Koniec sierpnia, wczesne popołudnie, spotykamy się z Olgą nieopodal redakcji enter the ROOM, w warszawskim Dziku, czyli starym domu na Mokotowie, pełnym wiekowych mebli i ciemnych kątów, gdzie w ciągu dnia można dobrze zjeść, a wieczorem wpaść na drinka i tańczyć do rana na przykład do przebojów z początku lat 90. Olga, mieszkająca na co dzień na Śląsku, przyjechała do Warszawy na wydarzenie, które zorganizował Narodowy Instytut Audiowizualny wokół jej książki „Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w okresie transformacji”. Książki, która pokazuje Polskę na przełomie lat 80. i 90. XX wieku przez pryzmat przedmiotów, jakie nas wtedy otaczały, zjawisk, atmosfery. Wspomnienia zatarte przez czas, zdjęcia zalane specyficznym żółtym światłem, upadek komunizmu, Polska vs. Reszta zachodniego świata, który wkroczył w jej szarą rzeczywistość z przytupem.
W „Duchologii” piszesz o specyficznym polskim świetle, które widzimy na zdjęciach z przełomu lat 80. i 90. Ciepłe, bursztynowe, kolor sierpniowego popołudnia właśnie. Czy to kwestia polskiego klimatu, powietrza czy produkowanych ówcześnie filmów do aparatów marki ORWO? Dziś, przynajmniej na zdjęciach, tego charakterystycznego światła nie zobaczymy.
Może to kwestia technologii, cyfrowych aparatów i nakładanych w aplikacjach filtrów, może to kwestia starszych filmów albo używanych odczynników, ale faktycznie takie bursztynowe światło kojarzy mi się jednoznacznie. Moja koleżanka pojechała ostatnio na wycieczkę do Serbii i zdjęcia, które tam zrobiła, mają to właśnie duchologiczne światło. Nawet zapytała mnie specjalnie, czy o takie światło chodzi. I tego światła już w Polsce nie ma. Może wędruje.
Zostały nam tylko zdjęciowe wspomnienia. I oglądamy je sobie z sentymentem mniejszym lub większym. Ty jednak do tego duchologicznego materiału starasz się nie mieć stosunku nostalgicznego ani ironicznego. Tymczasem fanpage Duchologii na Facebooku obserwują ludzie bardzo różni. Jak myślisz, co ich przyciąga, czym się kierują? Czy nie sentymentami właśnie?
Okazało się, że Duchologia to strona bardzo demokratyczna, która z bardzo odmiennych powodów przyciąga ludzi w bardzo różnym wieku – od emerytów po gimnazjalistów.
Katowice, fot. Felix Ormerod
Gimnazjalistów? Czyli to już to pokolenie, które w zasadzie nie bardzo może pamiętać duchologiczny okres czy nawet nie przeżyło go na własnej skórze.
Dokładnie tak. Jednak nastolatkowie mówią mi, że właśnie dzięki lekturze mojej książki mogą sobie lepiej wyobrazić, jak wyglądało życie w czasach ich rodziców. Myślę, że udało mi się złapać klimat, który zadziałał na wyobraźnię, co mnie bardzo cieszy. Często jest tak, że strona pozwala niektórym ludziom odkopać sobie coś w pamięci, o czym zupełnie zapomnieli, a czasami na przykład zdarza się, że ktoś na opublikowanym przeze mnie zdjęciu widzi kawałek swojego domu lub swoje auto – to są moje ulubione momenty. Ktoś znalazł kiedyś na zdjęciu, chyba z Sieradza, takim archiwalnym, auto swojego brata i chyba samego brata też.
Oczywiście są osoby, które piszą: „miałem taki samochód” czy „najbardziej lubiłem tę książkę”. Ale są też tacy, których po prostu ciekawi dana ilustracja czy raczej jej niesamowitość, bo niektóre z ilustracji wyglądają po prostu jak wyjęte z Krainy grzybów.
„Duchologia” to taka dokumentacja przełomu lat 80.i 90. w Polsce, który był znacząco inny niż w Europie Zachodniej czy Stanach. A dzisiaj mamy taką dość globalną wizję tamtego czasu. Kiedy myślimy o tym okresie, to nasuwają się skojarzenia dajmy na to z serialem „Beverly Hills 90210”, kiedy u nas to było jednak bardziej „W labiryncie”.
