O czym jest twoja książka i dla kogo jest napisana?

Ona jest o kilku rzeczach, ale tą najważniejszą, najbardziej uniwersalną jest warszawskie środowisko kulturalno-imprezowe. Ono jest właściwie nieliczne, ale jest ważne, bo po pierwsze tworzy kulturę, a po drugie jest jej pierwszym odbiorcą. Ja uczestniczę w nim od około osiemnastego roku życia, więc sądzę, że jestem w stanie je diagnozować i oceniać szkodliwość zjawisk, które tam zachodzą – a uważam, że jest ona ogromna. To jest książka o postawach życiowych i pomysłach na siebie. I o tym, jakie one mają później pokłosie. Jest też trochę o miłości, o kobiecym spojrzeniu, o mężczyznach i o tym, że nie jest z nimi najlepiej.

 

Czy można powiedzieć, że to zbiór twoich przemyśleń na tego rodzaju sprawy?

Można. Oczywiście wszyscy lubią mówić, że ta książka jest o mnie, ale tak nie jest i ja pozdrawiam osoby, które żyją w świecie, w którym ta wypowiedź jest jednostkowa. Mówię ustami wielu osób, które w tym uczestniczyły. Ale oczywiście zbieram dużo linczu, bo jednak jest to dość przejrzysta grupa społeczna, działająca solidarnie, z której nie należy się wyłamywać, bo to jest rodzaj zdrady. Ja się jej dopuściłam i zbieram teraz za to kary, mniejsze lub większe.

 

Jakiego rodzaju to są kary?

Jeśli uczestniczysz w jakimś środowisku czy towarzystwie i jesteś na początku zadowolony, ale w pewnym momencie z niego znikasz, a później nagle stajesz przeciwko niemu, to jest tak jak w grupie rówieśniczej – jest pretensja. Nie spotyka mnie to w bardzo oczywisty sposób, bo nikt do mnie nie pisze na przykład wiadomości prywatnych. Ale ten hejt spada na mnie na przykład w formie udostępniania rzeczy związanych z tą książką na Facebooku albo komentowania tego przez dalszych znajomych. Nie przechodzi to bez echa, ale w gruncie rzeczy sama postanowiłam ten głos przyjąć i jako pierwsza odezwać się publicznie na ten temat i przestać być zadowolona.

 

No właśnie – dlaczego zdecydowałaś się na napisanie tej książki?

Kiedy zajmujesz się jakąś działalnością artystyczną, to jest to dość oczywiste, że coś się robi. Nie zastanawiasz się, po co lub dla kogo, tylko wydaje ci się, że to jest konieczne, że trzeba, że to jest ważne.

 

Wyższa konieczność…

Tak – ja po prostu muszę, ktoś musi to powiedzieć. Wydaje mi się, że to tak działa. Oczywiście pytaniem „po co?” można sobie skutecznie skasować potrzebę robienia czegokolwiek.

wywiad rozmowa 2 

Co takiego potępiasz w tej książce?

W pewnym momencie znalazłam się w takim miejscu w życiu, w którym odniosłam wrażenie, że otacza mnie masa ludzi, którzy są tak do bólu sztuczni i stworzeni z tak twardego planu wizerunkowego, że już nic nie robią normalnie. Ja w wieku 21 lat – nie przesadzam w tej chwili – po raz pierwszy zjadłam z jakimś znajomym normalnie posiłek. Wcześniej wydawało mi się, że pójście do sklepu po bułkę to jest czynność zbyt mało performatywna. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że patrzę na tych ludzi i w ogóle nie wiem, kim oni są – czy ja kiedykolwiek rozmawiałam z kimś szczerze? Czy ci ludzie w ogóle robią coś na serio? Czy cokolwiek jest na serio, czy to wszystko jest tylko beka? Strach wyjść z czymś, w co autentycznie wierzysz, ponieważ boisz się, że nie zostaniesz przyjęty. A że jak się jest słabym, to najlepiej być krytykantem albo działać cały czas na bazie ironii, to też działasz w ten sposób. Próbujesz realizować swoje aspiracje do bycia czyimś kolegą, bo głównie do tego się to sprowadza. Trudno jest zrozumieć, że to jest śmieszne i mało ważne, bo nie masz spojrzenia z zewnątrz, zamykasz się w jednej grupie i wydaje ci się, że to jest cały świat – a nie jest.

