„Jeśli dojdziemy do tego, że z powodu presji ciągłej popularności czy zbierania lajków i klików pani profesor więcej czasu będzie zajmowało to, jak się ubrać na zajęcia, niż jak je przygotować, będziemy mieli do czynienia z patologią. Dokładnie to dzieje się niestety z dziennikarstwem”. Jakub Dymek i Aleksandra Przegalińska opowiadają o sytuacji prasy w świecie 2.0, o tym, jak ten świat zmienia dotychczasowe praktyki społeczne i kulturowe, a także o najnowszym numerze Krytyki Politycznej.

Internet nic nie zmienił, ale zmienił wszystko. Nadal zyski w branży zgarnia garstka, tyle że inna niż wcześniej, bo nie są to koncerny prasowe, tylko globalne korporacje typu Google’a czy Facebooka. Pejzaż mediów jest dziś jednak zupełnie inny niż dwadzieścia lat temu. Co przede wszystkim zmieniło się z punktu widzenia prasy drukowanej?

Jakub Dymek: Obserwujemy przede wszystkim podmycie modelu ekonomicznego, na jakim opiera się tradycyjne dziennikarstwo i wydawanie prasy. Brzmi to pewnie mało sexy i nie wydaje się chwytliwe, ale przecież tak naprawdę mamy do czynienia z rewolucją. Rewolucje powinny być spektakularne. Ta rewolucja spektakularna się nie wydaje, a polega na tym, że podstawowa zasada, na której opierał się model mediów drukowanych, straciła dziś rację bytu.

 

Jaka to była zasada?

J.D.: To była zasada, która mówiła, że kupujesz informacje i dostajesz je w postaci pewnego „interfejsu”, drukowanej, rozkładanej gazety, magazynu w postaci kodeksu. Ta usługa jest wyceniana w wymiernej walucie, a ty jako konsument bądź konsumentka godzisz się na taką transakcję. W zamian gwarantujesz sobie, że pozostaniesz w informacyjnym, politycznym, społecznym i kulturalnym obiegu. Kupowałeś sobie wejście do pewnego świata. Drzwi tego świata jeszcze się nie zamknęły, nikt ich nie wyważył ani nikt nie zburzył domu, do którego prowadzą, rozsypał się natomiast mechanizm kupowania biletów wstępu do środka. Kiedyś ta opłata, ten bilet, to była transakcja, która zobowiązywała obie strony – ty zapłacisz, ale wiesz, co dostaniesz, możesz się czegoś konkretnego spodziewać. Wiedziałeś, że New York Times nie wciśnie ci źle zredagowanego tekstu z błędami ortograficznymi, nie będziesz dowiadywał się o świecie z rozmazanych zdjęć, nie wysłuchasz audycji, której ktoś profesjonalnie nie zrealizuje. Z upadkiem modelu ekonomicznego ta obietnica przestaje obowiązywać.

 

Można powiedzieć, że otworzyły się inne drzwi. Do świata równoległego, który zupełnie inaczej funkcjonuje.

Aleksandra Przegalińska: Można się zastanawiać, czy to jest świat równoległy. To dobre pytanie. Czy mamy dwa obiegi? Jeden to obieg czegoś na kształt społeczności, która sama decyduje o tym, co będzie czytać i co będzie generować. Wiem, że to w pewnej mierze idylliczne, ale konsument jest dziś trochę prosumentem – generuje informacje, jest opiniotwórczy. Repostując, retweetując, zmieniając treści jest współtwórcą tego obiegu. Ciekawe wydaje mi się, na ile te dwa obiegi są rozdzielne. Jeden to obyczaj kupowania prasy i przynależność do świata tych, którzy ją czytają, co nadal jest postrzegane w wielu miejscach jako coś pozytywnego, a drugi obieg to ten, w którym radzimy sobie spokojnie bez tego biletu wstępu, bo pozyskujemy informacje inaczej. Te obiegi się przenikają, ale pewnie z czasem będą stawały się coraz bardziej rozłączne. Często pojawiają się hipotezy na temat elitaryzacji prasy w przyszłości. Mówi się, że prasa będzie jak opera, stanie się elitarną rozrywką dla tych, którzy gotowi są dużo zapłacić za wersję premium. Moim zdaniem te dwa obiegi w pewnym momencie się rozszczepią całkowicie.

