Historia mojego anty-związku ze sportem sięga lata wstecz. Gdy grałam w siatkówkę, koledzy tworzyli wokół mnie coś, co nazywali „polem”. Gdy w stronę owego pola z niebezpieczną prędkością frunęła piłka, przygotowywali się na to, by opuścić swoje pozycje i mnie wyręczyć. Oczywiście w ten sposób szanse, że kiedykolwiek zostanę asem siatkówki jeszcze bardziej malały. Jeszcze wcześniej, gdy miałam 5 lat, mama – świetna tancerka – zapisała mnie na rytmikę. Dostawałam szewskiej pasji, będąc zmuszona do powtarzania jak z automatu czyichś ruchów, szczególnie, że z moją „wyborną” koordynacją ruchową wyglądało to tak, że z każdą pozą spóźniałam się o dobre kilkanaście sekund, jak nie więcej. Później był balet, który nawet mi się podobał, ale o jakiejś wielkiej do niego miłości nigdy nie było mowy. W międzyczasie tata próbował nauczyć mnie gry w tenisa. Cóż, z katastrofalnym skutkiem. Moje próby odbicia piłki skończyły się kilkoma pokaźnymi siniakami. O dziwo nieźle wychodziła mi jazda konna, choć plany pokrzyżował mi koń o bliźniaczym do mojego imieniu. Aleks pewnego razu zaczął wierzgać na wszystkie strony, po czym po prostu stanął dęba i prawie mnie zrzucił. Po tym na długi czas jazdy konnej mi się odechciało.

W zasadzie wśród wszelkich dostępnych sportów prawdziwą przyjemność sprawiały mi tylko te związane z wodą. Ale to chyba po prostu dlatego, że w wodzie mogłabym nawet zamieszkać. Spędzać godziny w wannie, pod prysznicem, w jeziorze, morzu, oceanie. Nie żebym była absolutną mistrzynią pływania czy tym bardziej surfingu (którego opanowałam tylko podstawy), ale mogę bez dwóch zdań przyznać, że to coś, co lubię. Co jednak zrobić, gdy od morza i oceanu dzielą mnie setki, a nawet tysiące kilometrów, a baseny, choć regularnie odwiedzam, jakoś odstraszają mnie chlorem i chmarą głośnych, pluskających się dzieci? Czy w ogóle jakiś sport koniecznie muszę uprawiać?

Wszelkie znaki na niebie i ziemi wydają się mówić: tak. W końcu jeszcze niedawno twarze swoich przyjaciół oglądałam znacznie rzadziej niż twarz królującego w Warszawie Lewandowskiego, witającego mnie na każdym przystanku. Zresztą nawet moich przyjaciół dziwiło, że nie widzę sensu we wspólnym oglądaniu meczu i wolę zostać w domu i poczytać książkę. Po Lewandowskim i spółce przyszedł czas na nowych bohaterów, startujących w Igrzyskach Olimpijskich w Rio. Odważnych, przekraczających swoje granice, walczących do upadłego. Owszem, doceniam, a nawet podziwiam, ale nie przekonuje mnie to do tego, bym sama stała się zagorzałą wielbicielką jakiejś dyscypliny.

Nie przekonują mnie też zapychające Instagram zdjęcia dziewczyn ćwiczących na siłowni i odsłaniających swoje umięśnione brzuchy. Lubię moje ciało i nie sądzę, że musi być o 5 kilogramów lżejsze i bardziej umięśnione, abym miała prawo je doceniać. Dzisiejsze podejście do sportu wydaje mi się fanatyczne. Każdy powinien coś ćwiczyć, spalać w uniesieniu kolejne kalorie, chwalić się tym, ile to kilometrów ostatnio przebiegł, a już najlepiej udostępniać ową imponującą trasę na Facebooku. Sport często jawi mi się też jako desperacka próba oszukania swojego ciała, wmówienia mu, że jest młodsze, bardziej wytrzymałe, a nawet nieśmiertelne. O dziwo stosunkowo rzadko słyszę jednak, by ktoś daną aktywność fizyczną absolutnie uwielbiał, by liczyła się przede wszystkim przyjemność doświadczana w trakcie wykonywania konkretnej czynności. Znacznie częściej liczą się za to wymierne efekty i hasła: „odkąd zacząłem biegać, zrzuciłem 8 kilo”, po rzuceniu których liczy się na podziw czy lajki. A przecież nie wątpię, że dla niektórych sport może być prawdziwą pasją. Fajnie, jeśli ktoś naprawdę to lubi i czuje potrzebę, by pobiegać czy pograć na tenisa, ale czy naprawdę absolutnie wszyscy musimy?

