Izabelę Jąderek znacie na pewno z naszego cyklu „Sexy Fridays”, bo już nieraz rozmawiała ze mną na istotne tematy dotyczące seksualności. Niedawno spotkałyśmy się po raz kolejny. Słoneczny piątek, początek maja. Na placu Zbawiciela, gdzie się umówiłyśmy ciężko było znaleźć miejsce w kawiarnianych ogródkach, bo większość została zajęta przez młodzież, która z powodu matur miała wolne w szkole. Beztroscy, roześmiani, ze smartfonami w rękach. Takie czasy. W związku z książką „Seksolatki” rozmawiałyśmy o współczesnej młodzieży, ich edukacji seksualnej i nowych problemach, które przed rodzicami i nauczycielami stawia cyfrowy świat, ale też o samej pracy seksuologa, skąd taki pomysł i z czym do gabinetu seksuologicznego przychodzą dorośli.
Do tej pory chyba nie miałam okazji, aby zapytać o twoje osobiste, młodzieńcze doświadczenia z edukacją seksualną.
Pamiętam, że u mnie w domu nie było tematów tabu. Do tego zawsze miałam bliski kontakt z mamą, dzieliłam się z nią różnymi aspektami związanymi z moją emocjonalnością, z relacjami, pierwszym zakochaniem – wiedziałam, że mnie nie skrytykuje, że dostanę wsparcie. Mama nigdy mnie nie kontrolowała, jeśli chodzi o moje ciało, nie przekraczała granic mojej intymności, nie wchodziła na przykład do mojego pokoju bez pukania, kiedy byłam nastolatką. Byłam też wychowywana w bardzo dużej samodzielności, nie byłam trzymana pod kloszem, dzięki czemu stałam się odpowiedzialną młodą osobą. Mama, która jest ekonomistką, wprawdzie nie używała słowa „asertywność”, ale nauczyła mnie jej, zwłaszcza w kontekście seksualnym. Uświadomiła mi, komu i co wolno wobec mnie, komu nie wolno. Z kolei kiedy zaczęłam dojrzewać, nie miałam żadnych problemów z moją rodzącą się kobiecością, nie czułam, że dzieje się ze mną coś złego czy nienaturalnego, bo mama przygotowała mnie na te zmiany.
W szkole za moich czasów nie było edukacji seksualnej, ale pamiętam, że w szkole średniej umieliśmy z moimi rówieśnikami już dość dojrzale rozmawiać o seksualności, nie pamiętam wielu ryzykownych zachowań seksualnych w moim środowisku. Chodziliśmy na imprezy, spotykaliśmy się, mieliśmy pierwsze sympatie, ale jak rozmawialiśmy o seksie, to z dużą uwagą.
Wygląda na to, że miałaś wiele szczęścia. A jak doszłaś do tego, że chcesz się zajmować na co dzień seksuologią?
Zawsze wiedziałam, że chcę studiować psychologię, właściwie od momentu, kiedy skończyłam 15 lat, ale poszłam w zupełnie innym kierunku. Pod koniec szkoły średniej trochę się tej psychologii wystraszyłam i wybrałam politologię. Natomiast im byłam starsza, z większym doświadczeniem życiowym, to czułam, że muszę do tej psychologii wrócić. Kiedy się na to zdecydowałam, to też już wiedziałam, że chcę zrobić specjalizację seksuologiczną. Temat seksualności był tym, co mnie najbardziej interesowało.
Teraz pracujesz z młodzieżą, ale i z dorosłymi. Zacznijmy od tych ostatnich. Czy widać u dorosłych, którzy pojawiają się w twoim gabinecie, braki w edukacji seksualnej? Wstyd czy kłopoty ze znalezieniem języka do mówienia na temat seksu?
