Z Januszem Majewskim (ur. 1931) rozmawiamy w kontekście jego nowej książki, w której nadkomisarz Rafał Król próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa Anety Landau, młodej Żydówki ukrywanej przez szanowanego polskiego mecenasa Karola Holzera, który pomaga mieszkańcom getta nielegalnie handlując nieruchomościami, a jednocześnie dla niepoznaki przyjaźni się z oficerem SS. Skomplikowane realia wojny splatają się tu z równie złożonymi relacjami osobistymi. W kinach można z kolei oglądać jego ostatni film, czyli ekranizację powieści Excentrycy Włodzimierza Kowalewskiego.
Czy pańska najnowsza książka ma głównego bohatera?
Nie chciałem, żeby był w niej jeden główny bohater. Miał to być raczej pewien układ ludzi, w który oni wchodzą zupełnie niechcąco. Ale teraz okazuje się, że upatrzono tam sobie bohatera i jest zainteresowanie tym, żeby ten bohater przeszedł do następnej książki – jest to komisarz Rafał Król, który prowadził śledztwo. On chyba rzeczywiście budzi taką sympatię bez zastrzeżeń, a inne postaci są zbyt dwuznaczne.
Czy mógłby Pan powiedzieć coś więcej o nadkomisarzu Królu?
Kiedy siadam do pisania książki, mam jedynie bardzo mglisty zarys jakiejś fabuły czy jakiegoś faktu, od którego wszystko się zaczyna. Potem one w jakiś nieco zagadkowy dla mnie sposób materializują się w mojej głowie, zaczynają mieć coraz więcej charakterystycznych cech. Ja za tym idę, rozwijam je. Postać komisarza Króla początkowo nie miała mieć większego znaczenia, była jedną z wielu. Ale potem, kiedy wysłałem go do Lwowa i postawiłem na jego drodze dziewczynę, to z takiego zawodowca, śledczego, który zajmuje się tylko rozwiązaniem tajemnicy, zaczął nabierać ludzkich cech. Dorobiłem mu jakąś biografię, przeszłość.
A wysłałem go do Lwowa, specjalnie stworzyłem taką możliwość przez losy Anety, żeby zahaczyć o miasto mojego dzieciństwa, mojego urodzenia. Pomyślałem sobie, że opiszę to miasto, jego legendę, jakiś rodzaj czaru, który zawsze go otaczał. Istnieje pewien mit Lwowa, któremu sam zresztą ulegam, tym bardziej ostatnio. Czym jestem starszy, tym bardziej tęsknię do tamtego Lwowa mojego dzieciństwa.
Od czego zaczęła się właściwie praca nad Czarnym mercedesem?
Zaczęło się od dosyć ogólnikowego pomysłu, żeby zrobić kryminał, którego tłem będzie wojna, gdzie giną tysiące ludzi, a my się zajmujemy jedną zbrodnią – zabójstwem. Daje to ciekawy koloryt, zwłaszcza że myślałem bardziej obrazami niż słowami. Te obrazy były dla mnie pociągające jako możliwość przeniesienia tej historii na ekran – te niemieckie mundury, groza okupowanego miasta, wszystkie jego atrybuty – łapanki, getto i tak dalej. A jednak zbrodnia, jak się potem przekonamy, została popełniona z pewnej namiętności. W tych czasach, kiedy ludzie zabijają się tylko dlatego, że noszą inne mundury, w dalszym ciągu podlega się emocjom i namiętnościom. To był główny pomysł, od tego się zaczęło – żeby zrobić kryminał, ale nie współczesny, ani tym bardziej historyczny. W tych czasach ludzie oczywiście ubierali się inaczej niż dzisiaj, bo np. każdy mężczyzna musiał mieć na głowie kapelusz, bez kapelusza albo czapki nikt nie wyszedł na ulicę, ale jednak chodzili w marynarkach, spodniach, mieli krawaty, koszule, panie miały suknie, futra itd. Więc to nie jest epoka egzotyczna, kostiumowa.
