Jesteśmy na Festiwalu Stolica Języka Polskiego, który odbywa się w Szczebrzeszynie, pan pochodzi ze Złotoryi, która także jest niedużym miastem. Lubi pan odwiedzać małe miejscowości? Wraca pan jeszcze w swoje strony?

Złotoryję rzadko odwiedzam, mam tam rodzinę, ale nie ma tam już moich rodziców. Natomiast małe miasta uwielbiam odwiedzać jako autor książek. Znajduję tu kontakt z czytelnikami. Ludzie z małych miast są o wiele bardziej wdzięczni za przyjazd jakiegoś autora, bo ich tak często pisarze nie odwiedzają. Więc na pewno te spotkania są dla mnie ważne. Oprócz tego w małych miastach dowiaduję się, czym ludzie żyją, jak wygląda ich prawdziwe życie, a to mnie zawsze ciekawiło jako reportera.

 

W jednym z wywiadów wspominał pan, że wyprowadził się pan ze Złotoryi, ponieważ chciał uciec od rodziców. Obecnie pańscy rodzice mieszkają w Warszawie, trzysta metrów od pana. Czy to jest tak, że ta ucieczka byłe rzeczywiście niezbędna?

Tak. Była niezbędna, żeby teraz mogli mieszkać trzysta metrów ode mnie. Gdybym nie uciekł, to nigdy by nie mieszkali koło mnie, ponieważ czułbym się przez nich przytłoczony. Miałem bardzo silną mamę, taką dominującą, i robiłem wszystko, żeby wyjechać na studia, jak najdalej od rodziców. Moja mama nawet prasowała mi skarpetki, jak miałem 19 lat. To było straszne. Dzięki Bogu, w pewnym momencie, odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy. Bardzo dobrze, że pojechałem na studia do Warszawy. Siedemnaście lat byłem bez nich i potem dojrzałem już do tego, żebyśmy mieszkali blisko siebie. To odcięcie pępowiny było niezbędne. Może tak to ujmę: artysta, żeby mógł bazgrać i rozlewać farbę, najpierw jest uczony wszystkich podstaw klasycznego rysunku na akademii. Na wszystko musi przyjść odpowiedni moment. Tak samo jest w stosunkach rodzinnych. Bez ucieczki i niechęci, nie byłoby dzisiejszej miłości.

 

To chyba Picasso powiedział, że żeby łamać pewne reguły, najpierw trzeba bardzo dobrze opanować ich podstawy.

O, właśnie. Podstawą było to, co naturalne i najzdrowsze – odcięcie się, ucieczka syna od rodziców. To jest właśnie ta zasada akademicka, zalecana nawet przez psychologów. To po prostu trzeba zrobić, żeby potem już robić to, co się chce.

Wydaje mi się, że spotykam tych wszystkich ludzi właśnie po to, żeby oni swoim życiem pomogli mojemu życiu. Ja chcę się od nich dowiedzieć czegoś takiego, co sprawi, że nie będę bał się śmierci, że pozbędę się lęków egzystencjalnych. Chcę dowiedzieć się od ludzi, jak oni żyją, żebym ja mógł żyć jeszcze lepiej.

Ostatnio wydał pan książkę zatytułowaną „Projekt: prawda”, w której zbiera pan prawdy zasłyszane od ludzi. Ma pan taką swoją prawdę, która ukształtowała się w panu już w młodości, czy niezbędny był do tego czas?

Prawda, według której żyję obecnie, przyszła dopiero później.  

 

To jest ta prawda, że trzeba tak żyć, żeby miał nas kto trzymać za rękę, kiedy będziemy umierać?