 

Ale wymagałoby to czegoś, co jest dziś jeszcze bardzo trudne – musiałoby dać się zarobić w internecie. W jednym z tekstów z 44. numeru Krytyki Politycznej pojawiają się dane dotyczące przychodu z reklamy w prasie i internecie. Wygląda to tak, że trzydziestu użytkowników portalu odpowiada jednemu czytelnikowi.

J.D.: Dlatego mówię o wyjątkowej wadze modelu, na którym się to zasadzało. Nie jest przecież tak, że dzisiaj nie da się na mediach zarobić, ani że nie da się ich robić za pół darmo. Nie jest też tak, że media jednoznacznie straciły na tych przemianach. Nic z tego nie jest prawdą. Ale zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie, że energia jest za darmo. Nagle upada szereg zawodów, które były uzależnione od jej sprzedaży. Powstają zupełnie nowe praktyki, dajmy na to: chłodzimy sobie mieszkania otwartą lodówką. Nasze zachowania się zmieniają, przestajemy cenić pewne rzeczy, bo nie dotyczy ich relacja opłata-konsumpcja, nie musimy za nie płacić.

 

To się u nas właściwie stało z prasą.

J.D.: Powiedziałbym raczej, że gramy w taką grę, jakby to się stało. Zachowujemy się, jakby rewolucja, która – jak piszę w jednym z tekstów – gotuje się pod powierzchnią, nieodwracalnie się dokonała. Porzuciliśmy w pośpiechu szereg nawyków, dużo rzeczy odruchowo zaliczyliśmy do przeszłości i cieszymy się z tego, co mamy. Skaczemy nad ogniskiem i trwa karnawał. Pytanie brzmi, czy…

…ten karnawał będzie trwał?

J.D.: Czy będzie trwał? Czy zaraz nie okaże się, że jak w naszym przysłowiu nie wylaliśmy jednak dziecka z kąpielą? Czy na pewno bez żadnych instytucji strzegących nie tylko ekonomii i opłacalności, ale też wartości czy ideałów da się funkcjonować?

krytyka polityczna koniec prasy newspaper dymej przegalińska 

Wspomniałeś o instytucjach. Media zawsze pełniły jakąś rolę strażnika demokracji. Z jednej strony mamy takie niebezpieczne zjawisko, że w internecie bardzo łatwo rozpowszechniać fałszywe informacje (wystarczy przypomnieć sobie zeszłoroczne doniesienia w sprawie uchodźców), a z drugiej strony jest kwestia jakości informacji i kontroli, o które trudno, jeśli nie będziemy płacić. W Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach rola mediów lokalnych – o czym mowa w tym numerze Krytyki – bardzo podupadła, a to one często chronią przed korupcją itp.

J.D.: Wspomniałem nie tylko o instytucjach, ale także o ideałach i wartościach, dlatego że informacyjny i propagandowy chaos nie powstał mechanicznie. Jeśli zgodzimy się, że istnieje takie czarne pudełko o nazwie internet, to internet dał nam równie wielką łatwość rozsiewania informacji niesprawdzonych, co ich agregowania i korygowania. Technologicznie te możliwości się bilansują.

Ważniejsze jest to, że rewolucja dokonuje się na tle bardzo spolaryzowanej opinii publicznej z coraz mniejszą agorą dla wymiany i konfrontacji poglądów, w realiach załamywania się politycznego centrum, przy radykalizacji dużych grup społeczeństwa, w szczególnym kontekście kulturowym i klasowym, a przy tym sprzęga się z jeszcze kilkoma innymi kryzysami. Kryzys uchodźczy też nie dotyczy wszystkich w ten sam sposób – Hiszpania czy Białoruś mają z nim mniej wspólnego niż Grecja i Macedonia. Tak samo w krajach, w których scena partyjna przybrała niesamowicie spolaryzowany charakter, jak Polska i Stany Zjednoczone, widać podobne procesy dysharmonii komunikacyjnej w sieci. W dużo mniejszym stopniu widać to – mimo podziałów politycznych i społecznych – we Francji, gdzie jest inna kultura, inne podejście do słowa drukowanego, dłuższa tradycja poważnych mediów, mniej uzależnione od polityki media publiczne, funkcjonują inne bezpieczniki demokracji.

