Pytanie jest o tyle zasadne, że do polskich kin wchodzi właśnie thriller „183 metry strachu”, ochrzczony już przez niektórych zachodnich krytyków mianem najlepszego filmu o rekinach od czasu „Szczęk”. I choć porównanie zdaje się jedynie chwytem retorycznym, stosowanym zresztą w przeszłości niejednokrotnie przy okazji zupełnie niezłych rekinich filmów, np. „Oceanu strachu” (2003) Chrisa Kentisa, nie bez przyczyny punktem odniesienia wciąż pozostaje dzieło Stevena Spielberga sprzed czterdziestu jeden lat.

Przed „Szczękami” rekin straszył rzadko. W dokumentach przyrodniczych słynnego oceanografa Jacquesa Cousteau czy w znakomitym „Blue Water, White Death” (1971) Petera Gimbela pokazywany był jako majestatyczny drapieżnik, groźny, ale niezbędny dla ekosystemu „niebieskiego kontynentu”.

W kinie fabularnym pierwszy raz zwrócił się przeciw człowiekowi w „The Sharkfighters” (1956) Jerry’ego Hoppera, filmie przygodowym inspirowanym prawdziwą historią amerykańskich naukowców opracowujących dla marynarki wojennej środek odstraszający rekiny. Obecnie to całkiem przyjemna ramotka, a niektóre ujęcia rekinów tygrysich po dziś dzień robią wrażenie.

Dopiero Spielberg zobaczył w rekinie egzemplifikację Zła. Stworzył idealnego filmowego potwora: bezlitosnego, bezemocjonalnego.

Jeszcze mocniejsze sceny – choć zarazem fatalny scenariusz  miał wyprodukowany przez kultowe studio Troma „Ludojad” (1969) Samuela Fullera, gdzie Burt Reynolds jako przestępca udający biologa morskiego szukał skarbu u wybrzeży Sudanu. Film przeszedł do historii głównie za sprawą kontrowersji związanych ze śmiercią kaskadera zabitego przez rekina, co wytwórnia postanowiła wykorzystać w kampanii promocyjnej, powodując tym samym rezygnację reżysera jeszcze przed montażem.

Oba filmy obrazowały siłę drapieżnej ryby, jednak dopiero Spielberg, posiłkując się bestsellerową powieścią Petera Benchleya, zobaczył w rekinie egzemplifikację Zła. Stworzył idealnego filmowego potwora: bezlitosnego, bezemocjonalnego, bazującego wyłącznie na prymitywnych instynktach. Grany w „Szczękach” przez Richarda Dreyfussa oceanograf Matt Hooper mówi w pewnym momencie, że rekin jedynie „pływa, je i robi małe rekiny”. Nie musi wszak robić nic więcej, aby efektywnie straszyć, wystarczająco przerażająca jest sama jego fizjonomia: obłe, śliskie cielsko, zimne, martwe oczy, niczym u lalki, płetwa już z daleka zwiastująca zagrożenie. Tylko czy faktycznie zagrożenie?

Kino jednak nie tyle nauczyło nas bać się rekinów, ile zintensyfikowało nasz irracjonalny strach.

W rzeczywistości to rekin powinien bać się człowieka, nie odwrotnie. Zdecydowana większość gatunków nie atakuje ludzi, za to ludzie zabijają rocznie 100 milionów rekinów, czyli trzy do sześciu sztuk na sekundę. Głównie po to, aby azjatyckie restauracje mogły serwować największy przysmak tamtejszej kuchni  zupę z płetwy rekina. Ale również dla tranu i skór. Żadne inne dzikie zwierzę nie jest obecnie mordowane w takiej ilości.

Kino jednak nie tyle nauczyło nas bać się rekinów, ile zintensyfikowało nasz irracjonalny strach. Jak zauważa Juliet Eilperin w swojej książce popularnonaukowej „Demon Fish”, bierze się on z naturalnej obawy przed czymś, co „czai się w ciemności”. Rozumieli to twórcy takich filmów, jak „Ocean strachu” czy „Rafa” (2010), którzy nie musieli nawet pokazywać rekinów, aby trzymać widza na krawędzi fotela. W pełni wystarczała świadomość, że te bestie gdzieś tam są.