Tak, ale kiedy byłem w pana wieku, czyli miałem dwadzieścia parę lat, to miałem taką jedną swoją prawdę. Dosyć banalną, ale ważną: żyj i daj żyć innym. Ja zawsze byłem bardzo otwarty i tolerancyjny, nigdy nie oceniałem ludzi. W ogóle nie lubię oceniać ludzi. Raczej wolę o nich opowiadać, niż ich oceniać. Pamiętam, że nigdy nie mogło mi przejść przez usta, że ktoś jest głupi. Wielu znajomych ciągle szafowało słowami „ona jest głupia”, „on jest głupi”. Dopiero teraz, przed pięćdziesiątką, zdarzyło mi się powiedzieć kilka razy, że ktoś jest głupi; wcześniej nigdy. Kiedy byłem mniej więcej w pana wieku, przeczytałem książkę „Życie przed sobą” Emila Ajara. Był tam taki cytat: „Czasami białe to czarne, co się ukrywa, a czarne to białe, co się dało nabrać”. Tę książkę podsunął mi taki jeden hipis w Bieszczadach, który wyprowadził się z dużego miasta i założył swoje ranczo. Nazywano go Prezesem i różne wolne ptaki  czasem nawet narkomani – znajdowały u niego przystań. Pojechałem tam, gdy miałem siedemnaście lat i on mi wtedy podsunął ten tytuł – powiedział, że to jest jego ukochana książka, z takim mottem „Życie ma smak jedynie dla szaleńców”. Pamiętam, że bardzo mi to wtedy zaimponowało. Kupiłem sobie ją i znalazłem prawdę o białym i czarnym, z której wynikało dla mnie – i to jest bardzo ważna prawda dla reportera – że nigdy nie jest tak, jak nam się wydaje. Że nie wolno sądzić po pozorach. Najpierw poznaj, dopiero później mów. To była taka prawda, która zrobiła na mnie wtedy duże wrażenie.

1 mariusz szczygie wywiad Festiwal Stolica Jzyka Polskiego jezyk polski wywiad enter the room

Mariusz Szczygieł robi sobie selfie w Szczebrzeszynie na tle Mercedesa Szczepana Twardocha, fot. Cezary Łazarewicz

Można powiedzieć, że od „Projektu: prawda” zaczął się pan skupiać na człowieku. Tematyka tej książki nie jest już w takim stopniu uwarunkowana topograficznie jak te poprzednie. Skąd ten zwrot? Dalej będzie się pan tego trzymał?

Dojrzałem do tego, żeby wchodzić w głąb ludzi. Kiedyś się tego obawiałem jako autor. Na przykład w książce „Niedziela, która zdarzyła się w środę” opisuję różne zjawiska społeczne: krzywdę, morderstwa, disco polo, zwolnienia zbiorowe... Najczęściej musiałem mieć wielu bohaterów, żeby napisać na jeden temat. Teraz umiem już pisać o jednym człowieku i wchodzić w głąb. Wszystko, co piszę, piszę najpierw dla siebie, a dopiero potem dla czytelników. Wydaje mi się, że spotykam tych wszystkich ludzi właśnie po to, żeby oni swoim życiem pomogli mojemu życiu. Ja chcę się od nich dowiedzieć czegoś takiego, co sprawi, że nie będę bał się śmierci, że pozbędę się lęków egzystencjalnych. Chcę dowiedzieć się od ludzi, jak oni żyją, żebym ja mógł żyć jeszcze lepiej.

 

Pamiętam jeden z pańskich felietonów w Dużym Formacie, w którym pisał pan o rozbitym, czerwonym samochodzie przy Placu Trzech Krzyży i o właścicielu wzroku, o tym jak w dzisiejszych czasach cienka jest granica między tym, co intymne, a tym, co społeczne. Każdy ma telefon, którym robi zdjęcia, każdy jest reporterem. W jakim kierunku to zmierza według pana?

To zmierza właśnie w takim kierunku, że rzeczywiście wszyscy są reporterami i każdy może wszystko relacjonować. Ale musimy odróżnić relację od obrazów i tekstów, które mają pewne aspiracje. Czasami literackie, czasami artystyczne. Hanna Krall ładnie powiedziała o Hrabalu, że Hrabal podniósł zwyczajność do rangi sztuki. I nie każdy, kto ma teraz tego iPhone’a jest w stanie tę zwyczajność podnieść. Możemy coś zrelacjonować, wrzucić na YouTube’a, na przykład jakiś morbid, krew i mięso. Tylko czy z tego wyniknie coś więcej dla innych, coś poza ekscytacją i spełnieniem jakichś – w szerokim znaczeniu rozumianych pornograficznych oczekiwań? Bo jednak ludzie z talentem, czy to filmowcy, czy pisarze, czy reporterzy, próbują stworzyć z jakiejś sytuacji metaforę, nadać jej bardziej uniwersalny sens. Nie zawsze uda się to temu, kto przypadkowo będzie filmował wypadek. Tak mi się wydaje.