A.P.: Wracając do wcześniejszych rozważań, to o ile technologia dla wielu ludzi była i jest takim black boxem, że trochę nie wiadomo jak działa, to teraz podobnie dzieje się z newsem. Trochę nie wiemy, kto za to zapłacił ani jaką drogą do nas dotarło. Zgadzam się z Kubą, że szybko przeskoczyliśmy w ten darmowy model, zapominając, że u jego podstaw leży jakaś praca. Odnosząc się do tego, o czym wspomniałeś, czyli do mediów jako strażnika demokracji, to być może dzisiejsza sytuacja jest próbą korekty takiego podejścia, które dla wielu ludzi okazało się nieprawdziwe, tzn. ludzie uważają, że te wielkie media to nie są ich media, to nie są media, które opowiadają im o ich rzeczywistości. Ale zajrzenie do sieci, przyjrzenie się treściom, które ona generuje, pokazuje im, że istnieją kanały z przekazem, którego ci ludzie oczekują, nie z przekazem typu agenda setting, gdzie duże medium prezentuje jakąś określoną linię. Wydaje mi się, że ta polaryzacja bardzo wyraźnie odbija się w sposobie tworzenia newsów. Różne obiegi informacji zaczynają się tworzyć w trybie on demand, powstaje to, co jest komuś potrzebne – taka uberyzacja newsa. Uważam, że te dwie rzeczy są nierozłączne i ten proces będzie się pogłębiał: duże medium nie będzie mogło już powrócić do roli strażnika w warunkach, gdy odbiorca ma inne oczekiwania. Oczywiście, odbiorca zderzy się z masą fejków, ale myślę, że to jest cena, którą płaci świadomie.

 

Jest więcej kanałów informacji, ale jak prymat internetu przełoży się na jakość dziennikarstwa, skoro dziennikarz Huffington Post produkuje dziesięć razy więcej treści niż dziennikarz New York Timesa? O ile w ogóle można go nazwać dziennikarzem, jest raczej agregatorem treści…

A.P.: Powiedziałabym nawet free riderem.

J.D.: Gapowiczem.

Tak, to trafniejsze niż agregator.

A.P.: Wspomina o tym Robert Levine w najnowszej Krytyce.

J.D.: Jedną z podstawowych cech systemu gospodarczego i społecznego, w jakim żyjemy, jest dążenie do tego, by wszystko można było zmierzyć. To cecha późnonowoczesnych społeczeństw zachodnich, których utopijnym leitmotivem dnia codziennego stało się pragnienie, żeby wszystko było policzalne i przekładalne na pieniądze. Ten sposób myślenia przenika wiele sfer życia. Powinniśmy jednak stawiać sobie pytanie, jakie rodzaje pracy i życia społecznego należy z tego wyłączyć. Wszyscy troje zarabiamy – mówiąc wulgarnie – na „produkcji intelektualnej”. Wystarczy wyobrazić sobie, że Ola jako doktor nauk zaczęłaby być wynagradzana na uczelni według liczby studentów i ich satysfakcji z zajęć mierzoną przez jakąś apkę.

A.P.: Trochę tak jest. Ale chodzi nadal o ocenę jakościową.

J.D.: Sam fakt posiadania tytułu naukowego i opublikowanych prac jest już jednak jakimś buforem. Niweluje patologiczną ochlokrację lajków i klików jako sposób porządkowania naszego życia i relacji. Gdyby pani profesor miała być poddana presji, by ciągle produkować coraz więcej, to możemy sobie wyobrazić, jakie miałoby to konsekwencje. Chodzi mi o to, żeby takie ważne dla naszego życia funkcje społeczne, jak naukowczyni albo lekarz, nie były poddane logice Yelpa czy Ubera. Żeby nie zwalniać profesorki za to, że jakiś algorytm policzył, że jej zajęcia są mało popularne wśród studentów, a ona sama słabo się klika w mediach społecznościowych. Albo dojdziemy do tego, że z powodu presji oceny komuś więcej czasu będzie zajmowało to, jak się ubrać na zajęcia, niż jak je przygotować. I to jest patologia. Ale właśnie to dzieje się poniekąd z dziennikarstwem. Procesy, które obserwujemy, formatują pracę intelektualną. Nie możemy ich zakazać. Nie możemy wjechać buldożerem do siedziby Huffington Post

A.P.: Chociaż byśmy chcieli.

