Na wieść o tegorocznym Noblu w dziedzinie literatury opinia publiczna zareagowała przewidywalnie. „Prawdziwi” pisarze się zbulwersowali. Środowisko muzyczne – uradowało. Internet sypnął memami, przeważnie suchymi jak sam bard. A Polska, jak to Polska, podzieliła się na dwa obozy. Mimo to nie mam żadnych wątpliwości, że uhonorowanie Boba Dylana jest jedną z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjęła Akademia Szwedzka.

Dylan od lat był wymieniany jako pretendent do Nobla, jednak mało kto traktował tę kandydaturę poważnie. W tym roku bukmacherzy dawali mu szansę na poziomie 50:1. Faworyzowano Dona DeLillo, Phillipa Rotha, Harukiego Murakamiego, a przede wszystkim syryjskiego poetę Adonisa. Po werdykcie to właśnie fani tych twórców podnieśli najdonioślejszy lament w mediach społecznościowych. Często wtórowali im przedstawiciele środowiska piśmienniczego, wyraźnie urażeni, że muzyk, reprezentant sztuki rzekomo pośledniejszej wobec literatury, został z nimi zrównany rangą.

„W pełni rozumiem komisję noblowską. Czytanie książek jest trudne”, ironizował na Twitterze Gary Shteyngart, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, autor „Absurdystanu”. Irvine Welsh („Trainspotting”) chciał wiedzieć, czy decyzja Akademii Szwedzkiej oznacza, że teraz Don DeLillo będzie mógł zostać członkiem Rock and Roll Hall of Fame. W podobnie sarkastycznym tonie wypowiadało się wielu innych literatów, np. Jodi Picoult („Bez mojej zgody”) pytała, czy może ubiegać się o Grammy.

We współczesnym świecie dawno zatracił się podział kultury na wysoką i niską, popularną i wysoko-artystyczną; już nie tylko awangardziści, ale i antropolodzy dochodzą do wniosku, że jest sztuczny i wydumany.

W Polsce również odezwały się głosy oburzenia, przy czym, co symptomatyczne, rzadziej niż za granicą dało się słyszeć żartobliwy ton. „Bob Dylan jako pisarz niczym się nie wyróżnił. Przyznanie mu literackiej Nagrody Nobla jest czymś zaskakującym i żenującym, bo oczywiście można kochać jego ballady, i to jest jasne, ale jeżeli oceniamy aż tak wysoko proste teksty ballad, no to już jesteśmy gdzie indziej”, opiniował bez ogródek Paweł Huelle („Weiser Dawidek”).

Z kolei polskie środowisko konserwatywne skwapliwie skorzystało z okazji, by zauważyć, że Dylan to wszak nie tylko krzewiciel „kultury niskiej”, ale i „lewak” – a więc mamy już dwa „zarzuty”. Prawicowe portale rozpisywały się o koniunkturalnej decyzji „antypapistycznej Szwecji”, o „psuciu literackiego Nobla” i złej wiadomości dla „paradygmatu kultury wysokiej”. Zaś publicysta „Gościa Niedzielnego” z pełną powagą postawił tezę, że Dylan zawarł pakt z diabłem.

Gołym okiem widać zatem, jak mizerne intelektualnie i oderwane od rzeczywistości są te zażalenia. We współczesnym świecie dawno zatracił się podział kultury na wysoką i niską, popularną i wysoko-artystyczną; już nie tylko awangardziści, ale i antropolodzy dochodzą do wniosku, że jest sztuczny i wydumany. Nie trzeba zresztą specjalnie tęgiej głowy, aby dostrzec, że Dylanowi pod względem stosowanych środków wyrazu tudzież ikonografii bliżej do, dajmy na to, Ernesta Hemingwaya niż Britney Spears. Z całym szacunkiem dla Britney, oczywiście, bo ów przykład ma tylko unaocznić pojemność tego, co uznajemy za popkulturę czy – z drugiej strony artyzm. Niezaprzeczalnie bowiem potrzeba erudycji większej niż przeciętna, by w pełni docenić poezję Dylana, te „proste teksty ballad” z ignoranckiej wypowiedzi Huellego.

