Jedni traktują wizytę u fryzjera czy kosmetyczki jako rodzaj sesji terapeutycznej, podczas której można podzielić się problemami. Innych sama myśl o konieczności prowadzenia small talku choćby o pogodzie przyprawia o ból głowy. Dla nich właśnie wymyślono ciche krzesło

Podejmowanie niezobowiązujących rozmów to dziś pożądana umiejętność społeczna. Jednym przychodzi z łatwością i mogą gadać cokolwiek z kimkolwiek. Są jednak i tacy, których poznawanie nowych osób stresuje, nie wiedzą, co wtedy powiedzieć i po prostu wolą trzymać język za zębami, niż gadać głupoty. To ci, którzy nie zagadają nikogo w kolejce do lekarza czy w autobusie. Dla nich właśnie teoretycznie przyjemna wizyta w salonie fryzjerskim czy pójście na manicure to droga przez mękę. Inna sprawa, że fryzjerzy czy kosmetyczki, w ogóle wszyscy pracujący w tego typu usługach, też czują się zobowiązani do zagadywania swoich klientów. Niektórzy uważają to za ciemną stronę swojego zawodu, inni się przyzwyczajają, a jeszcze inni zwyczajnie się cieszą, że mogą sobie porozmawiać w pracy. 

Problem z rozmowami podczas zabiegów dostrzeżono w salonie fryzjerskim Bauhaus w Cardiff w Wielkiej Brytanii. Wychodząc naprzeciw zróżnicowanym potrzebom czy raczej typom osobowości swoich klientów, miejsce to oferuje usługę zwaną quiet chair. Realizowane w ramach niej zabiegi od strony czysto technicznej niczym się nie różnią od pozostałych. Również rzeczony fotel fryzjerski jest taki sam jak reszta w salonie. Ciche krzesło wyróżnia się jedną żelazną regułą – żadnych niepotrzebnych rozmów. Stylista oczywiście może, a nawet musi, komunikować się z klientem w zakresie preferencji odnośnie fryzury. Wszystkie inne tematy mają czerwone światło: żadnych pytań o urlop, plany na wieczór, o to, jak klientowi minął dzień. Bez wyrzutów sumienia można poświęcić się przeglądaniu magazynów, kanałów społecznościowych w telefonie czy kontemplacjom nad życiem. Czyli temu, na co mamy ochotę, co nas relaksuje i sprawi, że wizyta u fryzjera będzie naprawdę przyjemną chwilą dla siebie.

1

Na pewno znajdą się też tacy, którzy otworzą szeroko oczy ze zdumienia, słysząc o tym koncepcie, bo w pogawędce ze swoim stylistą fryzur nie widzą nic strasznego, a wręcz przeciwnie – jest to dla nich miły aspekt usługi. Jednak dla wielu osób konieczność prowadzenia small talku sprawia, że wizyta w salonie staje się równie atrakcyjna jak w gabinecie dentystycznym. Mowa tu chociażby o osobach cierpiących na nerwice czy zaburzenia lękowe. Na forum na stronie SocialAnxietySupport.com można znaleźć długie wątki poświęcone temu tematowi, gdzie użytkownicy dzielą się swoimi odczuciami. Piszą o tym, jak niezręcznie i głupio czują się, milcząc podczas wizyty. Boją się, że są przez to postrzegani jako niekulturalni lub aspołeczni. Z drugiej strony, inicjowane przez fryzjera rozmowy, odbierają jako wymuszone i sztuczne, a przez to jeszcze bardziej krępujące. Przyznają, że w związku z tym są gotowi przekładać rezerwację strzyżenia możliwie długo. Introwertycy pokiwają ze zrozumieniem głowami – nie są co prawda tak onieśmieleni konwersacją, ale po prostu wolą jej nie odbywać. Zresztą nawet ci zazwyczaj rozgadani i towarzyscy czasem nie mają nastroju na pogawędki. Każdemu przecież może zdarzyć się gorszy dzień albo woli lub musi pomyśleć w czasie wizyty o czymś innym. Poza tym nie zawsze nadajemy na tych samych falach z naszym fryzjerem, rozmowa się więc nie klei, jest dla nas mało interesująca lub po prostu męcząca. Do tego dochodzi świadomość faktu, że naszej rozmowie przysłuchują się pozostali klienci i pracownicy. W takich momentach włączenie suszarki do włosów, która generuje hałas, więc teoretycznie nie powinna wiązać się z czymś przyjemnym, zdaje się być wybawieniem z kłopotliwej sytuacji. Wszystko to sprawia, że opcja „zachowaj ciszę” wydaje się być niezwykle kusząca.

2

„Rozgadane” salony piękności doskonale znamy z filmów, zwłaszcza tych z połowy zeszłego wieku, gdzie panie w wałkach na głowie, pod wielkimi suszarkami spędzały na plotkach całe popołudnia. Gordon Miller, executive director z National Cosmetology Association w USA, w wypowiedzi dla New York Timesa wyjaśnia, że koncept traktowania fotela fryzjerskiego jak krzesła barowego czy kozetki u psychoterapeuty wywodzi się właśnie z lat 50., kiedy to więzi między fryzjerem a jego klientkami były znacznie mocniejsze niż współcześnie. Do salonu bowiem chodziło się częściej – nawet raz w tygodniu. Przy okazji układania włosów można było porozmawiać nie tylko ze stylistą, ale też swoimi sąsiadkami na przeróżne tematy dotyczące zarówno życia społeczności lokalnej, jak i prywatnego. Miller zwraca uwagę, że wraz z rozwojem kultury amerykańskiej potrzeby i rola kobiet w społeczeństwie zaczęły ewoluować. Z czasem kobiety zasilające początkowo klasę robotniczą, a później rozwijające własne kariery w biznesie nie mogły już sobie pozwolić na tak częste wizyty w salonach z powodu nawału obowiązków. Poczucie, że są to miejsca, których ściany słyszą wiele rozmów – mniej i bardziej prywatnych  utrzymuje się jednak do dziś. Dzięki takim salonom jak Bauhaus sami możemy zadecydować, czy wpisujemy się w ten klimat, czy jednak wybieramy mute mode

4

Fot. flickr.com