Miałam wokół siebie ludzi, którzy mieli lat 28, 30 i byli na przykład publicystami, tworzyli opiniotwórcze media. Oni wiedzą bardzo dużo o świecie, a nie wiedzą nic o sobie. Spotykasz kogoś, kto ma 28 lat i dopiero w tym wieku po raz pierwszy przeżywa uczucie miłości albo zazdrości. To nie jest normalne. To jest efekt zapędzenia się w to nadęcie, to bezustanne tworzenie pojęć. Jak nie jesteś na wernisażu, to jesteś cały czas gdzieś, gdzie ktoś oznacza cię na Facebooku. Oczywiście to, co ja w tej chwili uprawiam, to też pewnie nie jest normalność, być może wielu ludzi by to odrzuciło. Ale chodzi mi o to, żeby zrozumieć, że coś jest nie tak, że naprawdę jesteście sztuczni, jesteście udawani od początku do końca. Ja patrzę na ludzi i zastanawiam się, czy oni kiedyś bułkę normalnie jedli, bo trudno mi to sobie wyobrazić.

 

Kogo we wstępie nazywasz ścierami i śmieciami?

Właśnie to. Ja się niestety tak zwracam do mojego czytelnika, mam nadzieję, że nie każdy weźmie to do siebie. Ale myślę, że ten, kto jest szmatą i ścierą doskonale wie, że powiedziałam to do niego.

 

Będzie miał na tyle autorefleksji?

Tak, przynajmniej mam taką nadzieję. Chociaż może nie do końca. To bardzo ciekawe, kiedy obserwuję reakcje na książkę – ktoś na przykład komentuje recenzję, mówiąc: tak, ona ma rację. A ja sobie myślę: stary, ja myślałam o tobie, kiedy to pisałam.

 

Powiedz coś więcej o formie książki – to nie jest do końca wiersz, okładka głosi, że to „powieść-poemat”.

Ja to traktuję w dużej mierze jako poezję, chociaż jest tam trochę fragmentów, które wcześniej były prozą. Nie ma tam rymów, bo rymy są tandetne, ale jest rytm – jak przeczyta się to na głos, to to słychać. Nic tam nie jest przypadkowe. Moim zdaniem siła tej książki płynie właśnie z języka, który jest syntetyczny i który przez ten rytm mocno się narzuca, to mówi jak mowa. Słyszałam takie historie, że ktoś czytał to na głos i w pewnym momencie ktoś inny zaczął mu odpowiadać, myśląc, że to są jego słowa. Ludzie mówią właśnie tego rodzaju rytmem. Poza tym to jest dla mnie naturalny sposób pisania. Ja na formie prozatorskiej tracę, nie umiem pisać prozą. Dużym komplementem było dla mnie to, kiedy ktoś mi powiedział, że czytając moją książkę miał wrażenie, jakby czytał mój bardzo długi status na Facebooku.

 

W pierwszym czytaniu książki dla mnie nie było do końca jasne, który głos jest twój, a w którym momencie jest to przedrzeźnianie czegoś. Czy dla ciebie książka jest bardziej świadectwem czy bardziej krytyką?

To jest jakiś rodzaj manifestu. Krytyką tego nie nazywam. Wydaje mi się, że jak przemawiam tymi słowami, to jest właśnie tak, jakbym kogoś przedrzeźniała. Dopiero, kiedy ktoś po tobie takie słowa powtórzy, to widać, jakie to jest śmieszne.

