Po seansie „W spirali” można z pewnością stwierdzić jedno – nie ma piękniejszej, a zarazem bardziej niebezpieczniej pułapki niż związki. Z potrzeby miłości, chęci osiągnięcia spełnienia z drugim człowiekiem potrafimy zarówno ranić, jak i godzić się na poniżenia czy wręcz cierpienia. Przyjmujemy ciosy, oddajemy ciosy – i tak w kółko, często na oślep. Niby nie ma w tym logiki, a jednak cały czas tkwimy w tytułowej spirali.

Wydaje mi się, że nie ma istotnych relacji bez cierpienia, szczególnie kiedy pojawia się silne uczucie. Toksyczne napięcia są stałym elementem wszelkich związków. Wystarczy przyjrzeć się choćby zagmatwanej relacji rodzic - dziecko, to bardzo częsty powód podejmowania terapii w moim środowisku. W związkach mamy niebezpieczną tendencję do tego, żeby zabierać sobie wzajemnie przestrzeń i to powoduje pewne napięcia. Zupełnie naturalny jest etap całkowitego zachłyśnięcia się kochaną osobą – nagle przyjaciele, rodzina i wszystko inne przestaje być dla nas ważne. Chcemy ciągle ze sobą przebywać, znać wszystkie myśli partnera, poznać dokładnie przeszłość etc. Kłopotem staje się rozdzielenie na jeden wieczór, spotkanie z przyjaciółmi, zachowanie tylko swoich spraw, tajemnic. Dąży się instynktownie do nieprzerwanej bliskości i czasami to prowadzi do desperacji. Wynika to chyba z lęku przed samotnością. Paradoksalnie jednak często jednocześnie powtarzamy, że chcemy być indywidualni czy niezależni. Myślę, że dojrzałość polega na równowadze pomiędzy tymi przestrzeniami. Emancypacja jest dla mnie punktem wyjścia, jeśli chodzi o budowanie zdrowych relacji.

 

Bohaterka „W spirali” Konrada Aksinowicza dokonuje w końcu emancypacji. Reprezentowana przez nią niezależność budzi pożądanie i potrzebę bliskości ze strony partnera.

Tak, w pewnym momencie u Agnes następuje przebudzenie. Na początku historii jest zdecydowana bezwzględnie walczyć o swój związek. Walczy niezależnie od tego, co się dzieje, pomimo zdrad i niechęci ze strony Krzysztofa [Piotr Stramowski]. Jej desperacja jest bardzo widoczna, wydaje jej się, że nie ma innej drogi, że rozpad jej małżeństwa byłby jej osobistą porażką. Dzięki spotkaniu ze sobą, poniekąd za sprawą szamańskiego narkotyku, który pełni w filmie głównie rolę symbolu, Agnes konfrontuje się ze swoim bólem, nazywa swoje pragnienia i określa potrzeby. Przy okazji zadaje sobie kluczowe pytanie: czy Krzysztof jest mężczyzną, z którym będzie mogła je zrealizować? Czy zmierzają w tym samym kierunku?

 

Jak dużym wyzwaniem było wejście w skórę filmowej Agnes z perspektywy aktorskiej? To musi być niesamowicie trudne – zachować seksapil nawet w roli kobiety, która ośmiesza się czy wręcz poniża, aby zachować przy sobie mężczyznę.

Wydaje mi się, że postacie, które cierpią, nie wyglądają zbyt seksownie. Za to bywają fascynujące. Analizowałam to oglądając „Oczy szeroko zamknięte” Kubricka. Ten film jest mi bliski także ze względu na sferę przenikania się fikcji i rzeczywistości. U Kubricka również partnerzy życiowi grają małżeństwo, tak jak my z Piotrem przy okazji „W spirali”. Pojawia się w takich przypadkach ciekawe pytanie, czym jest intymność? Gdzie kończy się życie, a zaczyna gra? W „Oczach…” bohaterowie są nieskazitelnie piękni, atrakcyjni prawie przez cały film. Z wyjątkiem jednej sceny. Chodzi o moment, w którym Cruise wyznaje Kidman, co wydarzyło się przez ostatnie dwa dni, jak wielokrotnie otarł się o zdradę, śmierć i ta prawda zdaje się niszczyć coś bezpowrotnie w ich małżeństwie. W tym momencie złamania, rozpadu Kidman traci wdzięk i lekkość, jej twarz zdaje się być w tej chwili przeciętna. Kobieta nieszczęśliwa, zdradzana, w desperacji nie jest moim zdaniem atrakcyjna. Napięcie i zwątpienie odbierają jej urodę. Piękno to również pewna emanacja wnętrza. 