5 The Shallows movie shark surfing surf waves summer ocean 183 metry strachu

Rekiny  czy w ogóle potwory z głębin  zaspokajają także naszą odwieczną potrzebę mierzenia się z naturą. „Szczęki” wpisują się poniekąd w nurt obecny w światowym folklorze co najmniej od czasu biblijnej przypowieści o Jonaszu i wielorybie. Nurt reprezentowany przez teksty kultury tak różne, jak opowiadania Lovecrafta o Cthulhu, „Moby Dick” Melville’a, „Stary człowiek i morze” Hemingwaya czy „Pinokio” Collodiego. Bohaterowie wszystkich tych dzieł dostają cenną lekcję życia od mieszkańców oceanu. Nie bez przyczyny spośród ogółu scenerii dzikiej przyrody to właśnie ocean jak samo życie  wciąż kryje w sobie najwięcej tajemnic. Agorafobiczny na powierzchni, klaustrofobiczny pod nią robi za doskonałą metaforę ludzkiej egzystencji.

Znamienne, że przeciętny widz płci męskiej w przypadku ekranowej walki mężczyzny z rekinem najczęściej kibicuje mężczyźnie, zaś w przypadku walki kobiety z rekinem – rekinowi.

Nie sposób też nie zauważyć, że wszystkie przytoczone przykłady realizują schemat „męskiej przygody”, odzwierciedlają egocentryczny charakter mężczyzny jako podróżnika i zdobywcy. Wizja człowieka siłującego się z naturą, a z morzem w szczególności, to od zarania wizja mocno zmaskulinizowana. W przypadku horrorów o rekinach wręcz szowinistyczna. O ile mężczyzna w tych filmach często ambicjonalnie odpowiada na wyzwanie rzucone przez bestię i zaczyna na nią polować, opracowuje plan działania, zachowuje zimną krew, o tyle kobieta przeważnie tylko się broni, wpada w histerię, ucieka nieporadnie, niczym biuściasta blondynka po schodach na górę przed nożownikiem w niskobudżetowych slasherach. Znamienne, że przeciętny widz płci męskiej w przypadku ekranowej walki mężczyzny z rekinem najczęściej kibicuje mężczyźnie, zaś w przypadku walki kobiety z rekinem rekinowi. Bezbronna, osaczona, nierzadko roznegliżowana kobieta spełnia tu fantazję o męskiej dominacji.

Tak właśnie jest w „183 metrach strachu”, gdzie hiszpański spec od kina wyczynowego, Jaume Collet-Serra („Non-Stop”), umieszcza atrakcyjną blondynkę w bikini (Blake Lively) na boi pośrodku oceanu, po czym wypuszcza rekina. Kamera operatora Flavio Labiano bacznie śledzi poczynania potwora, ale z niezaprzeczalnie większą lubością koncentruje się na zbliżeniach na mokre, półnagie ciało Nancy, na krople spływające po opalonej skórze, na promienie słońca tańczące w blond włosach. Tym samym analogie zagranicznej prasy do „Szczęk” zrozumieć trudno, chyba żeby ograniczyć je do warstwy technicznej, rzeczywiście imponującej. W filmie Collet-Serry nie ma jednak żadnej psychologicznej nadbudowy, jest tylko piękna i bestia w śmiertelnym zwarciu. Mimo to film trzyma w napięciu i spełnia swoją rolę niezobowiązującej wakacyjnej rozrywki. Jest też dużo mniej absurdalny i tandetny niż większość rekinich produkcji z ostatnich czterech dekad. W pewnym sensie rehabilituje rekina, przywraca mu czystą, surową grozę z czasów rewolucyjnego dzieła Spielberga.

4 The Shallows movie shark surfing surf waves summer ocean 183 metry strachu

Kino „post-szczękowe” bowiem to historia stopniowej dewaluacji morskiego żarłacza. Olbrzymi sukces kasowy „Szczęk”, uznawanych dziś za pierwszy blockbuster, zaowocował zrozumiałym wysypem epigonów. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyniósł trzy coraz to gorsze sequele „Szczęk” (realizowane już bez Spielberga) oraz serię amerykańskich i włoskich horrorów klasy B, jak np. „Mako: The Jaws of Death” (1976) Williama Grefego, „Ostatni rekin” (1981) Enzo G. Castellariego, „Noc wśród rekinów” (1987) Tonino Ricciego. Wtedy też niektórzy twórcy, jak René Cardona Jr. w „Tintorera” (1977), poczęli łączyć topos grozy z miękką erotyką. Po mniej więcej dekadzie szablon się zużył i trójkątna płetwa znikła z ekranu na niemal całe lata dziewięćdziesiąte.