 

Czujesz się trochę jak bohaterka, która przejrzała na oczy?

Tak, całkowicie tak jest. Jest to oczywiście trochę kliszowe – gdzieś byłam, coś zobaczyłam i teraz mówię: o Jezu, jesteście wszyscy beznadziejni, a ja jestem super. No ale trochę tak jest – przynajmniej ja tak czuję. No i co? (śmiech)

 

W tej książce są też rzeczy bardzo osobiste, bardzo bezpośrednio przedstawione. Dlaczego chciałaś się tym podzielić?

Mnie bardzo mało interesują historie i fikcja, ja nie umiem jej tworzyć ani nie chcę, o czym zresztą piszę. Natomiast wydaje mi się, że robię coś ważnego, dając świadectwo jakiejś części rzeczywistości. Przy czym sądzę, że nie miałabym siły ani wiarygodności, gdybym nie mówiła prawdy – a ja ją mówię, co wszystkich strasznie oburza. Ale mówię ją też o sobie. Ja się w pewien sposób podkładam i świadomie robię coś, co może mi zrobić krzywdę, bo wydaje mi się, że moje doświadczenie, które jest bolesne i dość trudne, a do którego wcale nie mam dystansu, uwiarygodni mój przekaz.

 

Czy pisanie jest dla ciebie formą przepracowywania myśli i uczuć, czy to już tylko relacjonowanie?

Myślę, że to jest strasznie kliszowe i łatwe myślenie: o, dziewczyna napisała książkę, jeszcze w ogóle w pierwszej osobie, to na pewno jest o niej i teraz łatwiej jest jej sobie z tym poradzić. Wiesz co? Nie. Ja po pierwsze już sobie z tym dawno poradziłam, a po drugie, jak chcę coś przepracować, to robię inne rzeczy. Pisanie w ogóle nie spełnia dla mnie tego rodzaju funkcji. Ja się wręcz obrażam, jeśli ktoś mi próbuje imputować, że tak jest.

 

A co ma dla ciebie funkcję terapeutyczną?

Powrót do kontaktu z własnym ciałem – to polecam wszystkim tym, którzy się już w tym całym bałaganie i udawaniu zgubili. Dla mnie to jest priorytet. Większość czasu, który nie jest pracą, poświęcam na aktywność fizyczną i to nie taką bezmyślną. Całe życie jeżdżę konno, mam dwa konie. To brzmi może idiotycznie i ludzie myślą, że to jest głupi sport, a tymczasem ja od 16 lat startuję w zawodach, jestem zaangażowana, to jest rdzeń mojego życia. Dopiero potem są inne rzeczy. Bycie pisarką to jest rzecz może czwarta z kolei. Ja bardziej postrzegam siebie jako sportowca. To jest dla mnie ten fight club, to jest to miejsce, gdzie się rozgrywają prawdziwe rzeczy.

 

Wokół tej książki, również z twojej strony, bardzo często pada słowo „aspiracje” – aspiracje ludzi ze środowiska, dla których one są wszystkim. Mówisz, że chodzi o bycie czyimś znajomym, chodzenie gdzieś, imprezy – ale co dla takich ludzi jest według ciebie najważniejsze? Kto wśród nich jest królem?

