Nergal, Michał Urbaniak, Eldo, Tede, Justyna Steczkowska – to są bardzo ciekawe postaci, z racji tego, co dokonały i jak patrzą na świat. Rozmowa z takimi ludźmi jest zawsze bardzo ciekawa. Artur Rawicz, który wypowiedział i powyższe słowa, też jest postacią ciekawą i w zasadzie wyjątkową w świecie polskich mediów. Sam zainteresowany ma problem z nazwaniem się dziennikarzem, podczas gdy prowadzone przez niego wywiady mają już ponad 20 milionów odsłon w internecie. Od paru lat praktycznie każdy muzyk czy wokalista, któremu udaje się przebić ze swoją sztuką, odwiedza jego program. Słynny prezenter opowiada nam o zwariowanych studenckich czasach, problemach z alkoholem, swoich rozmówcach i kontrkulturze we współczesnym świecie.
Lubisz idealizować muzykę i jej postaci?
Tak. Przede wszystkim lubię jak muzyka jest o czymś. Jak niesie jakąś emocję.
Napisałeś w sierpniu ubiegłego roku dość odważny felieton, w którym stwierdziłeś, że we współczesnej muzyce brak symptomów buntu: skoro każde pokolenie ma swój czas i wszyscy tak naturalnie buntujemy się przeciwko swoim poprzednikom, to co dziś jest wyrazem kontrkultury? Wyczuwam, że coś jest, że być musi. Ale nie znajduję.
Tam jest ukryta szydera odnosząca się do człowieka, do którego mam wiele sympatii i który jest świetnym gitarzystą, czyli do Grzegorza Skawińskiego z Kombii i utworu Pokolenie. On jest żywym obrazem dewaluacji wartości, przy całym szacunku do jego osoby. Co do kontrkultury, to w sytuacji, w której możemy iść do H&M i kupić koszulkę z Sex Pistols, to, to traci sens. Kult pieniądza i czasu jest tak potężny, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wszystko musi być szybko, od razu. Social media wyznaczają bieg czasu. Jak się obudziłeś i spadł śnieg, to jako pierwszy musisz poinformować o tym świat. Dzieciaki, które wchodzą teraz w okres dojrzewania i uwrażliwienia na muzykę, wolą skrolować tablicę na Facebooku. A przecież w tym czasie możnaby sięgnąć po książkę, zastanowić się, czego słuchali rodzice, poszperać w ich płytotece albo poszukać swoich rzeczy. Przyznam, że mam dość ponure spostrzeżenia w tym temacie.
Maria Peszek, fot. Artur Rawicz
Pytanie, czy za powiedzmy dwadzieścia lat, będziemy mogli dostrzec na ulicy różnicę między ludźmi, którzy wciągają się w książki czy płyty, a tymi, których największym intelektualnym wyzwaniem jest podróżowanie przez tablicę na Facebooku.
Wiadomo, że nie ma co generalizować. Przecież kiedyś też nie buntowało się całe pokolenie, tylko jakiś margines. Tylko że ten margines był najbardziej barwny i został zapamiętany. Reszta zaś zgniła w okienkach na poczcie, w supersamie. Życie przeszło koło nich w miałki i mało barwny sposób. Fotograf na ulicy nie zrobił im zdjęcia, a Tyrmand czy Hłasko nie stworzył z nich choćby drugoplanowej postaci. Teraz też tak jest i zawsze tak będzie. To jest normalne. Zgodnie z zasadą Parety – jest 80 procent szarzyzny i 20 procent barwy. Pytanie tylko, czy te dzisiejsze 20 procent, to kolorowe i barwne, coś ze sobą niesie? Co jest ich celem poza byciem fajnym?
W swoim felietonie zarzucasz współczesnej muzyce także brak szerszej ideologii, która by spięła to pokolenie jakąś klamrą. Wymieniasz, co przyniósł światu ruch hipisów, punkowcy, disco i grunge. Dochodzisz do hip-hopu i piszesz: Wykonawcy ci sprzedają masę płyt i jeszcze więcej ciuchów. Ich fanów interesuje zaś model buta, w którym idol pojawił się na wywiadzie, a nie książka, która go ostatnio porwała, nie myśl, która go ostatnio obezwładniła. Nie łączy ich nic poza łańcuchem producent-konsument.