No właśnie. Poza tym w Stanach lata 80. to jest dekada sukcesu: wielkiej prosperity, triumf kapitalizmu i wielkiego biznesu. Tymczasem w Polsce wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Informacje o tym, co się dzieje na świecie i że dzieje się inaczej niż u nas, docierały zwykle z drugiej czy trzeciej ręki, w kolorowych tygodnikach pojawiały się jakieś przedruki zdjęć, niezupełnie legalne (czasami z fragmentami nagłówków po francusku czy niemiecku) i to jeszcze w złej jakości, z takim charakterystycznym ziarnem, nierówno nałożonym kolorem.
U nas było inaczej z powodu specyficznych warunków ekonomicznych i politycznych, różnych niedostatków, a materiał dowodowy z tych czasów pozostał szczątkowy, nieostry właśnie. Może dlatego tak łatwo zniekształca się obraz tamtych czasów?
W archiwach faktycznie nie ma zbyt wiele. Pracując nad książką, byłam zaskoczona, że nie ma zbyt wielu zdjęć pokazujących codzienność na ulicy czy w domach z tego okresu. Właśnie dlatego w mojej książce są głównie rozmowy z fotografami z zagranicy, dla których Polska była nowym zjawiskiem i fotografowali wszystko dookoła, rzeczy zwyczajne. Polscy fotoreporterzy skupiali się wtedy głównie na sferze politycznej, bo w niej się dużo działo. Chodzili fotografować strajki, protesty, kampanie, a z tematyki społecznej interesowali ich raczej bezdomni czy ubóstwo, tematy interwencyjne, których nowe realia dostarczały wiele. Polskim odstępstwem od tej tendencji były zdjęcia Tadeusza Rolkego, pokazywane niedawno na wystawie „Jutro będzie lepiej”. Jednak u niego ostrość spojrzenia wynikała z faktu, że przyjechał wtedy do Polski po dłuższym pobycie w Niemczech, więc dla niego to też była w pewien sposób nowa rzeczywistość. Dlatego fotografował barobusy (autobusy-ogórki przerobione na bary z przekąskami, stojące gdzieś przy „gierkówce”), jako coś, co było dla niego zjawiskiem niesamowitym. Poza tym trudno było mi znaleźć materiał polskich fotografów, który przedstawiałby taką najbardziej banalną, ale tym samym najciekawszą codzienność.
Obok spraw tak ważnych jak polityka, było też marzenie o dobrobycie, uciekanie od szarej rzeczywistości, potrzeba sukcesu. Już choćby tytuł i idea takiego magazynu jak „Sukces” sporo nam mówi o tych potrzebach, aspiracjach.
To według mnie taka sfera marzeń, która była bardzo mocno oderwana od tego, co było w rzeczywistości. Kiedy przeglądałam pierwsze luksusowe magazyny, które wychodziły w Polsce, odbierałam ich zawartość jako coś w rodzaju podręcznika „jak zostać oligarchą w weekend”. Przedstawiano tam biznesmenów, którzy często za rok albo dwa kończyli w więzieniu, bo okazywało się, że te ich biznesy nie były do końca zgodne z prawem. Ale oni byli właśnie w tym czasie przedstawiani jako przykład, że również w Polsce można mieć dom z basenem i pole golfowe – znaczące, że właśnie takie zbytkowne, „amerykańskie” inwestycje uchodziły za synonim bogactwa. Polacy mieli wizję luksusu rodem z „Dynastii”. Reklamowano na przykład domowe sauny, solaria, domowe baseny, sprzęt do golfa czy kompleksy hotelowe z tenisem i jazdą konną. To musiało po prostu zostać podpatrzone w telewizji, w „Powrocie do Edenu” i w „Dynastii”, i bezpośrednio skopiowane na polski grunt.
No tak, to była ta Polska na wysoki połysk, ale jednak przeważająca część naszego kraju to Polska B i C. Czy był więc sens w reklamowaniu tych wszystkich dóbr luksusowych, pokazywania tej garstki, którym się udało?
Ciekawe jest to, że po publikacji w magazynach luksusowych jakiegoś materiału o przemocy domowej czy ubóstwie, zaczynały do redakcji przychodzić listy od czytelników, którzy wprost pisali, żeby tego typu rzeczy nie publikować, że oni mają inne gazety od takich reportaży, a tutaj chcą czytać o lepszym życiu, „nie o Polsce polskiej, tylko o Polsce bardziej europejskiej” (to cytat z jednego z listów do redakcji). Była więc potrzeba magazynów, w których jak w tych serialach będzie ładnie i na bogato.
