Wojciech Chmielarz: Po sukcesie „Dziewczyny z pociągu” powstaje mnóstwo książek o dziewczynie, która jest taka lub owaka. Ale to twoje „Dziewczyny, które zabiły Chloe” były pierwsze.

Alex Marwood: Masz rację. W kryminalnym światku stało się to nawet tematem niewybrednych żartów. Ale w mojej powieści przynajmniej faktycznie występują jakieś dziewczyny!

 

Zdradzę ci, że jest pewna rzecz, która nas łączy. Oboje uwielbiamy Kurta Vonneguta.

Vonnegut ma tę cudowną właściwość, że z biegiem lat staje się coraz ważniejszym autorem. Zamiast tracić, tylko zyskuje nowe znaczenia.

 

Szalenie cenię w jego prozie czarny humor i specyficzną mieszankę pesymizmu i głębokiego humanizmu. „Matka noc” była jedną z najważniejszych książek mojego życia.

Kiedy wieczorami oglądam wiadomości, w głowie pojawiają mi się przebłyski z „Kociej kołyski” i „Pianoli”. Z kolei „Syreny z Tytana” były książką, która sprawiła, że sama pomyślałam o pisaniu. Przeczytałam ją, kiedy miałam jedenaście lat. Wtedy zaczęłam sięgać po książki spoza listy szkolnych lektur.  Dzięki „Syrenom…” w mojej głowie pojawiło się mnóstwo nowych idei. Zapragnęłam odkrywać nowe rzeczy, lepiej rozumieć świat. Uwiodło mnie jego poczucie ironii i niezwykle przenikliwe zrozumienie ludzkiej psychiki. No i pesymizm, o którym wspomniałeś, ale wszystko napisane z wielką miłością. Ze strony na stronę robiłam się coraz bardziej podekscytowana. Kiedy doszłam do Kościoła Boga Doskonale Obojętnego dostałam gęsiej skórki. A ty, dlaczego tak bardzo lubisz „Matkę noc”?

Alex Marwood: Najlepsze pomysły wpadają mi do głowy już w trakcie pisania powieści 

Ze względu na głównego bohatera – Howarda Campbella. Mężczyznę równocześnie silnego i słabego, do pewnego momentu starającego się trzymać z daleka od okropności, które się działy wokół. W końcu jednak włączył się do walki – co ciekawe, głównie z powodu własnej próżności. Doskonała postać.

Kiedy studiowałam, poszłam na spotkanie z Kurtem Vonnegutem w Oxfordzie. Wzięłam ze sobą mocno już sczytany egzemplarz „Śniadania mistrzów”. Kiedy dałam mu go do podpisania, uniósł brwi w cudownie sarkastyczny sposób i uśmiechnął się. Byłam wtedy zbyt biedna, żeby pozwolić sobie na zakup książki z twardą okładką lub jego nowej książki, którą właśnie promował.

 

Nauczyłaś się czegoś od niego, jeśli chodzi o pisanie?

Wydaje mi się, że Vonnegut to najlepszy twórca intryg, na jakiego się natknęłam. Namawiam swoich uczniów do czytania jego książek pod tym kątem (niestety, nie za bardzo mnie słuchają). Vonnegut meandruje wokół tematu i nagle: bum! – wszystkie elementy wskakują na swoje miejsce w jednym, niesamowitym akapicie lub linijce tekstu, która zapiera ci dech w piersiach. Nigdy nie będę pisać jak on, ale staram się mieć tę lekcję w pamięci.

 

Inni autorzy, którzy na ciebie wpłynęli?

Stephen King, Barbara Vine, Elizabeth Taylor (ale nie ta aktorka), George Eliot (jak ona rozumiała ludzką naturę!), Patricia Highsmith, Daphne du Maurier... Spory wpływ mieli na mnie także twórcy filmowi. Ale moim bohaterem jest King. Znowu – jego pesymizm połączony z wielką miłością do ludzi, jego sympatia i szacunek dla kobiet i to, jak potrafi zachować poczucie humoru, pisząc o najstraszniejszych rzeczach.

 

CIĘŻKA DROGA DO PSEUDONIMU

Alex Marwood to nie twoje prawdziwe imię i nazwisko. Dlaczego zdecydowałaś się na pseudonim?