Jak patrzysz na kulturę hip-hopową z zewnątrz, nie znając jej kompletnie, to masz stereotyp gości wyglądających dokładnie tak samo: wielkie ciuchy, kaptur, z którego wylatuje dym. Bardziej lub mniej legalny. Wolałbyś nie być winien 20 zł tej postaci. Wszyscy są jednakowi. Tak to dociera do przeciętnej pani Krystyny, która prasuje sobie koszulę, oglądając Dzień Dobry TVN z rana.
Frank Zappa kiedyś powiedział, że jeśli spotkasz na wysokim piętrze w budynku na Wall Street gościa, który ma w biurze zdjęcie z Woodstocku, to masz przed sobą skurwysyn. Może być tak samo, gdy w Mordorze [warszawskie korporacyjne zagłębie pełne biurowców na Mokotowie –przyp.red.] zobaczysz za 10-15 lat kolesia ze zdjęciem z Hip Hop Kempu. Jeśli ktoś, kto wyszedł z takiej kultury, znalazł się później w takim miejscu, to być może można o nim mówić bardzo źle. Kiedyś był idealistą, a teraz zajmuje się gnębieniem ludzi. Biznes generalnie polega na robieniu w chuja.
Mógłbyś rozwinąć tę myśl? Przecież ludzie dorastają i niekoniecznie praca musi być odzwierciedleniem ich muzycznych pasji. Z ideologii ciężko wyżyć.
Chińczycy mają takie przysłowie, które mi się szalenie podoba: jeśli będziesz robić, to co lubisz, to nie będziesz musiał pracować. To oczywiście stan idealny. Najczęściej dotyczy to artystów. W życiu tak fajnie nie ma. Jednak jeśli poza pracą realizujesz się w jakiejś pasji, to na pewno jesteś ciekawszym, atrakcyjniejszym gościem. Jednak większość skupia się na bezwzględnej pogoni za pieniądzem. Masz satysfakcję, że wykresy w prezentacjach wyglądają super, wpłynęła premia roczna i w marcu będziesz miał nowy, większy służbowy samochód. A co odpowiesz na pytanie – co u ciebie słychać?
A może ciężko nam jest sobie poradzić z tym, że muzyka, na której się wychowaliśmy, staje się reliktem? I stąd twoje spostrzeżenia o braku kontrkultury dzisiaj.
Mam starszego brata i jak byliśmy młodzi, miał na mnie kolosalny wpływ oraz na mój gust muzyczny. Kompletnie naturalna sprawa, że starsze rodzeństwo przeciera różne życiowe szlaki. Zauważyłem, że gdy już zaczęło coraz bardziej pochłaniać go dorosłe życie, było coraz mniej czasu na muzykę. Książki pożerał nadal, ale gusta muzyczne przestał kształtować przed 30. Zaczął impregnować się na nowości, nie wywoływały u niego już takiej ekscytacji jak kiedyś. To dotyczy masy ludzi. Z wiekiem sięgamy tylko po muzykę, która jest nośnikiem wrażeń z przeszłości. Mnie się udało przeskoczyć ten punkt i ciągle wynajduję coś nowego. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na twoje pytanie, jak sobie poradzić z tym, że nasze ukochane muzyczne kanony się starzeją. Dla mnie sposobem jest ciągłe odkrywanie nowego. Alabama Shakes są korzenni i nowocześni jednocześnie. Th Black Keys tak samo. Hugo Race nie porzucił Nicka Cave'a (przyjaźnią się) i od tylu lat robi genialne rzeczy poza mainstreamem. Kovacs kompletnie w Polsce nieznana, a cudowna! Primal Screen wydali 3 lata temu jedną z najlepszych płyt w swojej 30-letniej karierze. Powrót weteranów w nowoczesnym wydaniu może zainspirować ich fanów do niezamykania się na nowości.
Na pewno wykonywany zawód pomógł ci przeskoczyć ten punkt, w którym człowiek zamyka się na nowości. A właśnie: czy już patrzysz na siebie jak na dziennikarza? Przez lata miałeś problem z tym określeniem w stosunku do swojej osoby.
Dalej mam problem z tą łatką. Nie mam absolutnie żadnego warsztatu, wszystko robię na czuja. Nie kształciłem się nigdy w tym kierunku.