Więc z jednej strony było szaro, choć na zdjęciach bursztynowo, a z drugiej strony żywe były aspiracje, pozostawanie w sferze marzeń. Może z powodu codziennej niepewności związanej z transformacją uciekano w marzenia? Czy ta wielka niewiadoma popychała ludzi do korzystania z usług takich osób jak Kaszpirowski i snucia teorii spiskowych?
Antropologia pokazuje, że ludzie mają skłonność do irracjonalnego myślenia właśnie wtedy, kiedy dookoła nich robi się niepewnie, kiedy zmienia się rzeczywistość, do której byli przyzwyczajeni, kiedy staje się ona mniej przewidywalna. Wtedy pojawia się skłonność do tłumaczenia sobie nawet zwykłych zjawisk w sposób niesamowity, tak, jakby brzytwa Ockhama przestawała wystarczać.
W czasach transformacji wzrosła dość szybko przestępczość. Ulica tłumaczyła to sobie pojawieniem się sekty, która morduje rytualnie. Krążyły opowieści o tajemniczych pasażerach, którzy podróżowali środkami komunikacji bez biletu i na pojawienie się kontrolera odpowiadali: „my tu się martwimy o bilet, a tymczasem Polskę czeka straszna przyszłość, wiosna będzie piękna, ale jesień krwawa!”
Panował też strach przed trującą chemią w gumach do żucia i sokach. Przestrzegały przed nią całkiem poważne magazyny, czyli na przykład „Świat Młodych”. Dużo dzienników i tygodników publikowało listy, w których czytelnicy radzili innym, aby nie kupować tego czy tamtego produktu. Ciekawe, że zawsze dotyczyło to produktów importowanych. Może dlatego, że był na nie popyt. Możliwe, że ktoś świadomie zniechęcał za pomocą plotki do kupowania tych produktów. Tak podobno było z szamponem Wash And Go, który pojawił się w Polsce, ale dość szybko zniknął za sprawą czarnego PR-u – fryzjerzy mówili klientom, że niszczy włosy i najlepiej kupować sprawdzone produkty bezpośrednio u nich.
Można też przypomnieć o panice związanej z E330, który znajdowała się w spisie składników wielu produktów, a okazał się zwykłym kwaskiem cytrynowym. Wiadomo z jednej strony, że lista rzekomo trujących składników, których należy unikać, to fenomen międzynarodowy i powstała we Francji. Z drugiej strony mógł być to faktycznie element czarnego PR-u o charakterze marketingowym, który zaczął żyć swoim ezoterycznym życiem.
Zdjęcie po lewej Edwin Dekker; po prawej prasowa reklama kosmetyków Cnstance Carroll
Skoro jesteśmy przy marketingu i reklamie, to chyba trzeba powiedzieć, że były to branże, gdzie można było zrobić karierę i to bez specjalnego doświadczenia, co pewnie sprawiało, że polskim reklamom daleko było do standardów znanych z Europy Zachodniej czy Stanów.
Po pierwsze reklamy były często robione przez ludzi, którzy blisko pracowali z daną firmą na innych polach, tak było choćby w przypadku Baltony. Czyli na dobrą sprawę wyglądało to tak, że importer jakiegoś produktu robił sobie reklamę w pewnym sensie sam – wszystko odbywało się w bardzo zamkniętym kręgu, bez przetargów i pośredników. Reklamy były najczęściej robione przez dwa studia filmowe, a nie przez agencje reklamowe. Standardowy język promocji i marketingu nie był znany ich twórcom, przez co te wczesne reklamy telewizyjne wyglądają jak urywki z kabaretu czy Teatru Telewizji. Są dość długie, zagrane w przerysowany sposób.