Tak jak alkoholik dąży do tego, żeby się napić, seksoholik do tego, żeby uprawiać seks, a ja dążę właśnie do tego, żeby coś napisać. To mnie pobudza i sprawia, że chce mi się żyć.

Teraz wiele agencji i redakcji zatrudnia freelancerów, osoby pracujące na zlecenie, bez stałego stanowiska. Czy to jest tak, że nie ma pieniędzy np. na zatrudnianie reporterów na stałe?

To wynika z tego, że po prostu nie ma etatów, bo w takim świecie teraz żyjemy. Czy pan się spodziewa w swoim życiu jakiegoś etatu?

 

Wątpię…

No właśnie. Wasze pokolenie musi być o wiele bardziej odważne od mojego. Wy będziecie żyć w inny sposób, dostosowując się do rynku pracy. Ja nie jestem na etacie w „Gazecie Wyborczej” już od czterech lat. Jestem wolny i bardzo jest mi z tym dobrze. Aż się dziwię, że mogłem tyle lat być na etacie. Oczywiście jestem w dobrej sytuacji, bo mogę żyć ze sprzedaży swoich książek. Niemniej sytuacja na rynku jest, jaka jest. Kryzys w mediach, kryzys finansowy… Polska podobno poradziła sobie z kryzysem całkiem nieźle, ale w prasie zarabia się słabo. Jak ktoś chce być dziennikarzem i spłacić kredyt, a oprócz tego utrzymać trójkę dzieci, to mu się to nie uda.

 

W jednym z wywiadów wspominał pan, że nieustannie przerabia rzeczywistość na literaturę. Nie jest tak, że w pewnym momencie to zaczyna męczyć i nie pozwala cieszyć się chwilą?

Ja rzeczywistość przerabiam bardziej na tekst niż literaturę, chociaż cieszyłbym się bardzo, gdyby to była literatura. Ale to mnie zupełnie nie męczy, to jest moja największa przyjemność. Tak jak alkoholik dąży do tego, żeby się napić, seksoholik do tego, żeby uprawiać seks, a ja dążę właśnie do tego, żeby coś napisać. To mnie pobudza i sprawia, że chce mi się żyć.

2 projekt prawda mariusz szczygie

W książce Stanisława Stanucha „Portret z pamięci” znalazł pan zdanie mówiące, że każdy człowiek powinien mieć swoją własną prawdę. Czy rzeczywiście jest tak, że od każdego, z kim pan rozmawiał, udawało się ją uzyskać?

Tak, najczęściej udawało mi się tę prawdę zdobyć.

 

Ale były takie przypadki, że ktoś tej prawdy nie chciał powiedzieć i koniec?

Właściciel pewnego lombardu w Czechach powiedział, że wyjawi mi swoją prawdę i powiedział: „Dbaj o swoje narządy płciowe”. To było coś nieprawdopodobnego. On miał na myśli, że trzeba te narządy płciowe oszczędzać i nie używać ich w przypadkowych sytuacjach. To był nawet taki przekaz moralno-etyczny. Nie chciał mi jednak opowiedzieć historii, która za tym przesłaniem stała; tego, jak on na to wpadł. Bo to brzmi efektownie, ale kiedy nie mam historii, nie ma tekstu. Prawdopodobnie ta była zbyt intymna i dlatego nie chciał się nią ze mną podzielić.

 

Na spotkaniu wspominał pan, że pracuje nad nową książką. Mógłby pan zdradzić trochę szczegółów?

To książka o tym, że Polacy byli terrorystami i uchodźcami. W latach 80. porywaliśmy najwięcej samolotów na świecie. Polscy porywacze potem trafiali do obozów dla uchodźców. Byli to ludzie, którzy chcieli uciec z komunistycznej Polski. Lądowali porwanymi samolotami na lotnisku Tempelhof w Berlinie Zachodnim. Szukam ich teraz i chcę spytać, czy warto było te samoloty porywać.