Obecni 30-, 40-latkowie nie mieli zajęć edukacji seksualnej w szkole i nie zawsze jako osoby dorosłe potrafią na ten temat rozmawiać i rozwiązać trudności z obszaru seksualności. To jedno. Druga sprawa, że nasza religia, a zatem też kultura, są mocno oparte na kategoriach cierpienia i grzechu, zabraniają celebrowania przyjemności, a seksualność jest czymś najbardziej zakazanym. Religia zwłaszcza silnie piętnuje czerpanie przyjemności płynącej z cielesności. Dodatkowo, w zależności też od tego, gdzie się mieszka, w jakim środowisku było się wychowanym, jak bardzo seksualność była tabuizowana, to bywa trudno uznać seks i cielesność za coś naturalnego. W momencie kiedy „wyrywamy się” z określonego środowiska, zaczynamy się kształcić, to możemy naszą wiedzę weryfikować, kwestionować to, czego dowiedzieliśmy się w domach. Jeśli jednak wciąż przebywamy w hermetycznym środowisku, które raczej nie wspiera rozwoju psychoseksualnego, a dostępu do wiedzy nie ma, to niestety seks będzie dla nas wciąż czymś zakazanym i słabo poznanym. Wobec tego wydaje mi się, że znalezienie języka do mówienia o seksualnych sprawach to jeden z najmniejszych problemów.
A co ze wstydem? Czy wciąż jest tak, że mamy problem z kontaktami z własnym ciałem? Patrzeniem na nie, dotykaniem go? Zwłaszcza, jeśli postrzegamy je jako grzeszne? Wydaje mi się, że coś takiego musi poważnie utrudniać codzienne życie.
Warto tu wspomnieć na początku, że wstyd pełnie dwie funkcje: pozytywną i negatywną. Może nam podpowiadać o naszych granicach, że jest na coś jeszcze za wcześnie, bo nie jesteśmy gotowi i potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa. Ale z drugiej strony, mnóstwo osób dorosłych – zwłaszcza kobiet – ma wrażenie, że ciało jest czymś złym. W moim gabinecie takie tematy pojawiają się bardzo często. Jedna kobieta nie dalej niż kilka dni temu opowiadała mi, że była wychowywana przez swoją babcię w poczuciu, że cierpienie uszlachetnia i jest takim krzyżem, który po prostu musimy nieść przez życie. Dopiero jako nastolatka zaczęła kwestionować to myślenie, ale do dziś boryka się z jego skutkami: tym, jak postrzega siebie, jak buduje relacje. Pomimo że seksualność męska jest mniej represjonowana, że powszechnie uważa się, że mężczyznom wolno więcej, to i u nich mogą wystąpić podobne problemy. Jeden z moich klientów nie jest w stanie spojrzeć na swoje nagie ciało. Więc jak możemy powiedzieć komuś, żeby cieszył się swoją cielesnością, kiedy on nie jest w stanie popatrzeć na siebie w lustrze. Jedna z moich pierwszych klientek powiedziała mi, że nie będzie się w ogóle dotykać. I to nie w formie masturbacji, tylko w ogóle po ciele, że się nie pogłaska na przykład, ponieważ kojarzyło się jej to bardzo negatywnie z uwagi na wiarę i przeświadczenie, że ciało nie powinno dawać przyjemności. I koniec. Więc praca z ciałem versus światopogląd katolicki czy jakikolwiek inny, gdzie mówi się, że to, co przyjemne jest zakazane, jest trudna. I taka dorosła osoba – a była to kobieta prawie trzydziestoletnia – wchodzi z takim przeświadczeniem w relację.
No właśnie – spotykają się dwie osoby z odmiennych światów. Co wtedy?
Nie zawsze jest łatwo, a bywa i ciężko. Może być tak, że jedna osoba w związku jest ze świata bardziej opresyjnego wobec seksualności, ale czuje, że coś jest nie w porządku, więc decyduje się przyjść na przykład do mnie do gabinetu i mówi, że chce rozwinąć swój potencjał. Natomiast są też takie osoby, które nie chcą w ogóle widzieć takich możliwości i potem mówią, że nigdy nie doświadczyły przyjemności seksualnej, nie wspominając o orgazmie, mówią, że seks jest taki mechaniczny, nie wiedzą, jak się otworzyć, że to może wina partnera. Miałam takie klientki, które otwarcie, z pełnym przekonaniem twierdziły, że to, że nie mają orgazmów, to wina partnera, co jest zrzuceniem dużej odpowiedzialności na tę drugą stronę. W takich sytuacjach często powodem kłopotów bywa raczej zablokowanie pacjentki, jej lęki, wstyd z powodu ciała. Bo tu nie chodzi tylko o seks, tylko o otworzenie się na siebie, co jest pierwszym krokiem do późniejszego otworzenia się na przyjemność. Oczywiście, seks to interakcja zaangażowanych w tę aktywność osób i kultura współżycia seksualnego ma ogromne znaczenie, ale nawet jeśli jedna osoba będzie się bardzo starać, to druga – jeśli nie potrafi, boi się – raczej nie doświadczy jakiejkolwiek przyjemności.