W kinie można trafić na aktora naturszczyka, a i żyjemy w kraju, gdzie większość ludzi nie pracuje w wyuczonych zawodach.
No trochę tak. Niemniej mam wielki szacunek do takich ludzi jak np. Jarek Szubrycht, którzy od dawna zajmują się zawodowym pisaniem o muzyce. Mam respekt do ich wiedzy, warsztatu, lekkości pióra. Ja znam swoje miejsce w szeregu. Można o mnie powiedzieć, że jestem naturszczykiem. Jeśli komuś się podoba to, co robię, to fajnie, ale ja nie przestaję się dziwić.
Jak widać podoba się wielu ludziom, bo na samym YouTube wasze wywiady obejrzało ponad 20 mln ludzi. Od paru lat praktycznie każdy muzyk, który się przebija do mainstreamu, trafia do twojego programu 1 na 1. Czy wizyta u ciebie stała się miarą sukcesu dla ludzi zajmujących się muzyką?
Może to jest jakaś moda? Ciężko mi powiedzieć, czy jest to miara sukcesu muzyka. Faktycznie od jakiegoś czasu raczej się opędzamy od propozycji wywiadów, niż o nie zabiegamy. Myślę, że muzycy chętnie spotykają się z nami przed kamerą, bo my faktycznie interesujemy się nimi. Tym, co robią, dlaczego to robią, jak to robią. Czy to Eldo czy Justyna Steczkowska – ci ludzie mówią, że mało jest mediów, do których można przyjść i spotkać zainteresowanych twórczością artysty i jego postacią. A przy tym, żeby wywiad odbył się na tych samych, co zwykła rozmowa, swobodnych zasadach.
Ludzie pewnie non stop pytają cię, jakie są nasze gwiazdy w kontakcie bezpośrednim.
Zawsze powtarzam ludziom, że choć fascynujemy się muzykami, to musimy pamiętać, że każdy z nich to taki sam gość jak my. Musi wyjąć naczynia ze zmywarki, boli go głowa, jak popije dzień wcześniej, będzie mu waliło z buzi, jak zje kebaba. Może faktycznie są osoby, które celebrują swoją sławę, żywią się tym. Jednak masa artystów, śmiem twierdzić, że większość, ma dość popularności w codziennych sytuacjach. Fan podbiega z prośbą o zdjęcie i autograf, a ty właśnie kupujesz pieluchy dla swojego ojca. Sytuacja prywatna, intymna, w miejscu publicznym. Ciężkie wyzwanie. Kasia Nosowska opowiadała mi, że na wakacje wybiera takie kierunki, gdzie nie jeżdżą Polacy. Po to, by przez parę dni pospacerować w spokoju. Nie myśleć o tym, że ktoś cię sfotografuje w restauracji jak jesz, by potem skomentować, że tyjesz. Rozumiem niektóre agresywne zachowania Kuby Wojewódzkiego wobec otoczenia, które go napada.
Bycie na billboardach niesie ze sobą pewne konsekwencje.
Kiedy dopada cię sława, zdajesz sobie sprawę, że od niej nie uciekniesz. Dlaczego zatem jej nie zdyskontować? Dlaczego Kamil Bednarek czy Dawid Podsiadło mają nie wystąpić w reklamie? To i tak już nic nie zmieni, bo ich życie prywatne nie istnieje. Ono jest zamknięte w czterech ścianach mieszkania czy hotelu, w bardzo wąskim gronie znajomych. Tyle i aż tyle.
Na ile ciężej jest być popularnym w czasach nakręcanych przez social media? Kiedy każdy ma aparat w telefonie i nieskrępowaną możliwość dzielenia się każdą informacją?
Artyści o tym mówią. Zwłaszcza jest to dotkliwe dla tych, którzy pamiętają dwa kanały w telewizji i epokę sprzed internetu. Zwracają uwagę na to, że byli rozpoznawani, ale ludzie kiedyś czuli do nich respekt. Tylko ci najodważniejsi znajdowali w sobie siłę, by podejść do stolika gwiazdy i poprosić o autograf. Dzisiaj prowadzimy podwójne życie: jedno w rzeczywistości, a drugie w social mediach, gdzie pokazujemy często obraz tego nie kim jesteśmy, a kim chcielibyśmy być. Przede wszystkim młode osoby straciły przez to dystans i szacunek do osoby znanej. Spotykają ją na ulicy i czują, że ją znają, bo śledzą jej profil na Facebooku, Instagramie, gdzie artysta zwraca się do swoich odbiorców w sposób bezpośredni. To się przekłada potem na rzeczywistość.
