W jakim celu sporządza się rankingi filmowe? Co taki ranking może dać widzowi?

Przede wszystkim chodzi o to, żeby zwrócić uwagę na filmy, na ich dostępność. Trzeba wyraźnie powiedzieć: to nie jest lista stu najlepszych filmów, ani lista naszych ulubionych tytułów. To jest lista stu filmów wartych zobaczenia spośród tych, które są dostępne w empikach. Czyli krótko mówiąc: każdy z tych filmów, jeżeli wejdziemy do empiku, może być kupiony.

 

Jakie cechy powinien posiadać film, który trafia na taką listę?

To wcale nie musi być film najwybitniejszy z artystycznego punktu widzenia, ponieważ znakomitość artystyczna jest tylko jednym z wielu elementów filmu decydujących o jego wartości dla widza. Czasem jest tak, że filmy całkiem przeciętne stają się ważne: z powodów społecznych, psychologicznych albo z powodu sytuacji, w której je oglądamy. Nie powinniśmy się wstydzić, że film, który jest dla nas bardzo ważny, od krytyków uzyskał słabe oceny. No i co z tego? Dla nas był on ważny.

Powinno powstawać więcej filmów dobrze zrobionych, świetnie zagranych, z których wynikałoby, że nasze życie nie jest do dupy.  

Poda pan przykład jakiegoś filmu, który jest właśnie z jakiegoś powodu ważny dla pana?

Dla mnie takim ważnym filmem, który kupiłem sobie na DVD, żeby mieć go zawsze pod ręką, bo traktuję go jak lekarstwo, jest melodramat amerykański z dużą ilością piosenek pt. „Beaches”. W roli głównej występuje tam Bette Midler, którą uwielbiam. Obejrzałem ten film w chwili, gdy cierpiałem na nerwicę narządową, polegającą na tym, że w momencie, kiedy byłem głodny, zaciskał mi się przełyk i nie mogłem niczego przełknąć. To była wyjątkowo kłopotliwa dysfunkcja systemu nerwowego trwająca miesiącami. Byłem już całkiem zdesperowany, głodny i bliski uduszenia. Kiedyś w hotelu, w Londynie głodny i bardzo źle się czujący, włączyłem telewizor i trafiłem na „Beaches”; film tak mnie wciągnął, że zapomniałem o całym świecie, a na końcu popłakałem się jak kucharka. Okazało się, że to było moje katharsis – oczyściłem się z napięcia, w cudowny sposób przełyk przestał się zaciskać a ja wybiegłem do całodobowego McDonalds'a i zjadłem trzy porcje hamburgerów. Od tego momentu wszystko mi przeszło.

 

Ciągle działa?

Działa. A przecież jestem krytykiem filmowym i zdaję sobie sprawę, że ten mój ulubiony film, to zwykły melodramat, któremu normalnie, gdyby nie ta sytuacja, dałbym pewnie ze trzy gwiazdki.

1 tomasz raczek wywiad rozmowa enter the room

A jak na przestrzeni lat zmieniał się pański gust filmowy? Na studiach uwielbiał pan kino bardzo wysmakowane, kino takich twórców jak: Buñuel, Bergman, Fellini. Ciągle robią na panu takie wrażenie?

Z moim gustem filmowym jest tak jak z charakterem  kiedy człowiek jest młody, to zwykle jest naiwnie idealistyczny, a świat wydaje mu się czarno-biały. Z latami przychodzi złagodzenie poglądów, bo zaczyna się dostrzegać coraz więcej odcieni szarości. Częściej staram się przyjmować argumenty innych. Dzisiaj bywa, że mówię przychylnie o filmach, o których dawniej nie chciałbym nawet słyszeć. Owo złagodzenie nie oznacza jednak, że obniżyły się moje oczekiwania artystyczne. Za przykład może posłużyć film „Kac Wawa”: pomimo tego, że z latami złagodniałem, w tym wypadku byłem bezwzględny, bo u twórców dostrzegłem pogardę dla widza. Na to nigdy nie przechodzi mi złość. Uważam, że nie wolno gardzić ludźmi, nawet jeżeli uważa się, że są niedouczeni  a tak wielu twórców myśli. Mówią: „To są idioci, zróbmy im byle co, oni i tak się nie poznają”. To tak jakby w restauracji cwany właściciel powiedział: damy im wino za 5 zł, policzymy 200 zł za butelkę, bo oni i tak nie poznają się na jakości.” Wobec takiej postawy nie ma zgody.