Masturbacja – uznawana wciąż przez niektórych za zło wcielone – w końcu na coś nam się przydaje. Dzięki niej możemy poznać swoje ciało, to, co daje nam przyjemność, co może nam potem pomóc w kontaktach z partnerem czy partnerką.
Zacznijmy od tego, że nie każda dorosła osoba się masturbuje i tu też nie chodzi o to, aby kogoś szczególnie do tego namawiać. Jednak kiedy ktoś chce poznać swoje ciało, to jest to dobra droga. Zwłaszcza dla kobiet, u których orgazm jest czymś wyuczonym, rzadko która doświadcza orgazmu tak po prostu – pierwszy seks i od razu orgazm, drugi seks i tak cały czas. Najczęściej jest tak, że musimy stopniowo sprawdzać, poznawać, co sprawia nam przyjemność, jaki dotyk nam pasuje – szybszy czy wolniejszy. Dopiero potem można nakierować partnera czy partnerkę, żeby to nasze ciało pieścili w taki a nie inny sposób, przez nas ulubiony i dający efekty w postaci orgazmu.
Częściej pojawiają się u ciebie pojedynczy pacjenci czy pary?
Różnie. Tutaj nie ma reguły. Przychodzą na przykład kobiety, które nie chcą mówić o problemach przy partnerze, chcą rozwijać siebie. Część z nich jest też singielkami, więc siłą rzeczy przychodzą same. Kiedy jednak pojawia się kryzys w związku, to przychodzi do mnie zwykle para, co świadczy, że obu stronom należy na naprawieniu tego, co szwankuje.
Przejdźmy więc do naszego głównego tematu, czyli edukacji seksualnej, która jest potrzebna, abyśmy jako dorośli ludzie byli świadomi swoich praw, asertywni zwłaszcza w kontekście seksualnym. Tymczasem w książce piszesz, że wielu ludzi – nauczycieli, rodziców – postrzega zajęcia z edukacji seksualnej jako seksualizację, uczenie młodzieży, jak „to” robić. A młodzież łaknie wiedzy i jeśli nie dostanie jej w domu czy w szkole, to sięgnie do innych źródeł, niesprawdzonych, niebezpiecznych.
Powtarzam jak mantrę, do znudzenia, że edukacja seksualna to nie jest uczenie dzieci seksu. Dorośli uważają jednak, że takie zajęcia rozbudzą młodzież. Tymczasem edukacja seksualna to szereg różnych tematów związanych z płciowością i tym, co składa się na naszą seksualność. Więc zawiera się tu zagadnienie norm seksualnych, tego, jakie zachowania są zgodne z prawem, z naszym światopoglądem, co jest normą w różnych religiach, a także oczywiście aspekty związane z anatomią, fizjologią.
No właśnie, możemy nic nie mówić, ale nie zatrzymamy rozwoju, u dzieci pojawią się zmiany związane z dojrzewaniem ciała, także seksualnym.
U dziewczynek pojawi się miesiączka, a u chłopców nocne polucje, jak i spontaniczne erekcje w ciągu dnia, zmiana kształtu ciała, tembru głosu i szereg innych.
Dlatego lepiej być przygotowanym na te procesy.
Oczywiście. W moim gabinecie często wyciągam planszę z kobiecymi i męskimi narządami płciowymi, tłumaczę dorosłym osobom, gdzie na przykład jest łechtaczka i jak jest zbudowana, od czego zależy erekcja. Po prostu nie wiedzą, więc zaczynamy od podstaw.