Moją uwagę przykuwają tu przede wszystkim pełne grozy, ale i swoistej urody mundury niemieckie, szczególnie gestapowskie, które, jak wiadomo, produkował Hugo Boss. To był diabelski pomysł, bo sam wygląd takiego gestapowca, ta wygięta, siodłowata czapka, budził grozę i dla człowieka, który w jakiś sposób stawał się jego obiektem zainteresowania, był to pierwszy sygnał przewagi SS-mana nad nim. Potem pojawił się pomysł kim powinna być ofiara, no i tak to zaczęło pączkować w różne strony. Za każdym razem podziwiam magię kontaktu opuszków palców z klawiaturą – że to nie ja piszę, tylko moje palce, a ja patrzę zdumiony, co one napisały. Tak to czasami dla mnie wygląda.
Czy książkę tworzy się Panu łatwiej niż film?
Książka na pewno jest łatwiejsza, bo do jej napisania nie potrzeba niczego poza piórem czy klawiaturą.
A z punktu widzenia tworzenia historii, narracji?
Też, bo pisząc książkę panuję nad wszystkim – w jednej chwili mogę skoczyć w wyobraźni tam, gdzie chcę. A w filmie nie ma takich bezkarnych możliwości zmian. Do tego trzeba zarządzać ogromną rzeszą ludzi, kilkudziesięcioosobową ekipą, trzeba ich natchnąć do tego, żeby chcieli jak najlepiej i oddali temu wszystko, co mają najlepszego w ramach swoich zawodów, funkcjonalności. Ale za to – w porównaniu z pewną męką i nudą siedzenia godzinami w domu, gdzie mogą się pojawiać burze w głowie, ale mimo wszystko trzeba monotonnie stukać w tę maszynę – produkcja filmu to jest w sumie zabawa, bo codziennie dzieje się coś innego, poznaje się nowych ludzi albo spotyka z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Atrakcyjność jest na pewno większa, trudności są też większe, ale jedno i drugie ma swoje dobre i złe strony.
Pana dorobek artystyczny jest ogromny. Oczywiście praca filmowca to nie jest zwykły, nudny zawód, ale czy po tylu latach ma pan jakiś sposób, który pozwala panu wciąż rozpalać w sobie pasję do robienia filmów?
Na początku była to właśnie pasja, chęć udowodnienia, że potrafię zrobić film. To była główna ambicja – pokazać, że już posiadłem te umiejętności i że mam swój własny świat, swój własny styl i trzeba tylko pozwolić mi się realizować. Do tego dochodziłem przez parę lat po skończeniu szkoły filmowej. Ale nie poszedłem tak jak większość kolegów na asystenturę u boku jakiegoś mistrza, gdzie czeka się na swoją szansę. Zaczynałem samodzielnie od niewielkich produkcji. Robiłem filmy różnej specjalności – dokumentalne, nawet małe fabułki, a jak się pojawiła taka możliwość, to robiłem nowele filmowe. W końcu na tyle wyrobiłem sobie nazwisko, że dostałem szansę pełnometrażowego debiutu. A ponieważ został on dobrze przyjęty, to pozwolono mi zrobić drugi film, ten drugi też się udał i tak jeden z drugiego wynikał, pojawiły się też kolejne możliwości w telewizji – robiłem tego masę.
Ale czy w pewnym momencie nie pojawia się jakaś rutyna, która zniechęca?
Wie pani, na szczęście to jest tak, że mimo wszystko nie była to taka taśmowa robota. Każdy film jest inny, każdy wymaga innych zupełnie środków, innego języka, więc tu się nie da tak łatwo skostnieć. Poza tym wszystko jest pod kontrolą ambicji – zależało mi na tym, żeby nie spuścić z tonu. Potem nadeszła jednak chwila, kiedy zacząłem być tym zmęczony. Wydatek energii jest tu bardzo duży, do robienia filmów trzeba mieć naprawdę końskie zdrowie – jest to wyczerpujące zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Więc w pewnym momencie zwolniłem tempo, wyprowadziliśmy się z żoną na Mazury, gdzie mieszkaliśmy 20 lat – czasami ściągałem tam ekipę i tam tworzyłem, a czasami przyjeżdżałem na zdjęcia do Warszawy.