Może artysta za bardzo skrócił dystans ze swoim odbiorcą? Przez to, że zaprasza go do swojego świata w sposób bezpośredni (np. pokazując zrobioną właśnie jajecznice na Instagramie), wytwarza zbyt silną więź i ma to takie rezultaty.
Pewnie masz rację. Po części artyści sami są sobie winni. Po części to wina współczesnych fanów. Zazwyczaj chodzi o elementarny brak kultury.
Czy ciekawsza jest rozmowa z wybitnym artystą, który jest protekcjonalny i arogancki; czy z niezbyt ambitnym wykonawcą, który jest interesującym i sympatycznym człowiekiem?
Chyba ciężko to w ten sposób podzielić. Nie tędy, co trzeba, wytyczyłeś granicę. Bardzo ciekawe rozmowy przytrafiają się z osobami, które są wrażliwe. Nergal, Michał Urbaniak, Eldo, Tede, Justyna Steczkowska – to są bardzo ciekawe postaci z racji tego, co dokonały i jak patrzą na świat. Rozmowa z takimi ludźmi jest zawsze bardzo ciekawa. Jeśli zaś wyszło nudno, to jest to twoja wina jako dziennikarza. Są też osoby, które mają gigantyczny dorobek, możesz bez problemu mówić o nich per gwiazda, ale nie mają za dużo do powiedzenia. Wtedy zaczynają się schody, a rozmowy są krótsze i mniej z nich wynika.
A co wynika z tego, że managerowie gwiazd są obecni w trakcie rozmowy?
Mam to szczęście, że nasze materiały nie są montowane, a więc nie wymagają autoryzacji. Jest to pole siłowe, w które manager nie wkroczy, bo zostanie uwieczniony na kamerze. Choć i to się zdarzyło. Jak ktoś poszuka na YouTube, to znajdzie. Niektóre przypadki były przekomiczne, niektóre wkurwiające. Raz rozmawiałem z dobrze rokującą artystką. Spotkanie odbyło się jeszcze na etapie szczątkowego materiału. Artystka o szerokich horyzontach, więc rozmowa zrobiła się bardzo uniwersalna i ciekawa, ale pod koniec manager (nie ma co się sugerować męską formą) mówi: ale powiedz coś o płycie. Ona nie bardzo czuje potrzebę, ale on naciska. I ta artystka w sposób mechaniczny, zaczyna klepać formułki, które mówi przy okazji każdego wywiadu. Bo przecież artysta odwiedza rano telewizję, potem dwie stacje radiowe, mnie i jeszcze trzy inne miejsca. To wykańczający maraton, ludzie nawet nie mają pojęcia. Zmiana temperatury rozmowy została przez widzów natychmiast wychwycona i wyśmiana.
Czasem artysta lub manager prosi, by nie poruszać danego tematu w rozmowie. Wasz program nie jest montowany, idzie jednym ciągiem, więc tym bardziej istnieje pokusa, by zagadać o tę właśnie rzecz, wiedząc, że artysta musi odpowiedzieć. Zdarzyło ci się zignorować takie ustalenia?
Pewnie mi się zdarzyło, ale to nie wynikało z mojej bezczelności, a ze świadomości, że taki wywiad można skasować. Dodatkowo często mieliśmy nie rozmawiać na dany temat, ale w trakcie słyszysz artystę, który sam zagaduje o to tabu. Jak nie szukasz taniej sensacji, wtedy sam zainteresowany odniesie się do tematu.
Liczba wywiadów, które robicie jest zastraszająca. Nagrywacie około 200-250 rozmów rocznie. Nie jest to trochę taki fast food, gdzie liczy się wyłącznie czas obsługi? Ilość, a nie jakość?
Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem mistrzem przygotowywania się do rozmów. Często ludzie mi to wytykają. Wychodzę z założenia, że po to się zadaje pytania, by uzyskać odpowiedzi. Trochę idiotycznie jest pytać, już ją znając. Jeśli ja się przygotuję, czytając wszystkie wywiady, słuchając każdego materiału artysty, to poznam odpowiedzi na pytania, które mnie ciekawiły.