Napisałam cztery książki pod moim własnym imieniem i nazwiskiem. I nagle okazało się, że zabrnęłam w ślepą uliczkę. Zostałam zakwalifikowana do nurtu literatury kobiecej. Choć moje książki zawsze były dość mroczne. Nawet „Pokusa” – mój „kobiecy” bestseller z 1999 roku! Z biegiem lat coraz trudniej było mi wpychać morderstwa i inne straszne zdarzenia pomiędzy pastelowe okładki z tymi bezradnymi dziewczętami na froncie. Napisałam horror „Trzymaj mnie za rękę”, który został opublikowany w 2008 roku. Plan był taki, że wydam to pod pseudonimem. Ale mój ówczesny agent wszystko schrzanił i sprzedał książkę pod moim prawdziwym nazwiskiem. Skończyło się katastrofą. Właściwie miałam już rzucić pisanie, ale okazało się, że nieoczekiwanie stałam się niezwykle popularna w Niemczech, a producent z Hollywood kupił prawa do ekranizacji książki. Pomyślałam wtedy, że może jednak nie jestem taką złą pisarką. Zwolniłam agenta, który mnie reprezentował, i znalazłam nową agentkę, która jest cudowna. Przeprowadziła mnie przez cały proces wybierania pseudonimu i pracę nad powieścią „Dziewczyny, które zabiły Chloe”.

 

A dlaczego zdecydowałaś się na Alex Marwood?

Chciałam, żeby mój pseudonim był genderowo neutralny. Niewątpliwie moje prawdziwe imię, Serena, jako superkobiece było częścią problemu. Chciałam też przybrać nazwisko, które łatwo wymówić w księgarni. Moje, Mackesy, tylko pozornie jest proste. Ludzie przekręcają je w niewiarygodny wręcz sposób. Marwood to panieńskie nazwisko jednej z moich prababek. Do tego wymawia się je dokładnie tak, jak pisze. Wymyślanie pseudonimu zajęło mi mniej więcej tyle czasu, ile samo pisanie książki!

 

Ale teraz Alex Marwood jest znana na całym świecie, a Serena Mackesy nie. Nie żałujesz?

Uwielbiam swój pseudonim. Jest jak zbroja, którą mogę w każdej chwili włożyć. Miło jest chodzić na spotkania, gdy ludzie nie wiedzą, kim naprawdę jesteś, dopóki sama im tego nie powiesz. Czasami specjalnie chodzę na przyjęcia jako Serena Mackesy i w połowie zmieniam się w Alex Marwood. W ten sposób przypominam sobie te chwile, kiedy dosłownie nikt ze światka wydawniczego nie chciał ze mną rozmawiać.

 

Co się wtedy stało?

Kilka rzeczy. Moja pierwsza książka poradziła sobie bardzo dobrze. Doszła na trzecie miejsce na liście bestsellerów. Ale potem, tuż przed wydaniem drugiej książki, zmienił się zarząd u wydawcy. W takiej sytuacji, kiedy coś pójdzie nie tak, zawsze obwinia się autora. A moja nowa książka miała wyjątkowo okropną okładkę. Naprawdę okropną. Sama bym jej nie kupiła. Ale mój ówczesny agent nie wstawił się za mną. Byłam związana kontraktem, więc trzecia książka wyszła u tego samego wydawcy, ale on już zupełnie nie był zainteresowany promocją moich tytułów. Nie zależało mu do tego stopnia, że w „Trzymaj mnie za rękę” jako właściciela praw autorskich wpisano przez pomyłkę czyjeś inne imię i nazwisko. W tamtym okresie naprawdę chciałam umrzeć. Naprawdę. Koniec końców, okazuje się, że rację miał Jack Vettriano, który stwierdził: „Nie chodzi o to, jak dobra jesteś, ale kto cię reprezentuje”.

 

HISTORIA DZIEWCZYN

„Dziewczyny, które zabiły Chloe” – ta historia przywodzi na myśl sprawy Mary Bell i Jamesa Bulgera. Obie są bardzo dobrze znane w Wielkiej Brytanii, ale nie w Polsce. Opowiesz nam o nich?