W tym zwolnionym rytmie zacząłem myśleć, że przerwy mógłbym wypełnić pisaniem, bo zawsze mnie to pociągało. No i tak się rozwinęła moja druga pasja. W pewnym momencie zorientowałem się, że moja praca jest najlepszą terapią na wszelkie moje dolegliwości związane z wiekiem, z różnymi chorobami, które każdego dopadają. Kiedy pracuję, to o nich zapominam. Czarnego mercedesa napisałem już po skończeniu zdjęć do Excentryków, w momencie, kiedy miałem technologiczną przerwę, kiedy materiał był przygotowywany do montażu. Miałem przed sobą taki tydzień z kawałkiem pustych dni. Mogłem nic nie robić, odpoczywać i czekać spokojnie, ale już drugiego dnia zacząłem się źle czuć, że nie mam się czym zająć – więc usiadłem i zacząłem pisać. Teraz piszę na jej podstawie scenariusz, a wydawnictwo już zaczyna na mnie naciskać, żebym pisał ciąg dalszy przygód nadkomisarza Rafała Króla.
Kadr z filmu Excentrycy
Pana pierwsze studia przed szkołą filmową to była wybrana trochę pewnie z rozsądku architektura. Czy te studia mają wpływ na pana pracę przy filmach i książkach?
Tak, bardzo. A zostały wybrane trochę z woli rodziców, ale też dlatego, że nie miałem wyjścia, bo do szkoły filmowej można było się dostać tylko pod warunkiem, że miało się ukończone jakieś studia wyższe, najlepiej pokrewne. Chodziło o to, żeby nie przychodzili tam zbyt młodzi ludzie – zwłaszcza na reżyserię – żeby to byli ludzie wybierający swój zawód świadomie. No więc tak czy owak musiałbym skończyć jakieś studia. Jednocześnie rodzice mówili mi, że reżyser to jest niepoważny zawód, wtedy robiono 2-3 filmy polskie w roku, to kiedy ja się miałem doczekać, żeby pozwolono mi zrobić własny? Mówili, że szkoda mojego czasu i że trzeba mieć poważny, konkretny zawód. Wybrałem architekturę i do dziś jestem im wdzięczny, ponieważ ona dała mi takie podstawy, które ciągle mi się przydają, tak przy filmach, jak i przy książkach. Architektura jest konkretna, tam nie ma żadnych domysłów, przypuszczeń ani fantazji – fantazja jest oczywiście potrzebna, ale potem trzeba ją przekuć w kamień czy cegłę. Uczono nas z jednej strony konstrukcji, a z drugiej strony estetyki i myślenia o mieście jako takim czy o przestrzeni, która ma zaistnieć. Tak na dobrą sprawę potem takie same wymagania ma konstrukcja filmu. Też musi mieć jakąś podstawę logiczną, chociaż tutaj dochodzi już pewna dowolność czy pewna przestrzeń dla wyobraźni, dla intuicji, bo nie da się tego zrobić tak matematycznie. Budując dom, architekt musi mieć wspólnika, który jest konstruktorem i który mu wyliczy wszystkie potrzebne przekroje ścian, czyli da mu podstawę, której sam by nie potrafił zrobić. Na przykład taki budynek, w którym teraz jesteśmy [centrum handlowe Pac Unii] to dzieło z jednej strony jakiegoś geniuszu głównego projektanta, a z drugiej strony mrówczej pracy potężnego zespołu lub zespołów ludzi. Podobnie jak w filmie – jest ktoś, kto ma jakąś wizję i są wykonawcy, którzy muszą podzielić się swoją wiedzą, aby wizja mogła się urzeczywistnić.
Mówił pan kiedyś, że tworzenie filmów na przykład o okresie międzywojennym pozwala panu odzyskać pewną utraconą epokę. Czy ostatnie dzieła, czyli film Excentrycy oraz książka Czarny mercedes, to też sposób na rozprawienie się z przeszłością?
