Wydawałoby się, że Refn opowiada historię, jakich wiele, a nawet ocierającą się o banał. Przedstawia nam pochodzącą z prowincji szesnastoletnią Jesse (Elle Fanning) o sarnich oczach i wielkich ambicjach. Piękną i jeszcze zupełnie niezbrukaną. Gdzie miałaby trafić marząca o karierze modelki blondwłosa Jesse, jeśli nie do Miasta Aniołów, które od dekad kręci się wokół piękna, sławy i pieniędzy? Dziewczyna szybko zwróci na siebie uwagę ważnych postaci w branży, ale jak można się spodziewać, wielki świat, którego wkrótce stanie się częścią, nie okaże się przyjazny. Rządzi nim zazdrość, egoizm i bezwzględność. Tak, skądś już to znamy i od początku czujemy, że Jesse nie skończy dobrze. Punktem wyjścia fabuły jest historia wielokrotnie przerabiana i eksploatowana przez kino. A jednak Refn dekonstruuje hollywoodzki mit w sposób, w jaki właściwie nikt jeszcze tego nie zrobił.
Reżyser zamienia Los Angeles w autentyczne bestiarium, szokuje surrealistycznymi i makabrycznymi zwrotami akcji; tworzy film pełen symboli i alegorii, psychodeliczny i odrażający, skupiony głównie na działających silnie na podświadomość obrazach. Bawi się konwencją horroru, ale nie tworzy produkcji, którą da się łatwo wpisać w gatunkowe prawidła. O świecie zdominowanym przez powierzchowność opowiada przede wszystkim z pomocą wyrazistych środków wizualnych. I nie jest to przypadek. Bo jak lepiej oddać chorą obsesję na punkcie młodości i piękna, jeśli nie poprzez wysmakowane do granic możliwości kadry – oszałamiające i niepokojące jednocześnie?
W scenariuszu „Neon Demon” można dopatrzyć się sporo ubytków, ale siła filmu tkwi w jego porażającym działaniu na zmysły. Rzeczywistość Refna obfituje w obrazy, których nie powstydziłby się zafascynowany snem David Lynch, eksplorujący śmierć Damien Hirst, ekscentryczny Matthew Barney, hołdujący absurdom i kiczowi Stanley Kubrick czy modowy geniusz o nieograniczonej wyobraźni – Alexander McQueen. „Neon Demon” to hołd i antyhołd dla piękna w jednym, opowiadający o naszej odwiecznej pięknem fascynacji, ale i zmaksymalizowanej, współczesnej fiksacji na jego punkcie. Klimatu dopełnia elektroniczna muzyka od Cliffa Martineza, z którym Refn współpracował przy „Drive”.
„Chcąc świat oszukać, stosuj się do świata, ubierz w uprzejmość oko, dłoń i usta, wyglądaj jako kwiat niewinny, ale niechaj pod kwiatem tym wąż się ukrywa” – pisał Szekspir. Refn pokazuje, że te słowa wciąż są aktualne, a może nawet jeszcze trafniejsze niż kiedyś. Duński twórca wyciąga na wierzch treści, które w kulturze funkcjonują od dawna, ale filtruje je przez dzisiejsze realia. Zamieszkująca neonowe miasto, zakochana w sobie bohaterka nie różni się w zasadzie od greckiego Narcyza. Zdesperowane, gotowe na wszystko, skoncentrowane na swoim wyglądzie dziewczyny przypominają kąpiącą się w krwi dziewic Elżbietę Batory albo czarownicę z baśni braci Grimm, która przenikała przez ściany i wyciągała w nocy pomarszczone ręce w kierunku śpiących kobiet i wysysała z nich młodość. Tak, to wszystko już było, tylko że dziś karuzela kręci się jeszcze szybciej, kanon piękna ulega nieustannym zmianom i deformacjom, a kolejne ideały mające swoje pięć minut są detronizowane z dnia na dzień.
„Neon Demon” ma w sobie coś z baśniowej przestrogi, ale i z pogańskiej obrzędowości, w której śmierć i seks obowiązkowo idą w parze. Refn szokuje, momentami może trochę na siłę, ale z pewnością tworzy kino wyraziste. I o to właśnie mu chodzi. Jednych zniesmacza i oburza, drugich zachwyca, w trzecich wzbudza ambiwalentne uczucia, wywołuje mętlik w głowie. Pomaga mu w tym dobrze skompletowana obsada, w której znalazła się wspomina Fanning, ale również Keanu Reeves („Matrix”, „Moje własne Idaho”), Jena Malone („Donnie Darko”, „Sucker Punch”), Christina Hendricks („Drive”, „Mad Men”), Desmond Harrington („Dexter”) i Karl Glusman („Love”). „Neon Demon” to jeden z tych filmów, które trzeba zobaczyć i ocenić samemu.
Najnowszy film Refna na ekrany polskich kin trafił 22 lipca. Redakcja enter the ROOM objęła patronat medialny nad tytułem.
Fot. materiały prasowe