Myślę sobie: doba ma tylko 24 godziny, wszystkiego zrobić nam się nie uda, po co więc ćwiczyć dzień w dzień z Chodakowską, skoro można w tym czasie obejrzeć jakiś film? Choć może to dziś jedno i to samo, bo gdy sprawdzi się listę filmowych bestsellerów w Empiku, nie ma co się łudzić, że trafi się na Jarmuscha, Spielberga czy Felliniego – na pierwszym miejscu nie od dziś figuruje płyta „Ewa Chodakowska – Rewolucja”, na trzecim „Ewa Chodakowska – Bikini”. Cóż, o gustach, także tych filmowych się nie dyskutuje. Nie ulega wątpliwości, że sport opanował naszą zbiorową wyobraźnię i nigdzie się nie wybiera. Nie zagrozi mu w najbliższym czasie ani dobra książka, ani film, ani sztuka.

1 yoga joga fit gym slim motivation active sport zen

Mimo że tak narzekam na sport, nie uważam przecież, że jest on absolutnie niepotrzebny. W końcu sport to zdrowie i chyba nawet ja muszę się z tym zgodzić. Od dekad rośnie liczba osób otyłych i zapadających na różne choroby cywilizacyjne (o których się naszym często niedożywionym i pozostającym w ciągłym ruchu przodkom nawet nie śniło), a aktywność fizyczna jest w stanie temu zapobiec. Sama doszłam do wniosku, że choć nie kompulsywnie i bez narzucania sobie okrutnego rygoru, warto czasem poćwiczyć. Czemu? Nie po to, by z satysfakcją stawać na wadze, ale dlatego, że odrobina wysiłku sprawia, że zamiast bardziej, jest się na co dzień mniej zmęczonym, wyzwala endorfiny, pozwala wyciszyć umysł. Poza tym skoro nawet ja jestem w stanie znaleźć jakąś sportową aktywność, którą lubię, zaryzykuję stwierdzenie, że może znaleźć ją każdy. I warto się wtedy jej trzymać. Jeśli podobnie jak mnie, nie kręci was pocenie się na siłowni, gier zespołowych unikacie jak ognia i tak właściwie każdą aktywność fizyczną (wyłączając tu chyba tylko seks) bez dłuższego zastanowienia wymienilibyście na chwilę z kawą i gazetą, mam dla was radę: możliwe, że spodoba wam się joga. Dlaczego?

Po pierwsze, jeśli męczy was hałas, grupowa aktywność, szybkie tempo i rywalizacja, istnieje całkiem spora szansa, że podobnie jak ja, jesteście introwertykami. A skoro tak, wasz mózg funkcjonuje w ten sposób, że zbyt duża ilość bodźców, może wywołać w was irytację, zmęczenie i niepokój. Spokojni introwertycy raczej nie powinni zmuszać się do aerobiku czy spinningu; jest duża szansa, że odnajdą się natomiast w spokojniejszej aktywności – choćby wspomnianej jodze. Po drugie, nawet jeśli nie jesteście introwertykami, ale nie bawi was sportowa rywalizacja, joga może wam odpowiadać z tego względu, że nie afirmuje ona perfekcji. Jej celem nie jest porównywanie się do osoby ćwiczącej obok czy wykonanie za wszelką cenę danej pozycji. Wiem, że sama nie wykonuję jeszcze idealnie wszystkich nawet dość podstawowych figur, ale w niczym mi to nie przeszkadza. W pochodzącej z Dalekiego Wschodu jodze liczy się kontakt ze sobą, ze swoim ciałem i umysłem.