Wracając do edukacji młodzieży, to bardzo istotne są tutaj kwestie związane z asertywnością. Nie tylko taką w postaci mówienia „nie”, ale i otwartego mówienia o swoich potrzebach, o tym, co jest dla nas ważne, że potrzebna jest świadoma zgoda na to, aby jakiekolwiek zachowanie seksualne mogło mieć miejsce. Nie zawsze wiemy, jak mówić o tych potrzebach, aby nie popadać w skrajności, aby to nie było agresywne, oskarżycielskie czy uległe. Są to podstawy komunikacji. Dochodzą do tego kwestie związane z ryzykiem przemocy na tle seksualnym. Kiedy nie będziemy potrafili powiedzieć „nie”, jest duże ryzyko, że takiej przemocy możemy doświadczyć. Ale także, jeśli nie będziemy uczyć tych, którzy stosowali na kimś przemoc, że jest to niedozwolone. Kolejna sprawa to pornografia, która jest teraz dla młodzieży na wyciągnięcie ręki. Tematów jest bardzo dużo i nastolatek ma prawo do wiedzy, tak samo jak do tej z języka polskiego czy matematyki. I to nie jest nic złego.
W sumie to bardzo życiowa wiedza.
Życiowa, związana z aspektami dotyczącymi każdego z nas. Skoro zależy nam na bezpieczeństwie młodych ludzi, to musimy nauczyć ich asertywności, powiedzieć o normach. Uświadomić na przykład, że homoseksualność jest normą.
Właśnie – czy młodzież jest w tej kwestii bardziej tolerancyjna niż dorośli?
To trudne pytanie. To się bardzo zmienia, ale raczej nie ma dużej akceptacji dla homoseksualności, niezależnie od wieku. Zdarzało mi się spotkać i z nieakceptującymi dorosłymi, i z młodzieżą.
Miałam nadzieję, że młodsi są otwarci i że jednak nasze postrzeganie homoseksualizmu zacznie się pozytywnie zmieniać wraz ze zmianami pokoleniowymi.
To bardzo istotny aspekt: jeśli dorosły nie jest akceptujący, to przekazuje dalej tę nieakceptację – swoim dzieciom, uczniom. Na prowadzonych przeze mnie zajęciach spotykam się z takimi komentarzami, że homoseksualność jest chorobą, że to jest coś, co w ogóle jest zakazane. Tymczasem statystycznie dwie czy trzy osoby w klasie są homoseksualne. Są szkoły, w których takie dzieciaki mogą otwarcie mówić o sobie, przyjść na studniówkę ze swoimi partnerami czy partnerkami – więc jednak ta zmiana jest i to znacząca, bo kiedyś to było niemożliwe. Jednak jest i tak, że niezależnie od tego, w jakim miejscu jesteśmy w Polsce, czy to duże, czy małe miasto, to brak tolerancji może się zdarzyć. Prowadząc zajęcia w Warszawie, spotkałam się i z bardzo pozytywnymi postawami, ale i z takimi, że byłam w szoku, bo grono pedagogiczne mówiło, że coś takiego jak homofobia nie istnieje i to jest wymysł osób homoseksualnych. Pamiętam też nauczycielkę, która trzymała się ręką za krzyżyk na swojej szyi i mówiła, że nie będzie akceptowała homoseksualności, bo to jest niezgodne z religią. A kiedy powiedziałam na to, że szkoła jest miejscem świeckim, to okazało się, że nie, że to ja jestem w błędzie. Więc bywają sytuacje absurdalne, zupełnie nie do przejścia, ze szkodą oczywiście dla uczniów.
Najbardziej przerażające dla mnie jest to, że grono nauczycielskie może umacniać negatywne postawy, a przecież powinno składać się z ludzi obiektywnych, którzy swoje poglądy osobiste zostawiają w domu, a nie posiłkują się nimi na lekcjach. Zwłaszcza na wdż.