Właśnie o to chodzi, żeby nie było króla. Chodzi o to, żeby się rozpłynąć, żeby wszystko było mało ważne. Żeby tak daleko odsunąć się od własnych granic, żeby już w ogóle nie wiedzieć, gdzie one są. W związku z tym wymyśla się nowe pojęcia i nowe rzeczy, których można nie robić. Neguje się pewne granice, żeby ułatwić sobie funkcjonowanie w sposób, który jest zwyczajnie głupi i łatwy. Tak jak choćby poliamoria – podstawowa zasada, że rzeczy kosztują rzeczy, że jak chcesz coś mieć, to musisz na to pracować, próbuje być odwrócona. Jak chcę mieć związek, to chcę mieć związek, nie mam dziesięciu osób, tylko mam jedną. Chyba że chcę, żeby było bardzo źle, to wtedy mogę sobie wmówić, że nie będziemy o siebie zazdrośni. Ale będziemy. Później to się odbywa w tym środowisku następująco: no, nie działa, okazało się, że ten pomysł był jednak trochę kiepski, porozpadały się związki, wszyscy się na siebie poobrażali, dobra – to udajemy, że tego nie było! Teraz się wszyscy śmiejemy z poliamorii. Ha, ha, poliamoria, ale głupie. To tak działa. To jest wspaniałe, jak można sobie nagiąć rzeczywistość na swoje warunki i żyć w bańce, gdzie ci się zdaje, że tych 500 osób wokół ciebie tworzy faktycznie jakiś świat. A ja później jadę do Wrocławia, mówię o tym i wszyscy mnie pytają, czy ja jestem nienormalna. W innych miejscach tak nie jest.

 

A ty do czego aspirujesz?

Ja jestem tak okropnie zadowolona z życia i wszystkiego, co się dzieje, że trochę się tym stresuję. Wiem, że tak nie będzie wiecznie, bo ja jestem zbyt wymagająca wobec otoczenia i siebie, żeby to stanęło w tym punkcie i żebym była szczęśliwa do śmierci. Zastanawiam się, jaki będzie kolejny etap. Teraz – to jest głupie, co powiem, ale tak jest – kiedy skończyłam lat 24, czuję się okropnie stara. Codziennie myślę o śmierci i o tym, że nic w życiu nie zrobiłam, co jest idiotyczne, zdaję sobie z tego sprawę. Ale mimo to, zastanawiam się nad tym, co wielkiego jest mi potrzebne. Ale jeszcze nie wiem. Na razie jestem zajęta książką i myślę, że robię strasznie ważne rzeczy, uświadamiam coś światu.

 

Co to dla ciebie znaczy dobrze żyć?

To znaczy przede wszystkim żyć w zgodzie ze sobą i z własnym ciałem, w poszanowaniu własnych granic i rozpoznaniu ich, co wymaga niestety pracy nad sobą i wychodzenia ze strefy komfortu. Życie tym, co ci daje indywidualne poczucie szczęścia. To mogą być różne rzeczy. U mnie to jest łatwe, bo jestem tak skonstruowana, że mi daje przyjemność osiąganie małych celów na co dzień. Ja mam to wszystko dość dobrze zorganizowane. Umiem się cieszyć, w tym z małych rzeczy, nawet z przedmiotów. Dużo się cieszę.

 

Nie masz wrażenia, że to, o czym mówisz, takie oderwanie się od sztucznego środowiska, powrót do prostych, dobrych rzeczy przerodziło się już w tej chwili w kolejny trend, zbiorowy wniosek, którym wszyscy się chełpią?

No pewnie, że tak. Chociaż ten wniosek jest jeszcze może za mało zbiorowy. Mam wrażenie, że jestem jakimś hipsterem w wersji awangardowej, ponieważ przestałam być hipsterem. Chociaż nigdy nim tak naprawdę nie byłam, bo nie lubiłam takiej estetyki. Ale to jest bardzo śmieszne, zresztą piszę o tym weganizmie i jeżdżeniu na rowerze – takie zdrowie od wtorku do czwartku, a od piątku do poniedziałku ćpam mefedron, ledwo żyję, czołgam się po chodniku, mój nos krwawi, wypadają z niego strupy, leżę, a później jeżdżę na rowerze i nie jem mięsa.

wywiad rozmowa 3 

Nie mam tu na myśli tylko zdrowia, ale też powrót do zdrowych relacji, wolniejszego życia, cieszenia się tymi małymi rzeczami.