Dylan naturalnie nie jest wyłącznie balladzistą. Wydawał świetnie przyjęte wiersze, zbiory rysunków i krótkich form literackich, wspomnienia „Moje kroniki, część 1”, wychodzące stylistycznie daleko poza standardowe biografie celebrytów. Niemniej artysta został laureatem tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za, jak podano w uzasadnieniu „tworzenie nowych form ekspresji poetyckiej w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej”. Tym samym tekst piosenki został doceniony jako gatunek literacki; znobilitowano muzykę jako nie gorszą od innych sztuk.

Bardzo podobna eksplikacja do tej noblowskiej pojawiła się skądinąd już przed ośmioma laty, kiedy to uhonorowano barda Pulitzerem. Co prawda Nagrodę Pulitzera już wcześniej przyznawano nie tylko za wybitne osiągnięcia w dziedzinie literatury i dziennikarstwa, ale również muzyki, jednak przed Dylanem zawsze była to muzyka klasyczna lub jazzowa, nigdy rockowa. Kluczowy pozostaje tu wszakże fakt, że żaden songwriter przed Dylanem nie potraktował na taką skalę piosenki jako platformy do powiedzenia czegoś istotnego o kondycji społeczeństwa, do komentarza politycznego bądź filozoficznego o zasięgu globalnym.

Dylan złamał konwencję muzyki pop w dwójnasób: pod względem formy i treści. Formalnie wyszedł od tradycji Dzikiego Zachodu i hobo spod znaku Woody’ego Guthriego, by z czasem wypracować indywidualny styl na styku country, rock and rolla, bluesa, jazzu, swingu, gospel, a także folkowej muzyki angielskiej, szkockiej, irlandzkiej czy żydowskiej. W tekstach inspirował się Biblią, Szekspirem, Dostojewskim, Czechowem, Brechtem, Dylanem Thomasem od którego zaczerpnął pseudonim, francuskimi symbolistami, jak Rimbaud czy Verlaine, oraz oczywiście bitnikami  Kerouakiem, Ginsbergiem; długo jeszcze można by wymieniać.

Równie pokaźna musiałaby być lista tych, których zainspirował sam Dylan. Dość wspomnieć, że przed poznaniem Dylana Beatlesi nagrywali tylko „lekkie, łatwe i przyjemne” rzeczy pokroju „She Loves You”. Legenda głosi, że szczególnie Lennon, który ponoć miał wręcz obsesję na punkcie albumu „Freewheelin’”, wziął sobie do serca konstruktywną krytykę ze strony duchowego przywódcy ówczesnej kontrkultury, który już w momencie spotkania z Czwórką z Liverpoolu w połowie lat sześćdziesiątych miał na koncie „Blowin’ in the Wind”, „Masters of War” i „The Times They Are A-Changin’”, a niedługo potem wypuścił „Like a Rolling Stone”.

Nie sposób też przecenić wpływu Dylana na kolejne pokolenia pieśniarzy, którzy mieli lub mają coś konkretnego do przekazania, jak Bruce Springsteen, Joni Mitchell, Beck. Mistrza kowerowali m.in. Jimi Hendrix, The Rolling Stones, Joan Baez, The Black Keys, Rage Against the Machine, Eric Clapton, Anthony and the Johnsons, Adele. Mick Hucknall nazwał Dylana „największym żyjącym poetą”. „Nie ma na Ziemi muzyka, który bardziej zasłużył na Nagrodę Nobla niż Bob Dylan. Jego poezja i melodia wywarła gigantyczny wpływ na społeczeństwo”, zatweetował lider Simply Red. Brytyjski songwriter Billy Bragg dodał zaś, że za sam wers z „Mr. Tambourine Man” – „Yes, to dance beneath the diamond sky with one hand waving free”  należał się Amerykaninowi Nobel.

1 felieton piotr dobry bob dylan nobel prize 2016

Do natchnienia twórczością Dylana przyznają się również filmowcy, jak Jim Jarmusch czy Wim Wenders. „I’m Not There” Todda Haynesa, gdzie w Dylana wcieliło się sześcioro aktorów, z Cate Blanchett włącznie, po dziś dzień uchodzi za jedną z najbardziej oryginalnych filmowych biografii. Sam Dylan również reżyserował („Renaldo and Clara”), pisał scenariusze („Jeźdźcy Apokalipsy”) i stawał przed kamerą („Pat Garrett i Billy Kid”). Za piosenkę do „Cudownych chłopców” otrzymał Oscara i Złoty Glob. Grammy zdobył zaś nie za działalność stricte muzyczną, lecz za wyreżyserowany przez Martina Scorsesego dokument „No Direction Home”.