Jasne, że joga zbyt często bywa mitologizowana. Mówi się, że w jakiś na wpół magiczny sposób odmieni diametralnie nasze życie; że będzie początkiem nowej, duchowej drogi... Wiecie co? Regularnie praktykuję jogę już od 7 miesięcy (a wcześniej też mi się to zdarzało, choć dopiero w tym roku znalazłam zajęcia, które w pełni mi odpowiadają i na które nieprzerwanie chodzę) i joga nie zmieniła mojego życia nie do poznania. Nie odsłoniła przede mną jakiś sekretnych, mistycznych prawd. Nie sprawiła, że mam ochotę już dziś rzucić pracę, lecieć do Indii, wyrzec się na zawsze mięsa i głosić, że czuję w sobie energię wszechświata. Żadne jogowe stereotypy nie dały o sobie znać. A jednak joga coś w moim życiu zmieniła. A nawet kilka rzeczy.

Przede wszystkim nauczyła mnie uważności. Kiedy wykonujesz kolejne pozycje, musisz być w pełni obecny lub obecna. Nie ma miejsca na odpływanie myślami gdzieś daleko, bo po prostu stracisz równowagę i możesz łatwo nabawić się kontuzji. Z czasem, zaczynasz tę uważność przenosić płynnie do innych sfer życia. Owszem, zawsze miałam słabość do odpływania gdzieś daleko i lubię moje myślowe wędrówki, teraz rzadziej jednak zdarza mi się znajdować telefon w lodówce albo zastanawiać nad tym, czy już umyłam te włosy szamponem czy jeszcze nie albo czy odpowiedziałam już na wiadomość kolegi. I to pomaga. Uważność po prostu sprawia, że życie jest łatwiejsze. Nie tylko to prywatne, ale i zawodowe, bo trochę łatwiej nie dekoncentrować się przez drobnostki, skupić na jednej czynności. I wbrew temu, co zawsze myślałam, uważność wcale nie jest taka nudna. Koncentrowanie się na bieżących czynnościach, nawet tych z pozoru nieciekawych, jest całkiem przyjemne. Kiedy się tego nauczysz, łatwiej doceniać ci w ogóle różne z pozoru zwyczajne chwile, zamiast zawsze mieć w zanadrzu coś ciekawego, o czym lepiej pomyśleć.

2 yoga joga fit gym slim motivation active sport zen

Uważność wiąże się też po prostu z wyciszeniem. A natłok myśli, to chyba coś, na co cierpi większość z nas. Pamiętam jakim mozołem było dla mnie jeszcze jakiś czas temu leżenie bez ruchu i próba wypchnięcia myśli z głowy podczas relaksacji kończącej zajęcia jogi. Z początku w ogóle nie byłam w stanie przyzwyczaić się do tego, że umysł może być czysty. Zawsze nagle przypominałam sobie o kolejnym mailu, na który muszę odpisać, o tym, że zapomniałam kupić oliwę, o rozmowach sprzed kilku dni a nawet lat, o fragmencie czytanego artykułu, o zbliżających się wakacjach… W końcu zrozumiałam, że myśli nie da się odgrodzić murem, że nie można ich blokować. Można za to pozwolić, by swobodnie przepływały przez umysł, ale nie trzeba się na nich zatrzymywać. I kiedy przestajesz walczyć, z czasem tych myśli, w momencie, gdy chcesz się zrelaksować, będzie po prostu coraz mniej.