J.D.: I nie możemy się na rzeczywistość obrażać. Nie można polemizować z pozycji totalnej negacji. Mówię to we wspólnym interesie. Czasem musimy powiedzieć: stop! Powiedzieć: Słuchajcie, to jest dla dobra nas wszystkich. Zobaczcie sobie Wiadomości TVP. Zobaczcie, jak wyglądają, gdy przestaje się ludziom płacić dobre pieniądze albo zatrudnia się ludzi bez doświadczenia. To nie jest przecież tylko nasz – ludzi piszących, dziennikarzy etc. – prywatny interes. To dbanie o infrastrukturę, bo media, nauka i wiedza to infrastruktura, którą dysponujemy. Wszyscy fantazjują, że Polska ma być innowacyjna i pełna start-upów, ale nie pojawia się przy tym pytanie, czy w kraju, gdzie „uśmieciowiło” się wiele zawodów i branż powiązanych z informacją, powstanie na ugorze „społeczeństwo informacyjne” i Dolina Krzemowa.

A.P.: Mam wrażenie, że będzie się płaciło dużo za wybrane treści, a za całą resztę nie będzie się płaciło w ogóle. Funkcję mediów przejmują powoli machiny technologiczne. Weźmy choćby Facebooka czy Twittera, który w ubiegłym roku kupił Periscope, ewidentnie mając ochotę sprząc swoją funkcję opiniotwórczą z audiowizualnością. Facebook musi mieć nowy pomysł na siebie, bo jako medium społecznościowe się wyczerpuje. Jest coraz bardziej medium marketingowym, które sprzedaje coraz precyzyjniejsze informacje o nas. Nowe emotikony to sześć możliwości wyrażenia, co daje z kolei lepsze możliwości tworzenia profili behawioralnych użytkowników. Facebook próbuje stworzyć machinę do obliczania, jak zachowa się ich użytkownik, sprawdzając jego preferencje i budując pod niego spersonalizowany kontent, a z drugiej strony ma coraz większą ochotę być platformą nieomal newsową. Chciałbym być Netflixem, generować własne seriale, informacje i dostarczać użytkownikowi superspersonalizowanych treści. Jak się połączą z Oculusem, to będą ci dostarczać rewolucję na żywo. Będziesz oglądał, kto kogo trafił, a przy okazji twoje emocje z tym związane będą sprzedawane dalej. I Facebooka stać na to, żeby być Netflixem i robić, co tylko będzie chciał. Oligopol technologiczny, który obserwujemy, spowoduje, że polaryzacja będzie jeszcze większa. Będziemy mieć superkontent – na wysokim poziomie, spersonalizowany, taki, który dostosowuje się do skłonnego za to zapłacić użytkownika, a cała reszta to będą takie strzępki, w których będziemy pływać.

Szlam.

A.P.: Nie chcę tak powiedzieć, bo nie wydaje mi się, żeby ludzie generowali w sieci tylko szlam. Ale na pewno nie mogą to być rzeczy najwyższej jakości. Myślę, że właśnie tak będzie wyglądać przyszłość. Zniknie medium środka, które polega na tym, że ja coś płacę, a oni coś mi dostarczają. Zostanie obieg zwykły i obieg premium.

 

Tak jest teraz z The Economist, Jakub pisze o tym w swoim tekście o końcu prasy, jaką znamy.

J.D.: I gazeta wcale z tego powodu nie cierpi.