Excentrycy to ekranizacja książki, którą napisał człowiek dużo młodszy ode mnie, który w czasach o których pisze miał roczek, bo urodził się w roku 1956. Trafił na mnie, który wtedy miałem już 26 lat i byłem bardzo świadomym miłośnikiem jazzu. To była dla mnie okazja, żeby miłość do tej muzyki przenieść na ekran, a równocześnie troszeczkę się, tak jak pani powiedziała, rozprawić z pewnym stereotypem, wizją czasów PRL-u, które na ogół przedstawia się jako pejzaż szary, zdewastowany.
Tymczasem ten konkretny rok 1957, w którym toczy się akcja Excentryków, był momentem nadziei, stąd jego obraz był bardziej kolorowy niż te klasyczne lata, które nastąpiły potem – klasyczne w swojej ohydzie. Kolejnym powodem, dla którego tak to przedstawiłem jest fakt, że nie chciałem odtworzyć tej epoki w sposób dokumentalny, tylko jako świat tych ludzi, o których opowiadam. Dla nich ten świat nie stracił szansy bycia światem kolorowym. Kiedy grali, zapominali o całym brudzie, który ich otaczał.
Ale jaką wartość ma dla pana taki powrót do przeszłości w swojej pracy? Może ma to jakieś znaczenie terapeutyczne?
Na pewno ulegam pewnym nastrojom, uczuciom nostalgii, wracam z radością do świata tej muzyki, która zawładnęła mną na całe życie. To mnie pociągnęło, zmobilizowałem energię swoją i współpracowników, zwłaszcza muzyków, którzy przeszli moje oczekiwania. Oni też zapamiętali tamten okres w swojej muzyce jako taki legendarny raj, z którego zaczęto ich wyganiać. Więc na pewno ten film był dla mnie ważnym powrotem do mojej przeszłości.
A czy nie kusi pana, żeby zrobić film o teraźniejszości, o współczesnych czasach?
Nigdy mnie to nie kusiło. Z takiego czysto praktycznego i pragmatycznego powodu, że po cóż ja mam fotografować to, co każdy widzi? Mnie bardziej pociągało zawsze odtwarzanie lub tworzenie światów.
Czy jest jeszcze w tej chwili jakiś film, o którego zrobieniu pan marzy?
Jest ewentualnie Czarny mercedes.
Tak, ale to już jest zaplanowane. A może jest na przykład jakiś wątek, którego pan jeszcze nie poruszył…
Trudno mi coś planować w moim wieku, bo czuję, że będę szczęśliwy, jeśli uda mi się chociaż ten jeden film zrobić. Natomiast gdyby mi pozwolił los… Zawsze sobie w takim momencie przypominam, że niedawno zmarł w Portugalii reżyser, który dożył 104 lat i do końca robił filmy, więc może będę drugim takim? Z autorem książki Excentrycy rozmawiam o pewnej ciekawej historii dziejącej się w latach 20., tuż przed wojną i po wojnie. Historia jest niezwykła, bo dotyczy linii tzw. polskich Habsburgów, czyli właścicieli Żywca, którzy się spolszczyli, stali się patriotami polskimi i wypowiedzieli się wobec okupantów – odmówili podpisania volkslisty i twierdzili uparcie, że są Polakami, mówili po polsku.
Jest to takie świadectwo patriotyzmu z bardzo nietypowej strony, bo w końcu byli to potomkowie wielkiego rodu europejskiego. Film opowiadałby o ostatnich przedstawicielach tego rodu, wielkiej księżnej, która na ostatnie lata życia wraca do Polski – wszystko to rzeczywiście się działo, Żywiec ich zaprosił, ofiarował mieszkanie na zamku, księżna dożyła tam swoich dni. Jej życiorys jest kanwą tej historii.
Ale chętnie zrobiłbym też znowu film muzyczny, gdyby przedstawiono mi teraz taką propozycję.
Czy jest coś w pana dorobku, co uważa pan za dzieło życia?
Myślę, że tak. Jedno jest takie, które wszyscy uważają za mój najlepszy film, czyli Zaklęte rewiry. Ale ja bardzo sobie cenię film mniej znany, który uważam za najlepszy czy też najważniejszy dla mnie, najbardziej ukochane dziecko – czyli Lekcja martwego języka.
Fot. materiały prasowe