Podstawą relaksu jest również oddech. A świadome oddychanie jest kluczowe dla praktyki jogi. Prawidłowy oddech pozwala nam nie męczyć się podczas wykonywania kolejnych asan, oczyszcza płuca i krew, reguluje poziom pH w organizmie, pomaga radzić sobie ze stresem, ale również symuluje procesy chemiczne odpowiedzialne za wydzielanie endorfiny, nazywanej hormonem szczęścia i pozytywnie wpływa na procesy myślowe. Nauczenie się właściwego oddychania to chyba najcenniejsze, co oferuje nam joga. Szczególnie, że większość z nas ma problemy z tą podstawową, życiową czynnością. Głęboki oddech, którego uczą jogini, nazywany jest Pranayama. Nazwa pochodzi z sanskrytu – Prana oznacza życiodajną energię, natomiast Yama ekspansję i kontrolę. Oczywiście jest wiele różnych rodzajów Pranayamy, nie warto się więc szybko zniechęcać, tylko próbować różnych odmian, aż znajdzie się oddech, który najbardziej nam odpowiada.

Co do tych wielu odmian – tak samo jak niejeden oddech jest preferowany przez wszystkich praktykujących jogę, tak samo nie wszyscy lubią ten sam typ jogi. Różnorodność oferowanych zajęć może odstraszać. Ale i tu zalecam spokój. Warto spróbować kilku i wybrać te, które odpowiadają wam najbardziej. Zanim spróbujecie modnej w salonach fitness Hot Yogi albo ćwiczeń łączących elementy jogi i aerobiku, polecam wam opanować podstawy. Skupić się na pracy z oddechem i wykonaniu podstawowych asan, bez pośpiechu. W jodze warto szukać tego, co jest nam w danym momencie potrzebne. Wśród zajęć znajdziemy te dedykowane osobom mającym problemy z kręgosłupem albo kobietom w ciąży. Jest też ciesząca się dużą popularnością joga hormonalna, przeznaczona głównie dla kobiet powyżej 35. roku życia, zmagających się ze zmniejszającą się ilością estrogenu, ale i dla innych osób, które cierpią na inne zaburzenia hormonalne. Specyficzna kombinacja asan, odpowiedni oddech i relaksacja pozwalają normalizować pracę tarczycy, przysadki mózgowej, jajników czy nadnerczy. Ciekawa jest też spełniająca funkcję terapeutyczną joga śmiechu, w której najważniejsze są nie pozycje, a umiejętność wydobycia z ciała naturalnego, niewymuszonego śmiechu właśnie.

Jest i Aerojoga, łącząca w sobie elementy akrobatyki, sztuki cyrkowej i pilatesu oraz joga twarzy, podczas której poza asanami wykonuje się również ćwiczenia twarzy i automasaż. Efekt? Poprawa napięcia i ukrwienia twarzy, eliminacja toksyn, wygładzenie zmarszczek. Poza tym oczywiście dynamiczna Ashtanga czy trochę mniej rygorystyczna Vinyasa oraz Sivananda, opierająca się na 5 zasadach: relaksie, asanom, oddychaniu, diecie, pozytywnemu myśleniu i medytacji. A oprócz tego Iyengar, tylko z pozoru statyczna, wykorzystująca paski, klocki, paski, liny czy drabinki. Kundalini, skierowana dla tych, którym nie wystarcza praca z ciałem, chcą też ćwiczeń duchowych. Niezależnie od tego, który rodzaj jogi wybierzecie, liczy się przede wszystkim regularna praktyka. To jak często i długo będziecie praktykować zależy tylko od was, ale myślę, że warto poświęcić temu choć 2-3 godziny tygodniowo. A o to nie jest tak trudno, bo wielkim plusem jogi jest to, że kiedy już opanuje się podstawy, można ćwiczyć też samemu, w zasadzie wszędzie. Przy dobrej pogodzie w parku albo gdzieś nad wodą, przy gorszej po prostu w domu. Potrzeba jest tylko mata i odrobina motywacji. A zamian dostajecie spokojniejszy umysł i lepsze samopoczucie, ale i niezależnie od waszej wagi, lżejsze, jędrniejsze, bardziej elastyczne, swobodniejsze ciało. Taki sport odpowiada nawet mnie.

3 yoga joga fit gym slim motivation active sport zen

Fot. Marcos Rodriguez Velo dla enter the ROOM