„Dziewczyny...” miały wiele inspiracji. Sprawa Jamesa Bulgera była jedną z nich. Pracowałam wtedy jako dziennikarka dla „The Independent”. Pamiętam, że wszyscy rzucaliśmy się na raporty sądowe, kiedy tylko się pojawiały. Kiedy następnego dnia czytałam artykuły w „The Sun” czy „The Daily Mail”, byłam zszokowana. To była trudna, skomplikowana sprawa. Niezwykle depresyjna. To, co zrobili ci chłopcy, Thompson i Venables, było okropne – dwóch dziesięciolatków porwało i zamordowało dwulatka. Ale z raportów sądowych wynikało niezbicie, że dwóch skrzywdzonych chłopców znęcało się nad młodszym i wydarzyło się coś strasznego. To, co zrobili z ciałem, było tylko dziecinną próbą ukrycia zbrodni, a nie nekrofilskim zachowaniem, jak sugerowały tabloidy. Poza tym dzieci mogą znać różnicę pomiędzy dobrem a złem, ale bardzo często nie rozumieją potencjalnych konsekwencji swoich czynów. Przecież każdy z nas został kiedyś przyłapany z rozbitym naczyniem i zwykle tłumaczył się tym, że „coś się po prostu stłukło”. Teraz pomyślmy o Thompsonie i Venablesie, którzy sami byli maltretowani i prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z kruchości ludzkiego ciała. Wychodzi bardzo niebezpieczna, toksyczna mieszanka. Niektóre brytyjskie gazety przedstawiały ich jako wcielenie czystego zła. Było mi wtedy wstyd, że jestem dziennikarką. Wielu moich kolegów czuło to samo.

 

Jakieś inne wpływy?

„Niebiańskie istoty”. Niesamowity film Petera Jacksona z pierwszą poważną rolą Kate Winslet. To prawdziwa historia z lat pięćdziesiątych, która wydarzyła się w Nowej Zelandii, kiedy dwie zakochane w sobie dziewczyny zabiły matkę jednej z nich, gdy ta dowiedziała się o ich romansie. Po obejrzeniu tego filmu nie potrafiłam przestać myśleć o tym, jak można dojść do siebie po zrobieniu czegoś takiego. To pytanie pojawiało się w mojej głowie regularnie przez prawie dwadzieścia lat.

 

A sprawa Mary Bell? Niedawno był artykuł na jej temat w polskim magazynie „Pocisk”, poświęconym literaturze kryminalnej. Nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony jako nastolatka zabiła dwójkę dzieci; z drugiej – przeżyła potem wiele lat, nie wchodząc w konflikt z prawem. Założyła rodzinę. Jest babcią.

Czytałam książkę o niej autorstwa Gitty Sereny. Otwiera oczy. Fascynujące są też dalsze losy Thompsona i Venablesa. Jeden z nich zresocjalizował się. Drugi raz po raz jest zatrzymywany za złamanie warunków zwolnienia. I za każdym razem tabloidy wprost wpadają w amok i piszą kolejne artykuły o „wściekłych zboczeńcach”. A w rzeczywistości facet jest po prostu alkoholikiem, który przy kielichu, kompletnie pijany, przyznaje się, kim jest. Inna sprawa, która mnie zafascynowała, to historia Christophera Jefferiesa.

 

Opowiedz o niej.

Było o niej głośno, kiedy pisałam tę książkę. Młoda kobieta, Joanna Yeates, została zamordowana. Była wykształcona i atrakcyjna. Tabloidy rzuciły się na sprawę. Zdecydowały, że Christopher Jefferies, właściciel mieszkania, które wynajmowała, jest zabójcą. Przesłanki? Zachowywał się ekscentrycznie, kolekcjonował dziwne rzeczy, miał śmieszną fryzurę i ubrania. Policja i dziennikarze uwzięli się na niego. Szczególnie ci drudzy zdecydowanie utrudnili szukanie prawdziwego zabójcy. Ostatecznie wyszło na jaw, że morderstwa dokonał ktoś inny. Ale życie tego człowieka zostało zniszczone. Pozwał tabloidy i ostatecznie wywalczył w sądzie duże odszkodowanie. To było przerażające widowisko. I niemal tak spektakularne jak polowanie na czarownice w szesnastym stuleciu.

 

KIEDY STAJEMY SIĘ ŹLI

Sam jestem dziennikarzem. Czytałem „Dziewczyny, które zabiły Chloe” jako krytykę współczesnych mediów.

Wiesz, jestem pewna, że większość dziennikarzy to porządni ludzie, którzy naprawdę chcą zmienić świat na lepszy. Ale, mój Boże, kiedy stajemy się źli, to stajemy się naprawdę źli. To syndrom stary jak świat. Pamiętasz aferę Dreyfusa? W sumie jestem szczęśliwa, że nie jestem już dziennikarką.