OK, ale jak ogląda się twoje wywiady z ludźmi typu Kazik Staszewski czy Lech Janerka, to widać jak na dłoni inny poziom przygotowania. Wynika to z tego, że tworzą muzykę, której słuchasz na co dzień? Czy to w porządku wobec innych Twoich gości?
Oni mają kilka cech wspólnych. Udzielili tych wywiadów masę, niespecjalnie też to lubią. Trzeba do nich dotrzeć i pokazać, że wiesz, o czym rozmawiasz. Jak mają wejść z tobą w interakcję, to musisz im pokazać, że warto.
Jednak skala niekompetencji w środowisku zatrważa. Nieprzygotowani dziennikarze przychodzą i zabierają czas artyście, który mógłby go poświęcić na rzeczowy wywiad lub swoje sprawy. Grubson opisuje to na nowej płycie w utworze pt. Dziennikarze i co ciekawe ciebie wymienia jako jeden z chlubnych wyjątków.
To było bardzo miłe ze strony Grubcia. Świetny człowiek, jeden z tych, którzy są w prawdziwym życiu tacy, jak na płytach. Nikogo nie udaje, taki jest. Przez co lekkość przeprowadzania z nim wywiadów jest naturalna.
A często odczuwasz dysonans, spotykając artystę, że to ktoś inny niż postać kreowana na płycie?
Tak. Rzadko, ale zdarza się. Nie spotykam się z tym w przypadku osób, które same piszą teksty czy same komponują. Jeśli się to już zdarza, to często interpretuję to tak, że twórczość tej osoby ma dla niej samej jakąś bardzo konkretną funkcję, np. autoterapii. Taki ktoś, wychodząc na scenę, odnajduje w sobie herosa. Ma mikrofon, za sobą zespół – czuje moc. Po zejściu ze sceny jednak wycofuje się, wchodzi w rolę obserwatora. Wychodzi z założenia, że to, co miał do powiedzenia, powiedział na scenie. Introwertycy są bardzo ciekawymi postaciami. Jeśli znajdziesz do nich drogę, to są rewelacyjnymi rozmówcami, ale potrafią być też utrapieniem dla dziennikarza i czasem mu nic nie powiedzą.
Tobie naturszczykowi, jak sam siebie określasz, mówią dużo. Studiowałeś na Akademii Rolniczej, ale się nie obroniłeś.
Tak, nie obroniłem się, ale trochę prac magisterskich napisałem (śmiech). Studia to był intensywny okres, którego plony zbieram do dzisiaj. Wyszumiałem się.
Na jedno z zaliczeń trzeba było podobno robić samemu wino.
Ja na pewno nie zrobiłem, ale pomogłem kolegom w konsumpcji (śmiech). Tego jestem pewien. Potem, mając kontakt z niektórymi ludźmi z roku, dowiedziałem się, że byłem na studiach postrzegany jako odludek chodzący swoimi ścieżkami.
To gdzie chadzałeś w tamtych czasach?
Prowadziłem dynamiczne rockandrollowe życie. Kumple z Wyspy [Uznam – przyp. red.], rozrywki wszelakie, mniej lub bardziej legalne... Wtedy też ukułem powiedzenie, że coś wydarzyło się w nocy z czwartku na wtorek (śmiech). Dobrze to oddaje ten mój okres życia.
Przed kamerą nic się nie ukryje. Na niektórych nagraniach masz czerwoną, napuchniętą twarz. Sam wspominałeś jakiś wywiad z Peją, gdy byłeś bardzo „wczorajszy”.
Jeśli przytrafiało mi się bycie przed kamerą w stanie mocno „niedzisiejszym”, był to wynik dużego przedawkowania rock and rolla. Z jakąś drobną przerwą od dwóch lat nie piję w ogóle alkoholu. Wątroba mi się skończyła i dotarłem do punktu początków jej marskości. Odstawiłem gwałtownie i radykalnie alkohol. W międzyczasie zdarzyła się chwila słabości. Przy okazji bez żadnego wysiłku nastąpił radykalny spadek masy, bo jak przestajesz pić, nie wchłaniasz gigantycznych ilości kalorii, które są w alkoholu, przestaje się jeść kebaby o 6 rano. Zaczyna się normalnie spać.