Niestety część nauczycieli próbuje narzucić uczniom swoje zdanie i jeszcze ich ocenia według tego, czy się z nim zgadzają, czy nie. Kiedy dziecko myśli inaczej, jakoś różni się od większości w klasie czy szkole, to jest napiętnowane. I właśnie taki dzieciak potrzebuje najbardziej wsparcia ze strony nauczycieli. Bo kiedy inni uczniowie zauważą, że nauczyciele sami źle reagują na jego inność czy choćby nic nie robią, kiedy mu się dokucza, to będzie to po prostu przyzwolenie na stosowanie przemocy. Kiedy jeździłam po szkołach w Polsce ze Stowarzyszeniem Akceptacja, to w niewielkiej, ale jednak większości, nie było dobrych opinii o homoseksualności, nauczyciele byli nastawieni negatywnie i takie postawy kształtowali wśród uczniów. Wciąż nie jest więc OK. Jednak wychodzę z założenia, że kropla drąży skałę i im więcej takich pozytywnych zajęć, tym lepiej.
Szkoda, że wciąż nie są one jednak obowiązkowe i prowadzone rzetelnie.
Nie są i pewnie szybko się to nie zmieni. Wciąż potrzebna jest zgoda rodziców. Ostatnio miałam taką sytuację, że zostałam zaproszona do jednej z podwarszawskich szkół, aby poprowadzić zajęcia z edukacji seksualnej. Pani psycholog mnie zaprosiła, dyrekcja się zgodziła, ustaliliśmy tematy, młodzież czekała. Dzień przed zaplanowanym terminem dowiedziałam się, że zajęcia jednak się nie odbędą, bo do szkoły przyszedł ksiądz, który wyczytał, że jestem seksuologiem i czym się zajmuję, więc skontaktował się z kilkoma dziadkami i rodzicami. Postanowili wspólnie zorganizować pikietę pod szkołą. Dyrekcja się przestraszyła, zajęcia zostały odwołane. Trudno uwierzyć, że w szkole rządzi ksiądz, który kontroluje, kto ma mieć dostęp do określonego typu wiedzy.
Tylko wciąż problem jest taki, że młodzież przechodzi zmiany cielesne i interesuje się swoją seksualnością. Piszesz o tym, że prawie każdy teraz ma smartfona, a co za tym idzie dostęp do pornografii czy innych materiałów. Ciężko młodych od tego seksu odciąć.
Mam wrażenie, że na przykład blokowanie konkretnych stron internetowych nie jest rozwiązaniem. Codziennie powstaje przecież mnóstwo nowych. Nawet jeśli rodzice zablokują co nieco, to dziecko i tak znajdzie sposób, żeby interesujące je treści znaleźć. Jak nie na swoim komputerze, to u znajomych czy w kafejce internetowej. Kiedy ja byłam młoda, to mogłam sobie co najwyżej pooglądać świerszczyki w kiosku za szybą. W tej chwili dostęp jest tak powszechny, że już nawet dziewięciolatki oglądają materiały pornograficzne. Są artykuły specjalistów, które mówią o uzależnieniach takich dzieciaków, potwierdzają więc, że ryzyko jest ogromne. Rodzicom z kolei trudno reagować, rozmawiać, bo już samo słowo „pornografia” wywołuje w nich opór. Wydaje mi się jednak, że próba rozmowy z dzieckiem, powiedzenia mu, że samemu czuje się skrępowanym przy jednoczesnym pokazaniu chęci wytłumaczenia, co to jest ta pornografia, to już jest dużo. I wcale nie potrzeba do tego oglądania takiego filmu klatka po klatce. Wystarczy wziąć „CKM” czy „Playboya”. A trzeba wytłumaczyć, że to nie jest prawdziwy seks, że ciało tak nie wygląda, że jest pomalowane, wyretuszowane. Inaczej młodzież będzie się wzorować bezkrytycznie wyłącznie na tym, co widzi w filmach porno i pisać na forach, że partnerka na przykład nie krzyczy, jak się ją uderzy w czasie stosunku.
