Maluje, odkąd pamięta. Czyta nałogowo, ubóstwia audiobooki. Zakochana wielokrotnie, nie tylko w mężczyznach, w Rosji i w życiu nie mniej. Baczna obserwatorka, słuchaczka z pamięcią absolutną. Pisać zaczęła, bo zazdrosny chłopak zamknął ją w domu, miała dużo czasu. Nam opowiada, jak to się dzieje, że malowanie obrazów jest nudne, jak zdobyć dobrą historię i dlaczego uważa, że w kwestii wychowania, Polkom bliżej do islamu niż do Zachodu.

 

Jakie miejsce zajmują w Pani życiu książki?

Pierwsze. Nie malarstwo, nic innego, tylko książki. Miewałam takie momenty, że bardziej interesowali mnie chłopcy, potem mężczyźni, malowanie interesuje mnie cały czas, ale to mój zawód. Książki zawsze wracały na pierwsze miejsce. 

 

Kiedy nauczyła się Pani czytać?

Kiedy miałam cztery lata i to właściwie sama. W czasie, gdy babcia czytała mi książki, zaglądałam jej przez ramię i pytałam, jaka to litera, a ta, a tamta, omal mnie za to nie udusiła. A że miałam świetną pamięć wzrokową, któregoś dnia usiadłam sama i sięgnęłam po „Pana Doremiego i jego siedem córek”. Do pokoju weszła babcia i protekcjonalnie zapytała „Umiesz czytać, tak? To masz” i przyniosła mi „Express Wieczorny”. Przeczytałam cały. Matka wróciła z pracy na sygnale – „Hurra! Hania nauczyła się czytać”. I od tego momentu byłam już właściwie w niewoli.

 

Co czyta Pani najchętniej?

Czytam bardzo dużo, przede wszystkim literaturę historyczną, biografie, szczególnie literaturę rosyjską, radziecką czy post-gorbaczowowską, w ogóle książki o Rosji, bo ta mnie po prostu fascynuje. Kiedyś myślałam, że się na Rosji trochę znam, dziś już wiem, że to niemożliwe. Rosja to nie naród i nie kraj, to zjawisko przyrody. Moją ulubioną lekturą do dziś pozostaje „Mistrz i Małgorzata”.

 

Zdarza się, że to, co przeczytane, przekłada się na obraz?

Nigdy. Nawet, kiedy słucham audiobooków, które uwielbiam! Szkoda mi czasu na nieczytanie, więc słucham książek z płyt. Ale potrafię oddzielić malowanie od słuchania. Nie widzę różnicy między słuchaniem muzyki przy tworzeniu portretu, a słuchaniu w tym czasie audiobooka.

 

Dzień bez książki?

To się mi jeszcze nie przytrafiło. Bo jak nie mam książki przy sobie, to sobie ją sama napiszę i poczytam, co napisałam. Z książkami nie ma na mnie siły.

 

Pierwszy był obraz czy lektura?

Zdecydowanie najpierw namalowałam. Maluję, odkąd pamiętam, zaczęłam nawet wcześniej niż nauczyłam się chodzić. Dziadek jakoś intuicyjnie przynosił mi kredki świecowe i papier, i tak sobie mazałam. Ale nie takie dziecięce bazgroły i ludziki z kresek. Pierwszy portret zrobiłam, gdy mogłam już usiąść przy stole na poduszkach, miałam pewnie trzy lata. A rodzinie moje malowanie było na rękę – dostawałam w ręce kredki i miała święty spokój. Muszę przyznać, że warunki do rozwoju artystycznego miałam świetne – pod ręką zawsze był papier, kredki, mnóstwo książek i płyt.

 

Miała Pani dylemat – ASP czy filologia?