Wreszcie  Dylan oddziałuje także na samych pisarzy, jak m.in. Joyce Carol Oates (na początku września na polskim rynku ukazała się jej ostatnia powieść „Ofiara”), jedna z nielicznych przedstawicielek środowiska literackiego, która pogratulowała tekściarzowi nagrody. Słowa uznania wyraził także Salman Rushdie. „Od Orfeusza do Faiza, poezja i pieśni zawsze były ściśle powiązane. Dylan jest genialnym spadkobiercą tradycji bardów. Doskonały wybór”, ocenił autor „Szatańskich wersetów”, przypominając w innym miejscu, że nie bez przyczyny jedną z antologii literatury powszechnej zatytułowano „Od Gilgamesza do Boba Dylana”.

Nobla dla Dylana można więc odbierać zarówno w kategoriach symbolicznego docenienia muzyki, czy szerzej: popkultury, pars pro toto, jak również poszerzenia spektrum tego, co powszechnie uważamy za literaturę. I nie jest bynajmniej pierwsza taka próba wyjścia poza schemat nie dalej jak rok temu Białorusinka Swietłana Aleksijewicz odebrała przecież pierwszego w historii Nobla za reportaż, literaturę faktu traktowaną dotąd marginalnie. Co za tym idzie, po tegorocznym werdykcie pisarz fantasy Philip Pullman wyraził nadzieję, że w przyszłości być może również literatura gatunkowa zyska należyte uznanie.

Nie mniej ważny pozostaje wymiar polityczny nagrody. Nie kupuję podnoszonych tu i ówdzie teorii, że honorując Dylana, a nie faworyzowanego Syryjczyka, poetę i eseistę Adonisa („Islam i przemoc”), Akademia Szwedzka niejako wymigała się od zajęcia konkretnego stanowiska w temacie światowego kryzysu imigracyjnego. Nagroda dla Dylana, potomka Żydów uciekających przed pogromami z terenów Litwy i rosyjskiej Odessy, jest nagrodą o podobnej proweniencji ideologicznej, jaką byłaby w przypadku wyróżnienia Adonisa  jest po prostu mniej oczywista.

Żaden songwriter przed Dylanem nie potraktował na taką skalę piosenki jako platformy do powiedzenia czegoś istotnego o kondycji społeczeństwa, do komentarza politycznego bądź filozoficznego o zasięgu globalnym.

Co istotne, Dylan wciąż wydaje nowe płyty, gra koncerty, pozostaje aktywny i  nade wszystko  wpływowy. Z polskiej perspektywy tego tak dobrze nie widać, ale w amerykańskich mediach bez trudu można znaleźć relacje z klubowych występów Mistrza, dowodzące, że wciąż potrafi on gromadzić pełne sale młodych demokratów, zasłuchanych w uniwersalne protest songi, które przed dekadami kontestowały politykę Nixona i wojnę w Wietnamie, a dziś, analogicznie, wymierzone są w Trumpa i konflikt na Bliskim Wschodzie. Również w kwestii zatargów rasowo-klasowych, na nowo gorejących dziś w Ameryce, Dylan, od zawsze wrażliwy społecznie, piętnujący rasizm i inne formy uprzedzeń, ma do przekazania niekoniecznie mniej niż np. Toni Morrison, poprzednia laureatka Nobla dla pisarza ze Stanów Zjednoczonych (1993) może tylko on czyni to mniej, nomen omen, literalnie.

Choć więc każdy z wyśmienitych pretendentów do Nobla, jak Roth, DeLillo czy Pynchon, w jakimś sensie z pewnością na Nobla zasłużył, z tego grona tylko bez Dylana napisanie historii kultury XX wieku byłoby w zasadzie niemożliwe. Jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało  Dylan zmienił świat na lepsze, a to coś dużo więcej niż pojedyncze przypadki najwybitniejszej nawet, elitarnie pojmowanej literatury. I oby tylko nie był to pierwszy i ostatni raz, gdy Nobla odbiera osobistość z kręgu popkultury.

Opracowanie graficzne Małgorzata Stolińska dla enter the ROOM