A.P.: Bo jest ktoś, kto za to zapłaci. Zaskoczył mnie raport zaprezentowany na festiwalu South by Southwest w zeszłym roku, który dotyczył digital natives [cyfrowych tubyców, czyli użytkowników od dziecka posługujących się smartfonami i telefonami – przyp. K.C.]. Ta grupa doskonale rozumie, że istnieją nie tylko modele free, ale i premium, za które trzeba zapłacić. Tyle że poziom oczekiwań wobec płatnych modeli jest bardzo wysoki. Digital natives zapłacą, ale tylko wycinkowo, za jakąś rzecz, która będzie dla nich wartością dodaną. Za całą resztę nie zapłacą w żadnym razie. Wolą sprzedać dane, pozbyć się cząstki tożsamości, nawet tej emocjonalnej, ale nie zapłacą. Dużo zapłacą tylko za wybrane wyspy szczęśliwości.

 

A co to za wyspy?

A.P.: Netflix, muzyka, np. Spotify. Mikroopłaty.

 

Czyli rozrywka na wysokim poziomie. Ale są młodzi, potem zapłacą za wiadomości ekonomiczne.

A.P.: Jeszcze nie mają portfeli. Ale kiedyś będą mieli i będą decydować. Myślę, że to, co się ukształtowało teraz, będzie miało bardzo silny wpływ na ich przyszłe decyzje konsumenckie.

 

Przejdźmy na polskie podwórko. W tym numerze Krytyki Politycznej Maciej Gdula w tekście Polityka po końcu prasy za najważniejsze w ostatnich latach wydarzenie uznaje pozbycie się Dziennika przez Axla Springera. Jak sprzedaż Dziennika i kryzys prasy przełożyły się na debatę publiczną w Polsce?

J.D.: To historia, którą katuję moich znajomych, bo to nie tylko Maćka, ale i moja idee fixe. Zniknięcie trzeciego intelektualnego dziennika, który porządkował – mimo swej mieszczańskości i elitarności – naszą debatę publiczną, jest niesłychanie ważne. Lata 2004-2009 to był ten krótki w naszej historii czas, kiedy media były beneficjentem bodaj najspokojniejszego czasu europejskiej polityki, ale i dużych pieniędzy, które się po 2004 roku pojawiły. To była taka belle epoque i w Polsce, i Europie, dostaliśmy ją na deser po wejściu do Unii. Rola Dziennika była o tyle istotna, że wbijała klin w odwieczny polski podział na „zdrajców” i „bohaterów”, a co więcej sama obecność trzeciego dużego tytułu prasowego wymuszała równanie w górę.

 

Jednym słowem: jakość.

J.D.: Tak. Dziennik dokonał bardzo dużego przekształcenia polskiej sceny prasowej. Na jakiś czas wszystko się uporządkowało. Nie można było pominąć tego, że scena polityczna i debata publiczna nie da się zamknąć w dwóch szufladach. Nie było już tylko Gazety Wyborczej i jej wrogów. To było zdrowsze.

 

Istniała debata. Co do tego, czy wciąż istnieje, można mieć bardzo poważne wątpliwości.

J.D.: Być może zafundowaliśmy sobie jako społeczeństwo taką fikcję pewnego intelektualizmu, konsensusu, racjonalnej wymiany.

A.P.: Dzisiaj to brzmi bardzo egzotycznie.

J.D.: Ale być może zafundowaliśmy sobie tę fikcję kosztem wykluczonych z tej debaty. Żaden z trzech tytułów się nimi nie zajmował. Tyle że przy całym tym elitaryzmie i wszystkich wadach uważam, że ta fikcja była produktywna i cywilizująca nasz konflikt polityczny. Wiemy, co wydarzyło się potem. Dziedzictwo lat 90. w naszej debacie publicznej, jakim było np. wyrugowanie wulgarnego antysemityzmu, niezgoda na rasizm i gimnazjalny seksizm (która przyszła trochę później), przekonanie, że pewnego rodzaju treści jednak do dzienników nie wpuszczamy, ustanowienie ram pewnego status quo, miało swój wymiar modernizujący. Jak to się zawaliło – być może za szybko przeskoczyliśmy o trzy stopnie naprzód – weszliśmy w zupełnie niesamowity pejzaż, w którym trudno się połapać, do dziś on się trochę wymyka rozumowi. Ten pejzaż strasznie zwulgaryzował naszą debatę – hejt został wywindowany już do codziennej praktyki biznesowej. A gdy już konserwatywne, w pewien sposób oczywiście sztywne status quo odrzuciliśmy, to w całości, razem z jego dobrymi stronami jak kultura słowa i minimalny szacunek dla współuczestników debaty odbywającej się na łamach mediów. Weszliśmy w wąwóz, gdzie są dwie olbrzymie skrajności i niesłychanie wąskie pasmo środka.