No tak, bo w porno zwykle krzyczą. W tym mainstreamowym. Mówiłaś, że coraz młodsze dzieci sięgają po pornograficzne materiały, a w „Seksolatkach” czytamy również, że obniża się wiek inicjacji seksualnej.
Obniża się i jest to niestety wynik między innymi tego, że nie ma edukacji seksualnej. Jeśli nikt nie uczy dzieci, np. takiej dziewczynki, że ma ona prawo sama podjąć decyzję o rozpoczęciu współżycia i na czym taka decyzja powinna być oparta, jak może powiedzieć „nie”, to w momencie, kiedy będzie namawiana, to w końcu się zgodzi i to niezbyt świadoma możliwych konsekwencji. A dziewczynki przecież generalnie od najmłodszych lat uczone są uległości. Do tego może dojść presja środowiskowa, to, że koleżanki i koledzy seks już uprawiali, więc pojawi się chęć naśladownictwa, ciekawość.
Więc trudno się dziwić, że te dzieciaki seks uprawiają i w wieku 13 czy nawet 11 lat, że wciąż pojawiają się niechciane ciąże czy że do ginekologów przychodzą matki z córkami, które mają wokół odbytu różnego rodzaju infekcje, które wskazują, że dziewczynki uprawiały seks analny. Czego matki nie chcą przyjąć do wiadomości. Później obwiniana jest szkoła, jeśli seks zdarzył się np. koloniach, wycieczce. Ale nauczyciele często mają związane ręce, bo jeśli rodzice nie wyrażają zgody na edukację seksualną, to cóż, koło się zamyka i pozostaje przerzucanie się oskarżeniami i odpowiedzialnością, ale nic tak naprawdę się nie zmienia.
Cyberprzemoc to kolejna bardzo ważna kwestia, którą poruszasz w książce. Sieć stwarza nowe, dotychczas nieznane zagrożenia. A z pozoru niewinne zachowania w sieci mogą mieć poważne konsekwencje.
Tak, i jedno dziecko może nie zdawać sobie nawet sprawy, że krzywdzi drugie, skoro nie są uczone, co jest intymnością – dla nich i dla innych. Bywają nieświadome, że naruszają cudze granice. Komuś może się wydawać, że dajmy na to wysłanie swojego nagiego zdjęcia będzie śmieszne czy zachęcające. Ale odbiorca niekoniecznie tak to odbierze, będzie miał problem i nie będzie wiedział, co z nim zrobić, do kogo z nim pójść, jak powiedzieć, że sobie nie życzy czegoś takiego.
A dorośli niekoniecznie zakwalifikują to jako przemoc.
Właśnie to jest często problemem, bo za naszych czasów czegoś takiego po prostu nie było. Więc erotyczne zdjęcia czy zaczepka w internecie mogą nie zostać potraktowane jako coś zagrażającego z perspektywy dorosłego. Jednak długotrwałe nękanie w sieci jest przemocą i trzeba podjąć wobec niej interwencję. Więc tu też istotna jest kwestia świadomości rodziców, tego, że takie zachowanie jest zagrażające i jakie mogą być tego konsekwencje. Inna sprawa, kiedy dziecko szuka akceptacji w internecie, spędza dużo czasu online, tam poznaje różnych ludzi. Wtedy pojawia się pytanie, co się w jego rodzinie dzieje, że woli od niej świat wirtualny. Prawdopodobnie nie może tam porozmawiać nie tylko o seksie, ale w ogóle o niczym.
Wspomniałyśmy na początku o języku, którego używamy do mówienia o seksie. W książce przeczytałam, że na jednych z zajęć musiałaś wprowadzić do użycia podstawowe słowa jak „penis” czy „wagina”. Dlaczego? Czy uczniowie próbowali opisowo czy raczej wulgarnie radzić sobie z nazywaniem narządów płciowych?