Na filologię pchała mnie rodzina, bo bała się, że jako malarka umrę z głodu. Sama nie miałam wątpliwości ani przez sekundę. Oni pewnie też, ale z troski namawiali mnie na uniwersytet. Choć wybrałam malowanie, muszę przyznać, że samo w sobie jest cholernie nudne. Nie lubię malować obrazu, bo zaczynam i już wiem, jaki będzie finał. Zostaje tylko kilkugodzinny proces, którego koniec znam od początku. To jak przyszywanie guzików, mam ich 12 i 12 przyszyję.

 

Pisanie jest bardziej nieprzewidywalne?

Zaczęłam pisać w Nowym Jorku, bo miałam bardzo dużo czasu – przez narzeczonego, który był chorobliwie zazdrosny i zamykał mnie w domu. Jak dziś o tym myślę, to wierzyć mi się nie chce, ale tak było. Zabierał telefon, przekręcał klucz w zamku i wychodził. Nie miałam żadnego kontaktu ze światem. Więc postanowiłam to opisać. Tak powstał pomysł na „Idiotkę w Nowym Jorku”, którą napisałam niedawno. Kolejną książkę napisałam dla przyjaciela, jako żart, i po jakimś czasie stwierdziłam, że mi nieźle wyszła!

Ale byłam młodą osobą, nie traktowałam literatury tak poważnie. Wtedy z propozycją napisania powieści w odcinkach zwrócił się do mnie „Sukces”, chwilę później zadzwoniono do mnie z „Twojego stylu”, aż któregoś razu w Czytelniku Janusz Głowacki powiedział mi: „Haniu, ty fajnie piszesz, ale jeśli nie napiszesz powieści, to nie będziesz pisarką”. Nie myślałam wcześniej o tym, żeby nią być, ale jak usłyszałam, że mogłabym czegoś nie zrobić, postanowiłam, że powieść napiszę! Później już poszło.

 

Większość Pani książek mówi o relacjach damsko-męskich…

To wynika z moich obserwacji i doświadczeń. Żyję wystarczająco długo i wesoło, żeby mieć o tych relacjach pewną wiedzę i wyobrażenie. Poza tym, kiedy maluję portret, modele i modelki spędzają u mnie po kilka godzin. Żeby byli ożywieni, z każdym robię wywiad, nie mogę mówić o sobie, ludzie się nudzą, kiedy muszą słuchać o innych. Wolą mówić. Na początku pokazują taki wizerunek, jaki chcieliby mieć w rzeczywistości, ale po godzinie zaczynają puszczać farbę. Męczą się chwaleniem i nagle okazuje się, że córka jednak nie taka fajna, pieniądze mniejsze, żona zdradza, a mąż odszedł.

 

Pani te historie wykorzystuje?

Właściwie wszystkie! Modele bez względu na płeć, i faceci, i kobiety, mówią, mówią, mówią. Są zachwyceni, że mogą przez trzy godziny się wygadać, ja jestem zadowolona, bo mam historię. Chociaż czasem się zastanawiam, czy za taką terapię nie powinnam brać dodatkowych opłat. Ale nigdy nie zdarzyło mi się wykorzystać opowieści w złej wierze albo personalnie, raczej w zabawny sposób.

 

Obraz mężczyzn, jaki Pani buduje nie jest dla nich, delikatnie mówiąc, korzystny…

Jestem cięta na facetów, bo ich dobrze znam. Opisuję mężczyzn żartobliwie. Ciekawe, że kiedy piszę o panu X, on dzwoni do mnie i mówi: „Nieźle tego Y opisałaś!”. Więc ja go pytam, czy nie wydaje mu się do niego podobny, na co odpowiada: „No coś Ty! Ja przecież nie jestem taki”. Panowie w ogóle nie są świadomi swoich wad. Z kobietami jest odwrotnie, bywają bardzo wrażliwe na tym punkcie.

 

Z czego to wynika?