 

Powiedział pan, że z latami stał się bardziej wyrozumiały, a pamięta pan jakiś film, który kiedyś uważał pan za kiepski a dzisiaj np. został przez pana doceniony albo odwrotnie.

A może odwrotnie: kiedyś byłem przeświadczony o wyjątkowości niektórych filmów, a teraz, kiedy na nie patrzę, już mi się tak nie podobają. W czasach młodości chodziłem na wszystkie przeglądy filmów Ingmara Bergmana. Dziś, kiedy je ponownie oglądam, widzę że się zestarzały. Nawet dziwię się, że kiedyś aż tak na mnie oddziaływały, że uważałem je za wzorzec idealnego kina – doskonałe z psychologicznego punktu widzenia, wyrafinowane artystycznie, minimalistyczne; a minimalizm w sztuce zawsze lubiłem.

Kiedyś zachwycałem się Almodóvarem. Dzisiaj przeżywam bolesne rozczarowanie, kiedy słyszę dokoła siebie zachwyty nad jego nowymi filmami – przecież to siódma woda po kisielu. To zaledwie cień Almodóvara. Niedawno rozmawiałem z pewną panią, która zachwycała się ostatnim filmem Almodóvara, „Julietą”. W pewnym momencie powiedziała: „bo wie pan, ja nigdy filmów Almodóvara nie rozumiałam, a teraz wreszcie coś rozumiem.” Wtedy uświadomiłem sobie, że znajdujemy się po dwóch stronach barykady: ja potrzebuję indywidualności w stanie skoncentrowania, a jej wystarczy zaledwie 10-procentowy jej roztwór. Mnie się aktualny Almodóvar wydaje zbyt mało wyrazisty, a dla niej nareszcie jest do przyjęcia.

W sumie nie sądzę, żeby mój gust się zmienił. Pewne rzeczy wydają mi się przestarzałe, ale to jest naturalne. Natomiast dzisiaj łatwiej jestem w stanie wczuć się w sytuację innego widza i zrozumieć, dlaczego dla niego jest ważne to, co mi się nie podoba.

 

Wracając jeszcze do rankingu, na obecną chwilę trylogia „Gwiezdnych wojen” zajmuje pierwsze miejsce, zaraz za nią jest „Ojciec chrzestny”, na trzecim „American Beauty”. Co mógłby pan powiedzieć o tym wyniku?

To było do przewidzenia. „Gwiezdne wojny” pobiły rekordy frekwencyjne, więc należy się spodziewać, że mają bardzo wielu zwolenników. Gdy ukazały się „Gwiezdne wojny”, byłem już za duży na bajki, nawet te kosmiczne i futurystyczne. Po prostu nie załapałem się na to młodzieńcze oszołomienie. Wiem, że widzowie młodsi ode mnie o 10, 15 lat przeżyli przy okazji „Gwiezdnych wojen” swojego rodzaju inicjację. Dla mnie to był po prostu dobrze zrobiony film, prezentujący nową konwencję.

 

Który film z tej czołówki byłby pańskim faworytem?

Z tych trzech tytułów, które pan wymienił, dla mnie najciekawszy jest „American Beauty” i nawet jestem zdumiony, że zaszedł tak wysoko, bo to dzieło wyrafinowane, a ta cecha sprawia, że tylko część widzów posiada dostęp do czerpania z niej przyjemności.

2 tomasz raczek wywiad rozmowa enter the room

Być może w przypadku „Ojca chrzestnego” nie jest to duże zaskoczenie, że zajmuje jak na razie drugie miejsce, ale przyznać trzeba, że jest to film dopracowany w każdym szczególe, powszechnie uznany za arcydzieło światowej kinematografii, więc miło, że został doceniony również przez polskich widzów.