 

W filmie znajduje się jednak bardzo sugestywna scena erotyczna....

Scenę erotyczną kręciliśmy pod koniec zdjęć, jako jedną z ostatnich. Mieliśmy już trochę więcej czasu, tematy, które realizowaliśmy nie były tak wyczerpujące, jak na początku. Mogłam sobie pozwolić na trochę komfortu, dłuższy sen, jogę. To wszystko po to, by w tej jednej scenie widz mógł razem z nami doznać ulgi, poczuć satysfakcję estetyczną i rozładować kumulację napięcia z innych scen. Potrzebowaliśmy lekkości, czułości i namiętności, czyli tego wszystkiego, czego wcześniej w filmie raczej jest mało. Kobieta, która przeżywa spełnienie jest piękna, to naturalne.  

 

Bez przesady. Jesteś piękną kobietą.

Dziękuję bardzo.

 

W niektórych scenach „W spirali” przypominasz mi Catherine Deneuve ze „Wstrętu”, a gdybym spotkała cię na ulicy, wzięłabym cię za Francuzkę. Czy kultura tego kraju stanowi dla ciebie źródło inspiracji? 

Nawet bardzo istotne. Mówię po francusku, znam Paryż i bardzo dobrze się tam czuję. Często mój styl ubierania się, a nawet gry aktorskiej jest kojarzony z Francją. Wielokrotnie słyszałam, że pasuję do francuskiej estetyki i tam miałabym powodzenie. Myślę, że może to wynikać z moich sympatii i zainteresowań: uwielbiam tę literaturę, filozofów, styl życia, modę, kino, muzykę, a nawet wino. 

 

Przyglądając się twojej wielokształtnej pracy zawodowej – od teatru, przez modę, pisanie felietonów, aż po kino i telewizję – nie trudno stwierdzić, że jesteś przeciwieństwem Agnes, bohaterki „W spirali”. Robisz swoje i to sława w pewnym sensie „ugania się” za tobą. Jesteś ucieleśnieniem tezy, że jeśli ktoś jest naprawdę dobry w tym co robi, to ten wielki, oszałamiający świat się o niego upomni i tak w stosownym momencie. 

Długo czekałam na swój filmowy debiut. Dla aktora, a tym bardziej dla aktorki, to dość trudne. Oczywiście, miałam dużo szczęścia, jeśli chodzi o teatr – pracowałam z najwybitniejszymi twórcami, odwiedziłam z przedstawieniami wiele międzynarodowych festiwali, od Nowego Jorku, przez Paryż po Nową Zelandię. Teatr ukształtował mnie jako artystkę. Jednak, jeśli chodzi o kino, to przychodzi do mnie dość późno. Na pewno jest to kwestia szczęścia, ale i wynik podejmowanych decyzji. Mam taką naturę, że nie lubię rezygnować z jakości i uważam, że warto czekać na ciekawą propozycję. Potrzebuję identyfikować się z tym, co robię, dlatego wybieram z uwagą i bardzo intensywnie przygotowuję się do każdego zadania, którego się podejmuję. Moim zdaniem istnieje duża różnica pomiędzy „byciem zauważonym” a „byciem docenionym”, „uznanym”. Czasy, w których żyjemy mają tendencję do mylenia tych pojęć. Wierzę jednak w szlachetniejszą wersję sukcesu, która wykracza poza przysłowiowe „pięć minut” chwały, taki sukces buduje się z namysłem i trochę wolniej.

 

Nie miałaś jednak wrażenia, patrząc na obsadę współczesnych polskich produkcji, że mogłabyś być właściwie ich częścią, gdybyś tylko poszła na pewien kompromis, przestała być – wybacz stwierdzenie, ale jednak to powiem – aż tak niszowa?