Ja nie widuję wokół siebie wielu ludzi, którzy chcą mieć zdrowe relacje. Ostatnio poszłam na urodziny w miejsce, do którego jeszcze niedawno bym nie poszła, z przekonaniem, że może coś tam się zmieniło i że może przesadzam. Ale nie, nic tam się nie wydarzyło, wszystko dalej jest dokładnie tak samo.

 

Co z tymi ludźmi będzie dalej?

Nie wiem. To jest tak, że masz 19 lat, później masz 24, 30, 35… i ciągle żyjesz tak, jakbyś miał 19.

 

No ale dobiją do pięćdziesiątki i co?

50-letnich ludzi też widuję w Planie B i na Brutażach, oni tam chodzą. Jak jesteś artystą i nie zajmujesz się czymś bardzo konkretnym, żyjesz ciągle z grantów, to chyba tak po prostu żyjesz do końca życia. Nie wiem, dla mnie to jest też trochę tajemnica, jak się żyje – za co?

Później chodzą tacy 50-letni panowie po jakichś imprezach i się w towarzystwie chwalą, kogo zaruchali. Inni klepią ich po plecach i nikt się za to nie wstydzi. To jest takie życie. We mnie to budzi tak głęboki niesmak, że później muszę tydzień odpoczywać.

 

Ta książka, z tego co piszesz we wstępie, ma być jakiegoś rodzaju ostrzeżeniem – że trzeba uważać. Dla kogo to jest ostrzeżenie i czego osoba, do której jest ono kierowane ma nie robić?

To, czego ma nie robić, jest tam wypisane po kolei. (śmiech) A co to jest za osoba? Myślę, że jest dużo takich ludzi, którzy uczestniczą w życiu kulturalno-imprezowym i zadają sobie pytanie o to, czy mają się z tym dobrze. W końcu się zastanawiasz, kiedy zdradzi cię, nie wiem, pięćdziesiąty chłopak, czy na pewno świat powinien tak wyglądać. Chodziło mi też o to, że moim celem nie jest powiedzenie 50 osobom: przestań tak robić.

 

Myślałam, że może chcesz ostrzec 50 młodych dziewcząt, żeby się nie pakowały w takie sytuacje.

Będę szczęśliwa z każdej młodej dziewczyny, którą uda mi się ostrzec, ale wiem, że to tak nie działa. Bardziej chodzi mi o uświadomienie na większą skalę, w tym skalę pozawarszawską, jak mogą się odbywać rzeczy, jak mogą się kształtować procesy społeczne i jak ludzie, którzy wydają się być na jakichś polach imponujący, funkcjonują poza nimi. Bo co sobie myślałaś, jak miałaś 14 lat? Mi się wydawało, że ci wszyscy malarze, pisarze, to są ludzie godni podziwu, ważne osoby. Ludzie, którzy tworzą kulturę w tym kraju, o których się później pisze i którzy, jeśli wydają książkę, mówiąc wprost, że zrobili to, żeby mieć na dziwki i narkotyki, to to jest śmieszny pan od rysunków i nikomu nie przyjdzie do głowy, że faktycznie zrobił to dlatego. To nie wygląda tak wesoło. Artystów wciąż uważa się za klasę wyższą, a to jest moim zdaniem coś poniżej plebsu – to już nie jest tylko nieposiadanie zasobów i kapitału kulturowego, tylko marnowanie go i wdeptywanie w ziemię. Tam się dzieją rzeczy niebywałe i wyjątkowo obrzydliwe. Nie grasz o nic ani niczym, możesz wszystko zrobić – siać spustoszenie na każdym kroku.

 

Czy można coś zrobić w tym środowisku, żeby się zdyskredytować?

Nie. Właśnie o to chodzi. Chociaż może mi się teraz uda, ale raczej nie.

wywiad rozmowa wywiad rozmowa dyminska danke 9 

Fot. Marcos Rodriguez Velo, materiały prasowe