Leszek Stafiej mówił mi, że po powrocie z Anglii, gdzie pracował przez jakiś czas, próbował przeszczepić na nasz grunt tamtejsze wzorce reklamowe, ale było na to za wcześnie. Nie mogliśmy się przestawić, że reklama ma na przykład sprzedawać jakąś aspirację lub styl życia, a nie sam produkt. Klient był przyzwyczajony do reklamy, która informuje, że jest taki i taki produkt, jak to było w PRL-u. A agencje sieciowe, międzynarodowe, które wchodziły wtedy do Polski, bardzo często miały strategię wziętą bezpośrednio ze Stanów czy z Niemiec, nie uwzględniającą lokalnego kontekstu. Możliwe, że sądzono, że klienci kupią cokolwiek i nie trzeba się o nich starać. Popularną praktyką było emitowanie zagranicznej reklamy z tłumaczeniem na polski i to najczęściej jeszcze niezbyt dobrym, które w ogóle nie szanowało reguł języka polskiego. Dlatego też krążyło wtedy tak dużo powiedzonek pochodzących z nieporadnych przekładów zagranicznych sloganów reklamowych. Niesławnym przypadkiem była reklama Persila z hasłem „to się wie, co się ma”, co było źle przetłumaczonym hasłem niemieckim. Przez to też, szybciej niż się spodziewano, polski klient zrobił się nieufny wobec reklamy, zauważał, że próbuje mu się sprzedać coś podejrzanego, że nie jest do końca szanowany i przede wszystkim pokazuje mu się sceny z rzeczywistości, z którą on nie ma nic wspólnego. Pamiętam, że była taka słynna reklama, która wzbudziła wielkie oburzenie w Polsce, w której chłopczyk wrzucał batonik do mleka i sprawdzał, czy on pływa. Oczywiście było to nie do pomyślenia dla polskich klientów, którym psucie sobie jedzenia, zabawianie się nim, kojarzyło się po prostu z jego zmarnowaniem, co nie mogło wpłynąć na dobry odbiór tego produktu. Dlatego po próbach i błędach zaczęto zatrudniać Polaków do adaptowania reklam, starano się, żeby przekład nie był taki dosłowny, toporny, żeby klient nie był traktowany jak naiwniak.
Już wtedy w reklamach zaczęto wykorzystywać kobiety, wierząc, że ładna pani sprzeda wszystko, prawda?
Zaobserwowałam, że za symbol jakiegoś prestiżu uznawana była wtedy modelka, najlepiej rozebrana, i to jeszcze przed epoką reklamy made by szwagier. Na przykład w serial „W Labiryncie” we wczesnych odcinkach z roku 1986 jeszcze widać, że na ścianach w mieszkaniach czy w sekretariacie telewizji, a nawet w rektoracie wiszą kalendarze z klasyczną „gołą babą”. W późniejszych odcinkach to się zmieniło, scenografowie chyba się zorientowali, że nie do końca wypada i zawiesili jakieś tam widoczki z lasem. Ale generalnie wszechobecna była reklama naprawdę wulgarna, próba sprzedania czegokolwiek za pomocą nagości.
Inna sprawa, że już dziś nie pamiętamy, że codzienność późnego PRL-u miała bardzo seksistowski charakter, co widać bardzo dobrze w prasie, w reportażach: kobieta nie była traktowana do końca poważnie i często pełniła rolę „przynieś-wynieś”. Jest taki serial „Odbicia”, który powstał u schyłku PRL-u, w 1989 roku, a opowiada o studentach chemii. Typowa scena: impreza w mieszanym towarzystwie, każdy spodziewa się, że to dziewczyna zrobi wszystkim herbatę albo kawę, a panowie grają w karty. To jest taka niepisana zasada i żadna z bohaterek nie protestuje, nie buntuje się przeciw temu. Wtedy chyba jedynie pismo „Kobieta i Życie” próbowało promować postawę asertywności wśród kobiet. Choć z drugiej strony sytuacja nie jest jednoznaczna: jednocześnie emancypacja była faktem. Kobieta-inżynierka, badaczka nie dziwiła nikogo – sama dorastałam w takim otoczeniu, przez co byłam długo przekonana, że typowy damski zawód to fizyk, i że nie ma nic dziwnego w tym, że również matki rozwijają się zawodowo.
No tak, PRL nie był taki najgorszy dla kobiet. Mogły, a wręcz powinny wtedy pracować i to właśnie w zawodach tradycyjnie uznawanych za męskie, choć wciąż też oczekiwano od nich troski o dom itp. Ale też miały dostęp do legalnej aborcji
Kwestia aborcji pojawia się w serialach, na przykład „W Labiryncie”, i jest traktowana bardzo neutralnie, nie wiąże się z takim obciążeniem moralnym, jak w późniejszych scenariuszach.
Wracając do pracy zawodowej, to w okresie transformacji kobiety mogły z kolei czerpać wzorce z Zachodu, z tamtejszych kobiet sukcesu, bizneswoman, prawda?
Tak, figura bizneswoman pojawia się w okresie transformacji, ale na przykład magazyn opozycyjny „Res Publica Nowa” opublikował cały artykuł dotyczący tego, jakie to jest śmieszne słowo ta cała „bizneswoman” i że w ogóle to jest bardzo śmieszne, żeby kobieta zajmowała się biznesem. To pojęcie „bizneswoman” budziło salwy śmiechu w ówczesnej prasie, no bo jak to, baba w biznesie, będzie strzelać oczami i jeszcze powywraca się na tych obcasach, ciućma.
