Łukasz Saturczak: Łódź, lata pięćdziesiąte, od paru lat działa Szkoła Filmowa, dopiero zmarł Władysław Strzemiński, jazz dopiero wychodzi z katakumb, o czym się wtedy marzy?

Michał Urbaniak: Miałem tylko jedno marzenie, które się już spełniło: grać jazz. Najpierw była gitara, ale byłem bardzo niecierpliwy. Kolega znalazł saksofon, na którym sześć tygodni później zagrałem koncert w Kutnie. Jednocześnie były kina, chodziłem do Polonii czy Grand Hotelu na amerykańskie filmy, wiedziałem, że ja się tam kiedyś znajdę, że tam jest moje miejsce.

 

Najpierw była klasyczna edukacja muzyczna.

Skrzypce. Chciałem pogodzić klasykę z jazzem. Udawało się, ale gdy w 1962 roku dostaliśmy nagrodę dla najlepszego zespołu za żelazną kurtyną, to trudno było to kontynuować. Po pierwszym roku nauki w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie musiałem wziąć trzy lata urlopu dziekańskiego, w tym czasie ciągle koncertowaliśmy za granicą.

 

Pomógł Zbigniewa Namysłowski.

Powiedział: fajnie grasz, fajny swing, będziesz w Warszawie, to wbijaj do mnie. Wziął mnie na Jazz Jamboree w 1962 roku.

A czego dokładnie chciałem? Nowego Jorku chciałem, jechać do czarnych chciałem, jazzmanów. Chciałem sprawdzić, czy to, co czuję jest prawdziwe.

Szczęściarz z pana.

To wszystko było bardzo łatwe. Wystarczyło ćwiczyć grę na skrzypcach czternaście godzin dziennie przez kilkanaście lat.

 

Praca, to jedno, ale mógł pan skończyć grając klasykę w orkiestrze kameralnej. Nastolatek wybiera jazz i ląduje w Nowym Jorku.

To było niemożliwe, wiem. Po prostu bardzo tego chciałem, więc się udało… A czego dokładnie chciałem? Nowego Jorku chciałem, jechać do czarnych chciałem, jazzmanów. Chciałem sprawdzić, czy to, co czuję jest prawdziwe. Największy komplement, jaki do dziś pamiętam, to kiedy przy nagrywaniu jednego z albumów Marcus Miller powiedział w reżyserce do swojego współpracownika: „Michal plays New York”.

 

Nagrywając Tutu w 1985 roku był pan już uznanym muzykiem, grał z najlepszymi. To w ogóle zrobiło na panu wrażenie? Tworzenie albumu z Milesem Davisem było szczytem marzeń?

Wrażenie zrobiło już samo spotkanie z Milesem, magia. Później wspólne koncertowanie, to samo uczucie. Po jednym z nagrań Miles zaprosił mnie na wieczorny występ. Przychodzę, a on: where’s your violin?” Ja mówię, że w domu, to on: come and get it!”.

 

On cokolwiek o panu wiedział? Skąd pan jest?

Nie sądzę. W Nowym Jorku wszyscy są z Nowego Jorku.

 

Szybko pan odkrył, że to pana miejsce.

Dwanaście lat przed tym, jak tam zamieszkałem. Po pierwszym przyjeździe w 1962 roku bardzo chciałem zostać, ale się bałem. Po pierwszym dotknięciu stopą ziemi na lotnisku wiedziałem, że to mój dom i się nie myliłem.

 

Wolność? Miasto? Muzycy?

Wszystko na raz. Najważniejsza zawsze była muzyka. A i nigdzie nie czułem się tak wolny jak w Stanach.

 

Wyjeżdżając z Polski wolny się pan mógł poczuć już w Londynie, zachodnim Berlinie czy Paryżu.

To innego rodzaju wolność. W Paryżu, Londynie czy Berlinie jakbyś wyszedł w piżamie na ulicę, to ludzie pukaliby się w głowę, a w Nowym Jorku nigdy. To kocham w tym mieście. Tolerancja i prawdziwa wolność.

 

Pan się starał coś przemycić z Polski? Dać coś amerykańskiej muzyce?

Długo byłem muzycznym purystą. Nienawidziłem polskiego folku i chodziło mi o czysty jazz. Ale któregoś dnia, po wielu latach jak wyszedłem na Time Square i zobaczyłem kolorowy tłum z całego świata, mówię do siebie: ty czubku, tylu ludzi przywozi tu swój towar, lepszy czy gorszy. A ty? Przecież tyle mogę dać! Nie poszedłem na całość, ale dopuściłem jednak do sytuacji, żeby do tego jazzu dodać cząstkę polskiego grania.  

 

A kontakty z Polską się psuły.

Nie chciałem mieć z nią nic wspólnego. Życie to poplątało: kobieta, wino i śpiew. To zrobiło swoje. W Polsce dalej czuję się jak w podróży. To nie jest mój dom. Ani Łódź, ani Warszawa. Są wspomnienia, wzruszenie, ale nie dom.

 

Emocjonuje się pan tym, co się dzieje w Polsce?

Czasem, ale to wszystko jest chore. Nie mogę się jednak tym denerwować. Myślę, że lepiej mi było w tej biednej Łodzi niż teraz.

 

Był pan młody, rozumiem.

Moja mama wiedziała jak się bić z systemem. Było nam dobrze. Po dwudziestu latach wróciłem do Polski zagrać koncert, spotkałem wtedy Wojciecha Karolaka, jednego z największych antykomunistów, jakich w życiu poznałem i pytam go: jak leci? A on, że chujowo, wzdycha i dodaje, że za komuny to mu chociaż organy nosili. W ogóle nie chcę sobie szarpać nerwów, mnie wkurza nawet patriotyzm, bo to pierwszy krok do nacjonalizmu i faszyzmu. Koszmar.

 

„Zabija się człowieka każąc mu reprezentować kraj” zaczął swoją „Grę w klasy”Cortázar, jedną z najważniejszych książek z jazzem w tle.

Myślałem, że jak będzie europejska federacja, to zaczniemy się wszyscy kochać, bzdura. W ogóle najlepsze czasy dla Polski to były rozbiory. Może dlatego, gdy nie przyjeżdżałem do Polski przez dwadzieścia lat, to właśnie w Wiedniu czułem się najbardziej jak w Polsce.

2 studio u22 micha urbaniak jazz wywiad muzyka polish music michal urbaniak 

Wywiad odbył się w ramach Wieczoru z Czarną Płytą w U22

Zdjęcia dzięki uprzejmości Studia U22