A.P.: Ale nie weszliśmy w ten wąwóz samotni. Znalazły się tam także kraje, w które jesteśmy zapatrzeni. Prawdziwym fenomenem jest termin prawicowy internet. Jak rozumiem, jest też internet lewicowy. Standardy debaty wewnątrz tych internetów są wyznaczone, ale debata między nimi jest niemożliwa. W Stanach jest to samo. Rzeczy, które jeszcze niedawno nie byłyby możliwe do wypowiedzenia, uważane były za wstydliwe, zamiatano je pod dywan, w tej chwili wybrzmiewają w kampanii Trumpa.

 

I Teda Cruza.

A.P.: To są rzeczy, których Amerykanie wcześniej nie mówili. Sanders też opowiada o pryncypiach społeczeństwa inaczej niż do tej pory. To jest jakaś mieszanka wybuchowa. My zmierzamy w tę samą stronę, nie przerobiwszy po drodze kilku lekcji.

 

Może Trump to idealny polityk w dobie postdziennikarstwa, o którym piszesz w tym numerze Krytyki?

A.P.: Tak! On jest trollem. Czytałam właśnie bardzo ciekawy tekst słynnego kognitywisty Lakoffa w Economiście. Lakoff mówi, że Trump podzielił sobie kampanię na odcinki, pojedynki do wygrania, i wygrywa je trollowaniem. Język trolla służy mu do tego, by zwyciężać. Poniża ludzi werbalnie. Trump nie pasuje do pejzażu typowego konserwatysty-ewangelika, popiera planowanie rodziny i opiekę społeczną. Ale mimo wszystko jest w stanie wpisać się – jako ten, który zwycięża – w ten kalwinistyczny obraz świata. A jako troll, który upokarza, nie napotyka oporu. Walczy z ludźmi, którzy nie odpowiedzą mu tym samym, bo to nie mieści się w ich standardach. I wygrywa 10:0. Trump jest figurą na miarę czasów postdziennikarstwa.

 

Na koniec chciałem spytać, co jeszcze znajdzie czytelnik w 44. numerze Krytyki Politycznej.

J.D.: Mam wrażenie, że to bardzo polski numer. Staraliśmy się nie przenosić lęków, wyobrażeń i pewnych problemów debaty zachodniej na nasz grunt. Jesteśmy przecież krajem i społeczeństwem o bardzo długiej tradycji inteligencji (to jedno z niewielu słów z naszego kręgu kulturowego, które weszło do języka angielskiego). W najnowszym numerze Krytyki Politycznej podejmujemy namysł nad tym, co te przemiany w świecie mediów znaczą u nas, w kraju, który wiele procesów historycznych przechodzi w niesłychanie szybkim tempie, w ciągu 25 lat po upadku komunizmu. Szybciej nas dopadają wzloty, szybciej upadki. Wpięliśmy się w rytm zachodniej nowoczesności w jej najwyższym, być może autodestrukcyjnym, biegu. I w tym kontekście rozważamy też prasę. Pytamy, czy możliwa jest w Polsce Dolina Krzemowa? Nie, nie jest, podobnie jak nie są możliwe Góry Skaliste. Nie jest u nas możliwy New York Times ani Guardian, ani YouTube, ani Google. To produkty konkretnego miejsca, kultury, czasów. W Polsce nic takiego nie mamy, ale mamy swoich Kapuścińskich, swoje profesor Staniszkis i swoje Teresy Torańskie. Mamy autentyczny wkład w życie intelektualne Zachodu i Europy. Gazeta Wyborcza w latach 90. była rekordem, ewenementem, na skalę europejską. Jeżeli w Polsce powstanie coś nowego, jakaś nasza rewolucja w sferze mediów, to może to być coś innego niż na Zachodzie.

krytyka polityczna koniec prasy newspaper

Fot. materiały prasowe