Pewnie, że tak. Jest to na dodatek film świetnie zagrany. Jako absolwent Akademii Teatralnej, zawsze zwracam szczególną uwagę na aktorstwo. Ono jest mi chyba najbliższe ze wszystkich środków wyrazu w filmie. W wypadku „Ojca chrzestnego”  wszystkich części – możemy obserwować jak wybitny reżyser prowadzi doskonałych aktorów. Pod tym względem jest to kawał dobrego kina.

 

W książce pt. „Perłowa ruletka” wydanej w roku 2000, wspominał pan, że „Gwiezdne wojny” po wejściu do kin nie chwyciły. Co mogło się zmienić od tego czasu w polskich widzach, że dzisiaj film ten został tak doceniony?

Na całym świecie „Gwiezdne wojny” stały się kultowe. Oznacza to powstanie legendy, która dzięki silnemu marketingowi wsączała się w nasze życie. I to zaczęło działać.

 

Z tego co wiem, bardzo pan nalegał na umieszczenie filmu „Avatar” w zestawieniu „100 filmów, które warto zobaczyć”. W swojej książce pt. „Kinopassana” użył pan, przy okazji omawiania tego filmu pojęcia nadmarionety. Mógłby pan trochę przybliżyć to pojęcie i w ogóle powiedzieć, dlaczego tak sobie ceni „Avatara”?

Najpierw muszę wyjaśnić, że zawsze bardziej mnie interesowało to, co będzie, od tego, co było. Dlatego bliżej mi do filmów awangardowych, które odkrywają nowe możliwości dla kina, niż tych, które realizują ustalone wcześniej zasady gatunku. Każdy, kto próbuje rozwalić system w jakiejś dziedzinie, staje się moim sojusznikiem. A Cameron swoim „Avatarem” zaproponował właśnie coś takiego.

 

Większość upatruje sukcesu tego filmu w trójwymiarowej technice nagrywania.

Och nie, przecież trójwymiarowość znana jest w kinie już od lat 30. ubiegłego wieku. W latach 70. w Warszawie istniało kino „Oka”, pokazujące filmy 3D, np. słynne „Zabawy zwierząt”. Nie rozumiem tego obecnego podniecenia trzecim wymiarem w kinie, bo to jest stara sprawa. Żaden szczególny wynalazek. Natomiast to, co w „Avatarze” zachwycające i wizjonerskie, to właśnie nadmarioneta, czyli połączenie gry żywych aktorów z aktorami wirtualnymi. Uważam, że to przyszłość kina. Pojęcie nadmarionety znane jest od 1905 roku, gdy stworzył je z myślą o teatrze Edward Gordon Craig, jeden z autorów tzw. Wielkiej Reformy Teatru. Był on synem znanej aktorki, wychowywanym między sceną a garderobą. Szybko zorientował się, że największym ograniczeniem w rozwoju teatru jest… aktor. Uważał, że o ile z niesprawnością ciała można sobie jeszcze jakoś poradzić, o tyle obstrukcje biorące się z psychiki aktorów są nie do pokonania. Na przykład, gdy aktor jest głęboko wierzący i powie: „Ja tego nie wykonam, bo to się kłóci z moim światopoglądem”, to staje się on z punktu widzenia reżysera tworzącego spektakl, bezużyteczny. Craig uważał, że w teatrze potrzebny jest aktor, który nie będzie miał żadnych ograniczeń – ani fizycznych, ani psychicznych. Trzeba zatem wymyślić sztucznego aktora, którego nazwał nadmarionetą, będącego idealnym instrumentem w rękach reżysera-wirtuoza. W teorii teatru wszystko się zgadzało, ale w praktyce było utopią. I oto nagle w „Avatarze”, dzięki możliwościom wirtualnym powstała nadmarioneta, będąca realizacją teorii Craiga sprzed wieku. To, co było niemożliwe w teatrze, stało się możliwe w filmie. Czekam teraz na następny krok Camerona, bo on jest wizjonerem. Powiedział przecież: „ wiem jak będzie za 20 lat.” I to mi w nim imponuje! Odwaga i nieograniczoność wyobraźni.