Agnieszka Graff, chyba w wywiadzie-rzece, wspomina zresztą o tym, że w swoim okresie opozycyjno-katolickim w latach 80. z jednej strony miała poczucie, że uczestniczy w jakiejś misji dziejowej, istotnej przemianie, a z drugiej strony przyznaje, że kobiety były traktowane jako postacie drugoplanowe, albo jako dekoracja, choć w bieżącym doświadczeniu to nie było oczywiste.
A co z jedzeniem w czasach transformacji? Jaki wpływ na polską, tradycyjną kuchnię miało otwarcie się na Zachód?
Pracując nad książką, byłam zaskoczona tym, jak dużo w latach 90. ukazywało się publikacji na temat zdrowego żywienia, na temat diety wegetariańskiej, na temat diety bezglutenowej, chociaż to akurat było publikowane głównie pod kątem celiakii. Sporo pisało się o kuchniach świata. Pamiętam, że była taka seria charakterystycznych poziomych książek poświęconych kuchni chińskiej, portugalskiej, indyjskiej itd.
Poza tym już w PRL-u absolutnie wszechobecna Irena Gumowska propagowała zdrowe żywienie: dania z selerów czy tzw. fałszywy móżdżek zrobiony z drożdży. Miała ogromny posłuch jako ekspertka od diet, więc nie było chyba tak, jak głosi powszechny stereotyp, że każdy jadł wtedy na zmianę tylko ziemniaki, kluski i ewentualnie zapiekankę z wkładką grzybową. Były różne próby odgórnego urozmaicania jadłospisu, co mogło się wiązać z nieustającymi brakami na rynku mięsnym. Stąd pewnie propagowanie diety warzywnej, bo warzyw akurat nie brakowało. W sumie było to propagowanie nie tyle tego, co było zdrowe, a co było dostępne. Bo wtedy jednak z dobrym, zdrowym żywieniem kojarzyło się jadanie dużo, tłusto, z solidną porcją mięsa.
A jaki jest dziś twój stosunek do tego materiału duchologicznego po pracy nad książką? Wróciłabyś do tamtych czasów?
Nie mam sielankowo-nostalgicznego podejścia do wspomnień w ogóle. Nie mam chyba takiej klepki w mózgu. Jest może zestaw rekwizytów z tamtego okresu, które chciałabym mieć z powrotem. Na przykład w przedszkolu ukradziono mi królika, którego bardzo kochałam i długo przeżywałam tę stratę. Niedawno udało mi się znaleźć jego replikę – bardzo daleko, bo kupiłam go na eBayu i He-Man II – niepozorny królik w ogrodniczkach - przyjechał do mnie zza oceanu. Pamiętam rzeczy, które pojawiły się tylko na chwilę i być może dlatego kojarzą mi się bardzo pozytywnie. Na przykład w 1991 roku ktoś sprowadził do Polski (osobiście pamiętam kupowanie ich w naszym lokalnym Społem w peryferyjnej dzielnicy Katowic) fińskie lody o smaku lukrecjowym i miętowym – były najsmaczniejsze na świecie. Wiele osób wspomina z sentymentem właśnie te marki i produkty, które pojawiły się w Polsce tylko na chwilkę: batoniki Uncle Ben’s czy Dunkin’ Donuts. Przez jakiś czas importowano wszystko jak leci, na przykład lukrecję. Tymczasem Polska nie była jakimś „lukrecja friendly” krajem i chyba do tej pory do końca nie jest. Ja akurat ją lubię, ale dla wielu osób skosztowanie lukrecji, opakowanej w sympatyczny papierek z napisem po szwedzku albo holendersku, jest najbardziej traumatycznym wspomnieniem spożywczym.
Jeśli ktoś by mi zaoferował przeniesienie się do tamtych czasów, to jednak bym podziękowała. Myślę, że jedynie gdybym była załogantką punkową albo kimś w tym stylu, to mogłoby być fajnie. Dla wielu osób tamten okres był koszmarem ze względu na niestabilność, utratę pracy i perspektyw, ale jeśli z zasady nie miało się dużych wymagań, można było prowadzić dość anarchistyczne życie, za małe pieniądze. Może dlatego powstało wtedy sporo ciekawej sztuki i muzyki.
Fot. Wydawnictwo Karakter
Duchologiczne zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Olgi Drendy, a pochodzą ze strony Duchlogia