Próbowali używać takich słów i zwrotów jak np. „kutas” czy „walenie konia”. To były wulgarne słowa, które stosują, rozmawiając ze sobą. W ogóle nie rozumiem tego, o co chodzi ze słowem „penis”, bo ono nie jest ani medyczne, ani śmieszne czy głupie. Wydaje mi się neutralne. Po prostu penis. Rozumiem, gdyby mama chciała do maluszka powiedzieć: umyj swoje prącie. Czujemy wtedy jakiś dysonans. Młodzież mówi z kolei o tym, że oni już nie mają siusiaków, a nie znają żadnego innego słownictwa, więc używają tych najbardziej powszechnych wulgarnych słów. I nie ma nic złego w tym, jeśli robią to od czasu do czasu, w gronie znajomych. Jest to element oswajania się ze swoim ciałem, seksualnością. Natomiast w ogóle brak mówienia o narządach, tak jak one się rzeczywiście nazywają, albo wykształca poczucie infantylizmu, albo niechęć do własnego ciała, zawstydzenie, napięcie i lęk. Nazywanie narządów w neutralny sposób po prostu oswaja. Jest ręka, brzuch, jest i penis, i wagina czy cipka. Nienacechowane emocjonalnie, ani nie wulgarnie, ani nie infantylne.
Rozumiem, że przyjęli twoje reguły gry i zaczęli używać słowa „penis” i tak dalej?
Jak wprowadziłam to słownictwo, to oczywiście je zaakceptowali, niektórzy z jakimś takim uśmiechem, choć też trudno im było od razu zmienić przyzwyczajenia. Skoro od dłuższego czasu używali wulgaryzmów i nadal robili to między sobą po lekcjach, to nagła zmiana była dla nich trudna. Więc zdarzało im się wyskoczyć z „kutasem”, ale generalnie starali się mówić według nowych zasad.
Wydaje mi się, że najważniejsze dla nich było to, że mogą mówić o tym wszystkim otwarcie – od narządów po ich prawa – i że nikt ich nie ocenia. Że nie skrzyczałam ich, kiedy mówili „kutas”, tylko wyjaśniłam, dlaczego lepiej używać innego słowa. Młodzież często nie wie, że robi coś złego, bo skąd ma wiedzieć. Dlatego kiedy dziecko użyje nieodpowiedniego według nas słowa, nie krytykujmy, ale wytłumaczmy różnicę miedzy takim „kutasem” a „penisem”, zapytajmy dziecka, dlaczego używa właśnie tego słowa, niech poda swoją motywację. Zadanie odpowiednich pytań może pomóc. Podobnie w przypadku pornografii – spytajmy, dlaczego je to interesuje, co chciałoby zobaczyć.
Widać, że dużo zależy od rodziców.
Ich rola jest ogromna. Szkoły mogą być otwarte na edukację seksualną, ale nic nie zrobią, jeśli będzie brak zgody ze strony rodziców, którzy wciąż będą widzieli w tych zajęciach seksualizację niewinnych dzieci. Trzeba pamiętać, że jeśli dziecko nie znajdzie raz i drugi odpowiedzi na dręczące je pytania w domu, odbije się od ściany, to już więcej z tymi pytaniami nie wróci. Będzie szukało na własną rękę, o czym mówiłyśmy. Nie ma nic złego w tym, jeśli rodzic nie zna odpowiedzi na pytanie dziecka. Nic nam nie umniejszy przyznanie się do tego. Poszukajmy razem odpowiedzi. Dziecko będzie miało poczucie, że jest partnerem. To sposób na budowanie bliskości, partnerstwa i zaufania.
Czyli po prostu polecamy lekturę „Seksolatków” rodzicom i nauczycielom, którzy nie wiedzą, jak rozmawiać z dziećmi. Bo to przystępnie napisana książka, która nie tylko dostarcza odpowiedniej wiedzy, ale i sposobów na jej przekazanie. Zresztą sama młodzież też może do niej spokojnie sięgnąć, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
Izabela Jąderek – psycholog, seksuolog. Edukatorka seksualna, polsko-angielski trener umiejętności społecznych, wykładowca na SWPS. Na co dzień zajmuje się poradnictwem psychologicznym i seksuologicznym, współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Szkoli specjalistów w całej Polsce, przygotowuje warsztaty i programy edukacyjne, upowszechniające wiedzę o znaczeniu seksualności i zdrowia seksualnego.
Fot. materiały prasowe, unsplash.com