Wrócono do niej w roku 1999, w obsadzonej gwiazdami (Samuel L. Jackson, raper LL Cool J), zrealizowanej z dużą dozą humoru „Piekielnej głębi” Renny’ego Harlina. Erotyka znów była wabikiem  do mało chlubnej historii gatunku przeszła scena, w której posągowo piękna Saffron Burrows robi… striptiz przed rekinem, aby odwrócić jego uwagę. Przede wszystkim jednak twórcy uznali, że staromodny żarłacz, wiedziony najprostszymi instynktami, nie zaspokoi już potrzeb współczesnej widowni. Niespecjalnie mądra fabuła opowiadała zatem o wysoce inteligentnych i przebiegłych superrekinach, hodowanych w laboratorium celem wynalezienia leku na Alzheimera.

Masowy widz kupił konwencję, co położyło podwaliny pod nowy trend: filmy o rekinach genetycznie zmodyfikowanych tudzież zabójczych jak nigdy dotąd („Błękitny demon”, „Ciemne wody”, „Człowiek-rekin”). Płetwiaści mordercy na dobre wrócili do łask.

Kolejna fala trzaskanych od sztancy filmów, przeznaczonych od razu na rynek telewizyjny lub DVD, wyeksportowała rekiny z ich naturalnego środowiska. Bestie pojawiły się w rzece („Red River”), jeziorze („Rekin z jeziora”), a nawet w Wenecji („Rekin w Wenecji”). Następnie przez chwilę wydawało się, że twórcy filmów o rekinach spoważnieli  a to za sprawą takich obrazów, jak niezależny „Ocean strachu”, kręcony kamerą z ręki, określany często mianem „Blair Witch Project” na wodzie  oraz „12 dni grozy” (2004) Jacka Sholdera, oparta na faktach historia ataków rekinów w zatoce New Jersey w roku 1916, ta sama historia, która zainspirowała powieściowe „Szczęki” Benchleya.

Rekiny atakowały z powietrza, przybywały wraz z lawiną, wyłaniały się ze śniegu, piasku, kałuży, spod zlewu, spod prysznica, zza półki w hipermarkecie...

Filmy te okazały się jednak nomen omen kroplą zdrowego rozsądku w morzu totalnego wariactwa. Gatunek pogrążył się w oparach absurdu, a twórcy głównie z wytwórni Asylum, słynącej z kiczowatych imitacji kinowych przebojów  poczęli się prześcigać w coraz to bardziej abstrakcyjnych pomysłach. Rekiny mutowały w kreatury zrodzone z symbiozy z ośmiornicami („Sharktopus”), piraniami („Piranha Sharks”) lub prehistorycznymi gadami („Dinoshark”), okazywały zdolności hydry („Dwugłowy rekin atakuje”, „Trójgłowy rekin atakuje”) i nawiedzały nieszczęśników nawet po śmierci („Rekin widmo”, „Zombie Shark”). Atakowały z powietrza (nadspodziewanie rentowny cykl „Rekinado”), przybywały wraz z lawiną („Avalanche Sharks”), wyłaniały się ze śniegu, piasku, kałuży, spod zlewu, spod prysznica, zza półki w hipermarkecie. Rzecz jasna, nie były już przy tym straszne, a wyłącznie śmieszne. Groza wyparowała.

Paradoksalnie więc, „183 metry strachu”, gdzie oldschoolowy drapieżnik atakuje samotną dziewczynę na wodzie (niewiarygodne  na wodzie!), przynosi dla gatunku ożywczy powiew świeżości. Sukces filmu może sprawić, że pojawią się co bardziej trzeźwo patrzący naśladowcy, choć niestety większe szanse są na to, że znów, jak w przypadku „Oceanu strachu”, skończy się na chwilowym odstępstwie od reguły. Przed nami bowiem premiery „Sharkensteina”, „Rekinada 4: Niech szczęki będą z tobą”, kinowej „Meg”, gdzie supermęski Jason Statham zmierzy się z prehistoryczną samicą rekina, a także „Sky Sharks”, gdzie latające rekiny będą ujeżdżane przez żywe trupy esesmanów. Nie ma co się obrażać  popyt generuje podaż, normalna sprawa. Oby tylko kolejny w miarę sensowny film o rekinach zawitał do nas wcześniej niż za następne czterdzieści lat. Zwyczajnie szkoda gwiazdora.

Fot. materiały prasowe