To kwestia wychowania, tego, jak matki traktują córki, którym od dziecka zaniża się poczucie wartości. Matka zwraca uwagę: „zrób coś z tymi włosami”, „nie jedz tyle, będziesz gruba”, „nikt cię nie będzie chciał”… Jeśli córka będzie córeczką tatusia, to może się jeszcze jakoś obroni. Inaczej ma przechlapane. A synek? „Zjedz jeszcze troszkę”, „chodź do mamusi”, synek jest takim rycerzykiem, co zawsze mamę obroni, wesprze, będzie silny i mądry. Mamy w Polsce muzułmańskie podejście w tej sprawie – córka w rodzinie jest mniej pożądana, choć są wyjątki.

 

Jak było u Pani?

Jestem z feministycznej rodziny, w domu rządziły kobiety. Takim byłyśmy klanem, chociaż babcia, ciotki, matka miały mężów, faktycznie to one rządziły, mężczyźni byli jak koty, chodzili swoimi drogami, nie mieli głosu. I może dlatego nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się mężczyzn bać. 

Miałam czterech mężów, w sumie zrobił się z tego taki jeden dobry mąż. Wszyscy byli fajni, miałam dużo szczęścia, może dlatego nie jestem zgorzkniała, a to, co piszę bywa zabawne? Nie tak, jak zdarza się w książkach innych autorek, gdzie już wyjście męża do toalety traktowane jest jak dramat, o wszystko ma się pretensje. U mnie tego nie ma. Książki nie są po to, żeby straszyć kobiety, tylko uczulić je na pewne niebezpieczeństwa.

 

Czemu tak nam zależy, żeby z kimś być?

To też jest kwestia wychowania. Od małego mówi się dziewczynkom, że muszą znaleźć męża. Od małego dziewczynki boją się być same, na zabawie w przedszkolu, jak nas chłopiec nie poprosi do tańca, to jest tragedia. Kobietom wmówiono, że nie mogą być same. Sposób, w jaki się wychowuje córki, to jawna dyskryminacja – mają się podobać i już. I to podobać mężczyznom, którzy ani myślą podobać się im!

 

Mówi Pani, że w Polsce playboya nie uświadczę?

Wielki brzuch wystający spod koszuli, łysina, żółte pięty… A wystarczy przekroczyć granicę i już się kobieta nie musi starać, tam to facet będzie się starał o panią, ale to inne społeczeństwa, wychowane w szacunku do kobiet, mające świadomość, że kobieta to człowiek. A to polskie podejście sprawia też, że Polki wyglądają za modnie, jesteśmy pod zbytnim wpływem tabloidów. Zawsze przestrojone – spodnie najbardziej obcisłe, buty najwyższe, makijaż najmocniejszy, torba największa – po tym można poznać, że kobietę z Polski za granicą.

Żeby było jasne, ja nie mówię, że wszyscy są nie tacy, a miłości nie ma, bo jest i ja w nią wierzę, w tę od pierwszego wejrzenia też, ale jednak powinno się czasem zerknąć i drugi, i  trzeci raz, żeby wiedzieć, czy facet jest w porządku.

 

Po czym to poznać?

Przede wszystkim wyjechać na tydzień do jednego pokoju, wszystko wyjdzie! Czy jest skąpy czy nie, czy jest brudasem, czy chrapie, siorbie, bałagani, czy kawa jest przyniesiona do łóżka, czy są uśmiechy. Czy jest pytanie „jak się spało, kochana” czy raczej „ale się nie wyspałem”. Można dostrzec mnóstwo detali, nic się podczas takiego wyjazdu nie ukryje. I dlatego, proszę kobiety, żeby się szanowały! Nie dały sobie wejść na głowę, bo czasami są jak kury, takie nieskupione i rozbiegane. Nie pomyślą, w co wchodzą, a potem ani się nie obejrzą, jak zapomną o sobie, zostaną z głową w garnkach i będą mieszać zupę dla wnuków. Taki smutny koniec miłości, w kuchni.

2 hanna bakua hanna bakula art malarstwo 

Fot. dzięki uprzejmości Hanny Bakuły