 

Byłem zdziwiony, że Kirsty po tym co ją spotkało, wybrała ten zawód.

Obecnie w brytyjskich mediach pracuje co najmniej jeden skazany zabójca, ale nie ma to bezpośredniego związku z tym, czym zajmuje się Kirsty. Chciałam raczej pokazać, że tak naprawdę nie wiemy tak dużo o ludziach, którzy nas otaczają, jak nam się wydaje.

 

Wiele z moich czytelniczek mówi, że trudno im czytać o tym, że coś złego dzieje się dziecku. A jak ty się czułaś, pisząc o śmierci małej dziewczynki i o strasznym życiu tych, które do niej doprowadziły?

Wiesz, w pewnym sensie pisanie to mechaniczna czynność. Gramatyka, interpunkcja, słownictwo. Kiedy tworzysz, nie czujesz aż tak wielkich emocji. Ale prawda jest taka, że miałam wtedy problemy ze snem. Bardzo związałam się emocjonalnie z tymi bohaterkami. Dzieje się tak zresztą w przypadku wszystkich moich postaci. Zawsze muszę zrobić sobie przerwę po skończeniu pracy. Pozbyć się tych wymyślonych ludzi z mojej głowy.

 

Jak na to reagują twoja rodzina i przyjaciele?

Są wspaniali. Czasami są nieco zaskoczeni moim grobowym nastrojem, ponieważ z natury jestem wesołą optymistką, chociaż także podatną na depresję. Ale bardzo mnie wspierają. Poza tym wspólnota pisarzy i miłośników kryminałów w Wielkiej Brytanii jest fantastyczna. To weseli i przyjacielscy ludzie.

 

Nie znam autora kryminałów, który byłby ponurakiem. Może dla odmiany powinniśmy zacząć się martwić o twórców komedii? 

O tak! Przez chwilę byłam zaangażowana w działalność Stowarzyszenia Pisarzy Romansów i, o mój Boże, co za niemiłe towarzystwo. Chociaż trójka moich najlepszych przyjaciół to właśnie twórcy romansów.

 

KTO MIESZKA OBOK?

A twoja kolejna książka – „Zabójca z sąsiedztwa”. Dlaczego ją napisałaś?

Wszystko zaczęło się od tego, że mojemu sąsiadowi z dołu zatkał się zlew. Staliśmy wokół kranu, drapaliśmy się w głowę, zastanawiając się, co zrobić, i nagle przypomniałam sobie Dennisa Nilsena. Słyszałeś o nim?

 

Nie, nigdy.

To jeden z najgroźniejszych brytyjskich seryjnych zabójców. Zamordował czternastu młodych mężczyzn. Powstała na ten temat niesamowita książka Briana Mastersa – „Zabijając dla towarzystwa”. Nilsen podrywał młodych mężczyzn w pubach, zapraszał ich do domu na seks, zabijał, a potem trzymał ich ciała w mieszkaniu – „dla towarzystwa”.  Kiedy zaczynali gnić, ciął ich na kawałki, gotował, aż mięso odkleiło się od kości, i spuszczał w toalecie. W rezultacie złapano go właśnie dlatego, że zatkał rury. Mieszkał w kamienicy mniej więcej takiej, jaką opisałam. To prawdziwa historia, która przejmuje nas dreszczem. Wszyscy w takich przypadkach powtarzamy pytanie: „W jaki sposób nikt tego nie zauważył?”, ale tak naprawdę każdy londyńczyk doskonale wie, jak do tego doszło. I właśnie o tym chciałam opowiedzieć w swojej książce. O tym, jak przetrwać życie w tych zatłoczonych domach, jak samotność może doprowadzić cię do szaleństwa i o tym, że musisz ignorować dźwięki dochodzące z mieszkania obok, bo inaczej po prostu zwariujesz.

 

Mimo to wydaje mi się, że ta książka ma dość optymistyczny wydźwięk. Bohaterowie to grupa osób, które znalazły się na dnie, ale na przekór temu wszyscy ciągle starają się być dobrzy, próbują sobie pomagać, ciągle walczą. Z wyjątkiem „Kochanka”, oczywiście.