Myślę, że kiedyś byłam wybitnie niszowa, ale odkąd funkcjonuję w telewizyjnych produkcjach, świecie mody, mam też bardziej medialną twarz. Wyrażenie „niszowy” zawsze dobrze mi się kojarzyło, bo świadczyło ono dla mnie o specjalizacji, elitarności działań. Ale rozumiem świat, w którym żyję i wartość rozpoznawalności. Zależy mi na swobodzie, lubię rozwijać się w różnych kierunkach. Około trzy lata temu zaczęłam wchodzić w show biznes i jednocześnie w tym samym momencie napisałam i wyreżyserowałam „Uwodziciela” w Nowym Teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Chyba to właśnie różnorodność i nowe wyzwania mnie odżywiają, sprawiają, że się nie nudzę. Nie lubię też ograniczać się do jednego środowiska, bogactwo leży w różnorodności. Od zawsze fascynuję się modą, więc to dla mnie naturalny kierunek zainteresowań. Zrealizowałam film modowy dla firmy Baldowski, teraz projektuję swoją linię torebek dla MAKO. Piszę też felietony. Są to jednak rzeczy dodatkowe, raczej w ramach hobby. Przede wszystkim jestem aktorką.

 

A nie masz czasami wrażenia, że ci producenci, dystrybutorzy boją się takiej kobiety jak ty? Wszechstronnej intelektualistki, która stawia na swoim i nie owija w bawełnę? Piszesz, projektujesz torebki, jedziesz do Paryża, potem grasz u Lupy a w niedzielę to pewnie i obiad potrafisz ugotować trzydaniowy. Nie masz takiego poczucia, że niestety konieczny jest kompromis, aby móc później zyskać dostęp do tych wspomnianych scenariuszy? 

Słyszałam takie rady, żeby się ograniczyć albo nie ujawniać pewnych potencjałów, a nawet, żeby trochę poudawać. Mówili to życzliwi ludzie, znający branżę. Zawsze uważnie słucham, ale dochodzę do wniosku, że bycie autentycznym jest najważniejsze. W końcu trafisz na „swoich”, jeśli będziesz wciąż poszukiwać. Oczywiście zawsze warto się uczyć. Również, jeśli chodzi o formy współpracy. Miałam szczęście spotkać niesamowitych artystów na swojej drodze, którzy od najwcześniejszych lat w szkole i teatrze uczyli mnie partnerstwa. Cenili postawę twórcy, a nie odtwórcy. Takie podejście do pracy i zawodu zawdzięczam mojemu pierwszemu mentorowi Krzysztofowi Globiszowi, genialnemu aktorowi. Nauczył mnie wielu rzeczy, ale najważniejszą z nich jest samodzielność. 

3 katarzyna warnke wywiad aktorka w spirali film polska 

Jak tego dokonał?

To jest proces, trudno wskazać kluczowe momenty. Chociaż... Był taki magiczny moment w trakcie mojej pierwszej premiery, „Szkoły żon” Moliera, w Teatrze Stu w Krakowie. Byłam wtedy jeszcze w PWST, na drugim roku. A więc premiera, pełna sala, rodzina na widowni, rektor PWST w pierwszym rzędzie. Miałam do powiedzenia bardzo długi monolog, jeden z najtrudniejszych w klasycznym repertuarze. Na scenie Globisz i ja. I wydarza mi się koszmar – zapominam tekstu. Zapada cisza. Szukam wzrokiem pomocy. Patrzę się na Krzysztofa, a on... nic, uśmiech na twarzy, emanuje stoickim spokojem… Zaczynam więc od początku całą kwestię, licząc na to, że uda mi się przełamać ten moment zastoju pamięci. Próbuję raz – nie wychodzi. Drugi – dokładnie tak samo, pustka. Chyba za trzecim razem pamięć wróciła. A teraz najważniejsza część historii. Nie uzyskałam od partnerującego mi Krzysztofa Globisza żadnej pomocy. I nie mogę mu za to być bardziej wdzięczna! Nie ma piękniejszego uczucia niż to, kiedy sama pokonujesz przeszkody, które wydają się, szczególnie na początku, niemożliwe do przeskoczenia. Naprawdę jestem wdzięczna za takiej klasy pedagogów – Krzysztofa Globisza, Jerzego Trelę, Mikołaja Grabowskiego. Podobną przestrzeń wyzwania, stymulacji intelektualnej znalazłam u Krystiana Lupy. Marzyłam o pracy z nim i walczyłam o to. Myślę, że dzięki niemu zrobiłam ogromny krok, jeżeli chodzi o rozwój artystyczny. Krystian też szukał partnerstwa we współpracy: cały mój tekst, obszerny monolog Nico z „Factory 2” powstał właściwie w trakcie improwizacji – spisaliśmy to i tekst wszedł oficjalnie do scenariusza.