A ta „chwila słabości” jakiej refleksji dostarczyła?
Że nadal nie umiem pić. Nie mam czerwonej lampki. Wypiłem już swoje, a teraz się do tego nie nadaję. Wracając jednak do moich studiów. Były momenty stabilizacji, kiedy prowadziłem działalność gospodarczą, zarabiałem na cały rok akademicki. Handlowałem okularami przeciwsłonecznymi w paru kurortach nadmorskich. Po pierwszym sezonie załapałem jak dobrze i łatwo można na tym zarobić. Z urzędem skarbowym rozliczasz się na tzw. ryczałt i jak przychodziła kontrola, to nie była w stanie doliczyć się wszystkiego. Zatrudniałem parę osób. Po studiach pracowałem przez parę miesięcy w dziale handlowym szczecińskiej Gazety Wyborczej. To było średnie doświadczenie, ale to była połowa lat 90. i ciężko było o pracę. Jak to się skończyło, ruszyłem do Warszawy. Pracowałem w PWN, w paru firmach związanych z motoryzacją. Organizowałem call center dla Mercedesa. Korpoludek.
Leszek Możdżer, fot. Artur Rawicz
Jednak muzyka ciągle nie dawała ci spokoju.
Non stop chodziłem na koncerty, fotografowałem i starałem się zainteresować kogoś moimi zdjęciami. Poznawałem ciągle nowych ludzi dzięki aktywnemu uczestniczeniu w życiu muzycznym. Starałem się pisać o pewnych zjawiskach w muzyce. Sprawa, która mnie mocno poruszyła, to zamknięcie sklepu z gitarami Zbigniewa Hołdysa. Czynsz poszedł kilkukrotnie w górę i w to kultowe miejsce miał wejść bank. Wybrałem się na zamknięcie sklepu. Pamiętam taki kadr z tego dnia: na witrynie wisiało ogłoszenie jakiegoś zespołu, który szukał muzyka. I wszystkie karteczki z numerem telefonu do zespołu były oderwane. Poczułem, że jest nadzieja, że ciągle coś się dzieje. Zdjęcia i tekst z tego wydarzenia trafiły do CGM i ktoś się odezwał, żebyśmy coś zrobili. Byłem trochę po 30.
Właśnie o fotografię chciałem zapytać. Na ile ułatwia ci ona robienie wywiadów? Fakt, że spotykasz muzyków na koncertach, na backstage’u?
Kiedyś ułatwiało mi bardziej, szczególnie jak byłem dla nich anonimowy. Żeby zrobić zdjęcie na koncercie, musisz być blisko, doświadczyć tego, poczuć. Musisz wejść w tę sytuację i ją zrozumieć. Przez to, że nałogowo łaziłem na koncerty, mogłem w wywiadzie poruszyć jakieś tematy, związane z koncertem. Wtedy mój rozmówca dostawał sygnał: to nie jest przypadkowy gość. Dzisiaj, kiedy artyści mnie rozpoznają, to pomaga mi to na koncertach. Jak jest 20 fotografów w tzw. fosie i artysta ma zrobić jakiś gest, to w naturalny sposób zrobi w kierunku osoby, którą zna. Kiedyś fotografia pomagała w wywiadach, a dziś jest na odwrót.
A czy uważasz, że dziennikarz powinien się znać z muzykiem, z którym przeprowadza wywiad? To pomaga czy wprowadza dyskomfort?
Skłaniałbym się do uogólnienia, że dobrze jak ludzie się znają. I tak samo jest z muzykiem i dziennikarzem, bo wtedy ich rozmowa będzie ciekawsza dla czytelnika, widza. Jest w tym pewna pułapka, bo jeśli się znają, to jest między nimi relacja. Więc w naturalny sposób, jeśli jest się kulturalnym człowiekiem, nie dotyka się pewnych tematów kosztem jakości materiału. Będziesz chronił rozmówcę. To jest to jedno „ale”.
Zdarzył ci się taki przypadek?
Wiele razy zdarzyło mi się nie dotykać pewnych tematów, ale nie dlatego, że znałem tę osobę, a dlatego, że to nie leży w mojej naturze.
Oberschlesien, fot. Artur Rawicz
Fot. główne: Ewelina Eris Wójcik