Pomijanie milczeniem Smarzowskiego, którego uważam obecnie za najwybitniejszego żyjącego polskiego reżysera, spychanie go na margines, to szaleństwo.

 

Jakiś czas temu zakończył się Festiwal Filmowy w Gdyni. Który z filmów zaprezentowanych na festiwalu mógłby według pana trafić na listę „100 filmów, które warto zobaczyć”?

Dla mnie najważniejszym filmem w Gdyni był „Wołyń” w reżyserii Wojtka Smarzowskiego. Z bardzo wielu powodów. To film ważny i zarazem bardzo udany z artystycznego punktu widzenia. Zadanie postawione sobie przez scenarzystę i reżysera w jednej osobie było karkołomne: opowiedzieć o potwornej kaźni Polaków dokonanej pod koniec II wojny światowej na Wołyniu przez Ukraińców. Ten temat omijany był przez dziesiątki lat z obawy, żeby ponownie nie wywołać nienawiści między sąsiadującymi ze sobą narodami. Jak zrobić, żeby zmierzać w stronę zgody a nie mordowania? Jak zaprosić do filmu ukraińskich aktorów, żeby chcieli w nim zagrać i nie obawiali się, że ich praca zwróci się przeciwko ich narodowi? Jak sprawić, żeby widzowie, niezależnie od tego z jakiego narodu pochodzą, ocenili „Wołyń” jako film uczciwy i sprawiedliwy?

I nieprawdopodobne, ale Smarzowskiemu wszystko to się udało! Dokonał czegoś niemożliwego: „Wołyń” okazał się przedsięwzięciem nie mającym sobie równych od wielu lat w polskim kinie. Sukcesem na miarę „Ziemi obiecanej” Wajdy. To, że ten film został zlekceważony w Gdyni, jest moim zdaniem nie tylko skandalem artystycznym, ale i moralnym. Obracamy się w środowisku, gdzie większość filmów, które powstają, to obrazy wtórne lub nieważne. Nagle powstaje film wybitny i ważny, a my się od niego odwracamy. Jakież to głupie i małostkowe! Pomijanie milczeniem Smarzowskiego, którego uważam obecnie za najwybitniejszego żyjącego polskiego reżysera, spychanie go na margines, to szaleństwo.

 

Mówiąc o festiwalu w Gdyni, warto wspomnieć o „Ostatniej rodzinie” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego. Film został obsypany nagrodami, stąd też moje pytanie o kondycję młodego polskiego kina; w 2014 roku, w książce „Kinopassana”, pisał pan, że polskie kino powinno wreszcie zrzucić płaszcz mickiewiczowski i przybrać postawę Prusa, przyłożyć się do rzemieślniczej pracy, której wtedy brakowało. Czy wreszcie dojrzeliśmy do skupienia się na rzemiośle, czy „Ostatnia rodzina” jest tego przykładem?

Tak, to właśnie ten kierunek kina. Nie jestem co prawda zachwycony „Ostatnią rodziną” tak jak jurorzy w Gdyni, ale widzę tam solidną robotę i dobry warsztat twórców.

 

Jakiego gatunku filmowego obecnie najbardziej potrzebują Polacy? Jakiego rodzaju opowieści odpowiadałyby naszej teraźniejszości?

Słucham tego, co mówią widzowie podczas dyskusji, jakie często prowadzę po filmach, i mam wrażenie, że potrzebują oni coraz bardziej „pokrzepienia serc”. Czuję, że boimy się smugi cienia, jaka jest zawarta w polskim losie. Chcemy cieszyć się życiem, nauczyć się wybaczać, godzić, a nie kłócić. Przykładem filmu, który spełnił tę potrzebę społeczną, byli „Bogowie”. Takich filmów powinno powstawać więcej; to znaczy filmów dobrze zrobionych, świetnie zagranych, z których wynikałoby, że nasze życie nie jest do dupy. 

Fot. Jolanta Suszko-Adamczewska