 

O Lupie mówi się, że jest równie genialny, jak i szalony. Jak to jest z Lupą?

Nie ma czego się bać. To jest duży... „sympatyk człowieczeństwa”, że się tak wyrażę. Jest przemiłą, dowcipną osobą i bardzo uważnym obserwatorem, co jest przyjemne. Jeśli chodzi o pracę, to rzeczywiście bywa wybitnie wymagający i nieprzejednany – u Lupy nie ma takiej możliwości, żebyś osiągnęła coś małym kosztem. Krystian wymaga całkowitego zaangażowania. Mogę powiedzieć, że taki stosunek do pracy bardzo mi odpowiada, jest mi bliski, dlatego mam wrażenie, że dobrze nam się pracowało. W przebiegu całej naszej współpracy mogę przywołać właściwie jedną sytuację z gatunku „przykrych”. Opowiem ci anegdotę, która w moim przekonaniu, wiele mówi o Lupie i jego metodzie. Graliśmy pięć razy z rzędu wspomniane „Factory 2”, które trwa siedem i pół godziny. Swój monolog mówiłam koło pierwszej w nocy. Musiałam się do niego specyficznie przygotowywać: milczeć godzinami, uciekać w samotność, szukać w sobie rozpaczy. Rankiem po czwartym spektaklu poczułam takie zmęczenie, że nie mogłam pohamować łez. Całkowity drenaż emocjonalny. Nie mogłam, nie chciałam, jedno wielkie „nie”. Stwierdziłam, że nie dam rady już przeżyć kolejnego spektaklu, nie pomagała mi nawet myśl, że to miał być ten ostatni, piąty. Z moim ówczesnym chłopakiem poszliśmy do parku. Popatrzyłam na kaczki, słońce, biegające dzieci... Przyszła ulga. I tego wieczoru, po raz pierwszy w historii tego przedstawienia, położyłam monolog. Nie potrafiłam wejść w ten „idealny stan”, choć próbowałam, szukałam w sobie tego samego bólu, jeszcze gorszego cierpienia. Ale niestety nie dało rady. I to nie jest tak, że ja przejaskrawiam to zdarzenie dla potrzeb anegdoty – położyłam kompletnie tę scenę. Schodzę w kulisy, widzę Krystiana, który milcząco pyta, co się stało, mogłam tylko rozłożyć ręce. Po spektaklu spotkaliśmy się przed teatrem i Krystian zapytał o przyczynę mojej klęski. Opowiedziałam mu o porannym kryzysie, o tym, że poszłam do parku i zachwyciłam się kaczkami, dziećmi i słońcem… A później nie mogłam już uchwycić właściwego stanu. Lupa na to: „No, ale nie wolno takich rzeczy robić!”. Cały Krystian w jednym zdaniu. To niepowodzenie nauczyło mnie wielu rzeczy. Iluzja, którą wytwarzamy jako aktorzy, wymaga całkowitego poświęcenia. W trakcie tej pracy nie może cię zajmować życie, które toczy się dookoła. Nie może być bardziej intensywne niż alternatywny wykreowany świat na scenie albo przed kamerą. Zwróć uwagę jak wygląda teatr – to jest ciemne pudełko bez okien. Nie ma kontaktu ze światem rzeczywistym, bo na czas trwania spektaklu jego ma nie być. Aktor ma się scalić z tym „sztucznym światem”, ma się poddać jego logice i eliminować wszystko, co może jej zagrozić. Krystian wierzy w ideę bezwzględnego poświęcenia, krytykuje „mieszczańskie podejście” niektórych aktorów, walczy o to, żebyśmy zostawiali poza strefą teatru nasze dzieci, rodziny, problemy, etc. I najciekawsze jest to, że Lupy nie interesują zupełnie popisy aktorskie. Masz wrażenie, że kolega miał noc życia i zagrał genialnie, a Krystian potrafi powiedzieć mu wprost, że był do niczego. Dlaczego? Bo aktor poczuł się zbyt komfortowo, a dla tego reżysera to właśnie dyskomfort jest wyznacznikiem jakości – to czego najbardziej nie chcemy, oddalamy od siebie jest dla niego najbardziej cenne. U Lupy musisz dopuścić do siebie chaos, brak kontroli, pogubienie, niewiedzę. W tym stanie przemawia przez nas prawda, ta głębsza prawda. Proces tworzenia jest trudny i wyczerpujący i jeśli Lupa z kimś walczy, to nie z człowiekiem, tylko raczej z materią.

