ostatnim miejscu. Nikt z nas nie zastanawiał się wtedy czy granie jazzu będzie się opłacać. Zresztą do tej pory jestem analfabetą w kwestiach finansowych, a reklamowanie się i chwalenie osiągnięciami uważam za upokarzające. Współczuję tym, którzy muszą się lansować.

 

Miał pan poczucie, że przeciera muzyczne szlaki, Time Killers była na rynku ewenementem?

Że płyta zrobiła tak dużą karierę, było dla mnie zaskoczeniem. Ale była to raczej czysto muzyczna satysfakcja, bo jak mówię, nie szły za tym żadne pieniądze. Wtedy właściwie nie dostrzegaliśmy, że oprócz środowisk inteligenckich istnieje na świecie cokolwiek innego. Wszyscy od aktorów i pisarzy po reżyserów przychodzili na nasze koncerty. Jazz był muzyką amerykańską, my nosiliśmy się w stylu zupełnie niekomunistycznym, urastaliśmy do rangi zjawiska kulturowego. Ale upłynęło parę lat i ludzie nacieszyli się jazzem. Komuna za Gierka też nie była już taka straszna, a jazz stawał się coraz bardziej skomplikowany i niekomunikatywny. I to, plus inwazja prymitywnej komercji, zepchnęło nas w końcu do wolnorynkowego rowu. Elegancko nazywanego „niszą” (śmiech).

a1 

Fot. Marcos Rodriguez Velo

Niemal cała kultura leży tam z panem.

Czyli ciągle jesteśmy w dobrym towarzystwie. A politycy nawet nie kryją się z tym, że mają kulturę w dupie. PO nie zwracała na nią zupełnie uwagi. Czy nowy minister lepiej się sprawdzi? Trudno na razie powiedzieć, pierwsze jego wypowiedzi związane z teatrem budzą pewne zastrzeżenia, ale za wcześnie jest, by przewidzieć dalszy rozwój działań. Obawiam się tylko, że prawdopodobieństwo, by profesor Gliński, który do tej pory nijak nie zajmował się kulturą, był dobrym ministrem – jest dyskusyjne. Może być uczciwy i rzetelny, ale tę funkcję powinien chyba pełnić ktoś, kto po prostu w kulturze siedzi.

 

Skoro sytuacja w Polsce dla jazzu stawała się coraz mniej korzystna, może lepiej byłoby dla pana zamieszkać z czasem w Stanach?

Miałem możliwość życia w USA, ale pewnie bym tam zginął. Żeby przetrwać, trzeba mieć strasznie dużo energii, wykazywać się przedsiębiorczością, zbierać kontakty od rozmaitych ludzi, bywać. Nie potrafiłbym robić wokół siebie dobrej atmosfery, sprzedawać siebie, choć całe życia marzyłem o Nowym Jorku. Nie zdecydowałem się na to też dlatego, że chciałem wrócić do swojej Redaktor Czubaszek. Poza tym wiedziałem, że ze swoim umiłowaniem świętego spokoju skończyłbym tam pod mostem, o ile, jak to ujęła wokalistka Karen Edwards, i stamtąd by mnie nie wyrzucili.

 

Żałuje pan?

Nie ma takiej rzeczy, której żałuję, nawet swojego picia. Chyba że kłopotów które sprawiłem nim mojej Redaktor. Ale uważam się za takiego szczęśliwego kretyna, staruszka specjalnej troski – często uśmiechniętego, bo nigdy nie spotkało mnie w życiu nic naprawdę złego.

 

W Excentrykach Fabian mówi, że „muzyka to jego ojczyzna”. Pan też by tak powiedział?

Nigdy. We mnie nie ma takiej pasji ani takiej determinacji, jak w nim. Mamy zupełnie inne charaktery, ja jestem spokojny i wyciszony, nieasertywny. Nie ma we mnie też energii, która każdego dnia zmuszałaby mnie do działania, nosiła, żeby coś zrobić. Zwykle sam się do tego zmuszam. Mówienie, że muzyka jest ojczyzną, brzmi tak, jakby miała być wszystkim. Dla mnie wszystkim nie jest. Mogę tygodniami nie posłuchać żadnej płyty czy nie dotknąć instrumentu i nie mam poczucia straconego czasu. Może gdybym miał przekonanie, że jestem geniuszem, który obdarza świat wspaniałościami, byłoby inaczej. Ale raczej myślę o sobie, że jestem żyjątkiem, które a to popije sobie herbatkę, a to się prześpi, a to coś zagra. Nie czuję na sobie żadnej ciążącej misji. Widzi pani nawet, jak mówię? Ciążącej. Dla innych to poczucie byłoby paliwem.

excentrycy

Fot. materiały prasowe