To książka o samotności i odkupieniu. Pokazuje, jak los jednego człowieka może wpłynąć na los drugiego ­– czasami na całe życie, czasami tylko na chwilę. To opowieść o miłości, o rodzinie i o tym, jak tworzymy te rodziny, czym one są. I że czasami nieformalna rodzina jest ważniejsza niż ta złączona więzami krwi. Poza tym chciałam napisać książkę, w której bohaterka ma ponad trzydzieści pięć lat, a ciągle się czegoś uczy, ciągle walczy, ciągle ma do odegrania ważną rolę.

 

Mówisz o Veście, prawda? To jedna z moich ulubionych postaci.

Kocham Vestę. W luźny sposób wzoruję ją na jednej z moich przyjaciółek, która umarła kilka lat temu. Była cudowna, zabawna, silna, ale opuściła ją córka. Była bardzo samotna, a zupełnie na to nie zasługiwała. Chyba chciałam napisać inne zakończenie jej życia. Inne niż umieranie w szpitalu bez nawet jednej wizyty własnego dziecka. Samotność jest okropna i często spotyka ludzi, którzy na nią nie zasługują.

 

A inni bohaterowie? Też mają swoje pierwowzory?

Nie do końca. Hossein ma imię po moim przyjacielu z Iranu. Jest luźno wzorowany na różnych ludziach, których poznałam w swoim życiu. Znam warunki, w jakich musieli żyć ci, którym przyszło opuścić swoją ojczyznę.

 

Zrobiłaś coś, co ja zawsze chciałem zrobić. Napisałaś niemal klasyczną powieść kryminalną, czyli taką, której akcja dzieje się właściwie w jednym budynku i ma ograniczoną liczbę bohaterów. Klasyczna forma we współczesnym wydaniu. Nie bałaś się mierzyć z dziedzictwem Agathy Christie?

Tak, oczywiście. Chociaż pod wieloma względami to najłatwiejsza książka, jaką napisałam. Ale szczerze mówiąc, strach mi towarzyszył od początku do końca pracy nad książką. W tym przypadku otoczona byłam mapami domu oraz okolicy i diagramami, gdzie zaznaczyłam powiązania pomiędzy bohaterami. A potem mój redaktor powiedział, że powinnam lekko zmienić jednego bohatera, i musiałam wszystko przerabiać. To był logistyczny koszmar. Chociaż redaktor miał rację.

 

Przeżywałem to samo w przypadku mojej trzeciej książki.

Przerażające doświadczenie, prawda? Czy kiedy piszesz, wiesz, jak się skończy twoja powieść? Ja nigdy. Przez to jestem potem chora ze strachu.

 

W życiu nie odważyłbym się zacząć pisania kryminału bez wymyślonego zakończenia. Ale czasami zmieniam historię podczas pisania.

Zazdroszczę. Nie daję sobie rady z planowaniem. Najlepsze pomysły wpadają mi do głowy, kiedy już piszę.

 

Opowiedz jeszcze o swojej ostatniej książce „The Darkest Secret”.

Mówiąc w skrócie, jest to opowieść o narcyzmie luźno oparta na pewnej prawdziwej historii. Pewna para z, powiedzmy, hmmm…,  „nieortodoksyjnym” podejściem do wychowania i opieki nad dziećmi „gubi” jedno z nich na wakacjach. Ale to dopiero początek historii. To książka o tym, jak dewastujący może być wpływ narcyzmu na życie osób wokół, jak rozpad rodziny wpływa na dzieci. Wszystko zaczyna się od tego, że Coco, córka Seana Jacksona, znika podczas jego pięćdziesiątych urodzin. Media pasjonują się sprawą, a jego drugie małżeństwo się rozpada. Dwanaście lat później, Mila, jedna z jego córek z pierwszego małżeństwa, jest zmuszona towarzyszyć siostrze bliźniaczce zaginionej Coco na pogrzebie Seana. Na miejscu spotykają czwartą żonę ojca, kobietę młodszą od Mili, i wiele innych osób, które przyszły oddać hołd jej ojcu. W czasie uroczystości pogrzebowych stopniowo poznajemy prawdę o zniknięciu Coco.

Miałam trochę pecha podczas pisania tej książki. Mniej więcej w połowie, kiedy już nie było czasu na zmiany, zmarł mój własny ojciec. W rezultacie powstała powieść o żalu po stracie kogoś bliskiego.

Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję przeczytać ją w Polsce*.

*Książka ukaże się w Polsce nakładem Wydawnictwa Albatros w pierwszym kwartale 2017 roku. 

1 alex marwood zabojca z sasiedztwa

Fot. materiały prasowe