 

Słuchając ciebie, pojawił mi się przed oczami „Whiplash”, oscarowy faworyt sprzed roku. Angażujący film o poświęceniach, wyrzeczeniach koniecznych do tego, żeby zajmować się sztuką. Po projekcji zastanawiasz się, ile ta sztuka jest warta, ile my jesteśmy w stanie z siebie dać, aby osiągnąć coś na tym polu, co mają w sobie te osoby szczególnego, którym udaje się uzyskać arcydzielny efekt. „Whiplash” był różnie oceniany czy wręcz krytykowany. A ile ty byłabyś w stanie dać, a ile porzucić w imię aktu kreacji? Czy wierzysz w to, że można zachować równowagę w tym względzie?

Nie chcę porzucać życia. Dbam o równowagę najlepiej jak umiem. Od samego początku, nawet zanim zaczęłam być aktorką i studiowałam jeszcze historię sztuki, śledziłam z fascynacją losy artystów. Zauważyłam, że większość życiorysów jest tragiczna. Myślę jednak, że nie jest to wcale konieczność, po prostu wynika to stąd, że bardzo ciężko jest unieść jednocześnie te dwa aspekty – życie i twórczość. Artyści z natury się bardzo wrażliwi, osobni, niestandardowi, nie są zainteresowani strefą komfortu, nie budują sobie poczucia bezpieczeństwa, często tracą kontakt z rzeczywistością. Wiedziałam, że muszę być świadoma tej pułapki, jeśli chcę jej uniknąć. Wiem, że reżyser mną w pewnym sensie manipuluje i że jestem w jego rękach medium. Ale staram się być tego procesu jak najbardziej świadoma i wyrabiam w sobie pewną elastyczność, która pozwala mi łagodnie wracać do normalności. Dla mnie życie jest inspiracją, jest odżywcze, wzmacniające i jeśli zadbasz o nie – pozwoli ci działać o wiele dłużej. 

 

Istnieje stereotyp, zgodnie z którym aktorzy skupieni wokół Warlikowskiego czy Lupy, podporządkowują sztuce całe swoje życie. A ty w tym świecie utalentowanych „bzików tropikalnych” wydajesz się niesamowicie zrównoważona.

Podziwiam ludzi, którzy oddają się całkowicie temu, co robią. Sama też staram się pielęgnować w sobie postawę, którą nazwałabym kontrolowanym szaleństwem.

 

Obyś tylko nigdy nie chciała go okiełznać.

Mam bardzo analityczną naturę, a może nawet zacięcie filozoficzne. Krótko mówiąc, interesuje mnie świat wokół i cały czas próbuję go na swój użytek opisywać. Do tego właśnie służy mi sztuka. Istnieją aktorzy, tacy jak na przykład Klaus Kinski, którzy skupiali się na pielęgnowaniu własnego ego i samych siebie odczytywali jako dzieła sztuki. Mnie coś takiego nie interesuje. Nie tylko aktorstwo jest moją pasją, interesują mnie również wnioski, które wyciągam dzięki uczestnictwu w tym procesie. 

 

Na koniec proponuję pewną grę, dzięki której chciałbym poznać twoje poglądy dotyczące kobiecości. Jesteś gotowa?

Dawaj.

Kobieta seksowna to...

Taka, która nie jest tylko przedmiotem, lecz także podmiotem seksualnym.

Kobieta wolna to...

Świadoma ograniczeń.

A kobieta inteligentna?

To taka, która nie sprowadza siebie wyłącznie do bycia kobietą.

Ma własny styl...

Tak. A poza tym nie ulega, ale proponuje.

Idźmy dalej. Kobieta zabawna to...

Umiejąca śmiać się z siebie.

A żałosna?

Wzruszająca...

Tego się po tobie nie spodziewałam. A – na sam koniec – kobieta samodzielna?

Decyzyjna i świadoma!

5 katarzyna warnke wywiad aktorka w spirali film polska 

Fot. materiały prasowe