Pańskie ostatnie książki spaja tematyka czasów PRL-u. Dlaczego wybrał pan właśnie ten okres?

PRL to czas stosunkowo niedawno miniony, ale dla młodych ludzi jest już zamierzchłą historią. Chciałbym, żeby te książki trafiały do nich, aby zdali sobie sprawę, w jakim kraju żyli jeszcze niedawno ich rodzice i dziadkowie, ale także do tych, którzy na własnej skórze poznali „uroki” tamtego świata, w którym przyszło im żyć. Może nawet w jakiś sposób opisywane sytuacje ich dotyczyły. Albo rozgrywały się tuż obok nich, a oni nie zdawali sobie wtedy z tego sprawy, bo w tamtych czasach nie było internetu czy plotkarskich gazet, a telewizja miała dwa kanały, na których głównie transmitowano zjazdy partii. Do szerokiego społeczeństwa nie trafiało to, co dzieje się w tak zwanym wielkim świecie, czyli wśród ówczesnych artystów lub polityków. Ludzie, którzy wtedy żyli, dowiadywali się różnych informacji z życia elit głównie za pośrednictwem poczty pantoflowej, która wyolbrzymiała je do rozmiaru gigantycznej plotki, jak choćby tej o czarnej wołdze porywającej dzieci. I kiedyś spotkałem się z zarzutem, że moje książki są właśnie zbiorami plotek. Zgoda, ale czym jest zatem „Kronika” Galla Anonima, jeśli nie zbiorem zasłyszanych przez autora plotek? Zapisywał on to, co zasłyszał wśród dworskich notabli. I z czasem jego „Kronika” stała się jednym z najważniejszych źródeł wczesnych dziejów Polski. Dlaczego więc nie pisać o tym, co wydarzyło się ćwierć wieku temu, na podobnej zasadzie? Przytaczanie informacji zasłyszanych od bywalców SPATiF-u czy artystów estradowych występujących w najdziwniejszych miejscach i z najdziwniejszych okazji, aby zarobić na życie? Myślę, że to jest właśnie cenne w tych książkach; że oprócz wykorzystania dostępnej literatury – wspomnień, dzienników osób, które już nie żyją  są też wypowiedzi ludzi, którzy dzielą się swoimi doświadczeniami i przeżyciami z tamtych lat. Historia jest właśnie wyższą formą plotki.

 

Jest duża szansa, że większość młodzieży, która będzie chciała poznać ten okres, prędzej sięgnie po filmy z tamtego okresu niż po książki, bo mają one charakter bardziej popkulturowy. Czy więc np. filmy Barei będą dobrym źródłem?

Słowo czytane rozwija wyobraźnię, rozbudza ciekawość, zachęca do poszukiwań, dlatego szkoda, że czytelnictwo w Polsce ciągle spada. To smutne. Co do filmów, to według mnie są one takim samym źródłem historycznym, jak każde inne. Oczywiście te dokumentalne. Filmy fabularne, jak Stanisława Barei, mogą być traktowane jak pewnego rodzaju zapis czasów i zjawisk, które pokazują, ale trzeba pamiętać, że to są rzeczy wykreowane. Bareja w swoich filmach bardzo sprytnie – o czym napisałem w swojej najnowszej książce „Tak się kręciło…” – łączył swoje obserwacje rzeczywistości, która balansowała na granicy absurdu, z pomysłami jeszcze te absurdy wyolbrzymiającymi. Bo przecież na tym polega dobra współczesna komedia: musi obfitować w gagi i zabawne sytuacje, które korespondują z rzeczywistością, o której opowiada. A że akurat te filmy Barei z czasów późnego PRL-u śmieszą do dzisiaj, to świadczy to o klasie reżysera. Są to jednak filmy fabularne i trzeba o tym pamiętać, gdy doszukuje się w nich materiałów źródłowych dla poznania tej epoki. Nikt przecież nie prowadził dziecka do teatru, aby pokazać mu, jak wygląda baleron, jak przedstawił to Bareja w „Misiu”.

 

Wiele osób spogląda na czasy PRL-u z nostalgią. Myśli pan, że jest to kwestia tego, iż na ten okres przypadały lata ich młodości, czy ma to jeszcze inne podłoże?

Trafił pan w samo sedno. Kiedyś Jerzy Waldorff opowiedział taką anegdotę: pewną leciwą arystokratkę zapytano na początku XX wieku, którego z władców Francji uważa za najlepszego? Ona bez wahania odpowiedziała, ku zaskoczeniu całego towarzystwa, że był nim Napoleon III. Padło pytanie – dlaczego?! Przecież on był takim kiepskim władcą, upokorzył Francję klęską pod Sedanem.... A ona odpowiedziała z uśmiechem: „Ale ja wtedy miałam 18 lat!”. I tutaj właśnie znaleźć można przyczynę obecnego sentymentu do czasów PRL. Ludzie lubią wracać do tego, co przeżyli, do tego, co znają. I z czasem pamiętają zazwyczaj tylko dobre rzeczy – jak byli młodzi, jak się bawili, mieli więcej wolnego czasu. Swoją drogą dla mnie to było niesamowite: w momencie pisania tych książek zauważyłem, że ludzie mieli wtedy niesamowicie dużo czasu! Oprócz wykonywania ośmiogodzinnej pracy potrafili robić jeszcze masę innych rzeczy.

Ale wracając do pytania: ludzie, nawet jeżeli wspominają tę wszechobecną wówczas szarość, beznadzieję, utrudnienia życia, to nawet to robią z sentymentem, z uśmiechem na twarzy. Pisałem tę książkę również po to, aby te smutne rzeczy, które miały miejsce w tamtych latach, pokazać w taki zabawny, momentami złośliwy sposób, ponieważ uważam, że to, co jest złe i przygnębiające, należy oswajać śmiechem. Dystans i ironia chciałem, żeby ta książka właśnie tak była odczytywana.

 

W książce „Jak w kabarecie…” porusza się pan po różnych aspektach życia w czasach PRL-u. Jest i estrada, i moda, sport, a także motoryzacja. W którym z nich peerelowski absurd był najbardziej zauważalny?

Wszędzie dawał on o sobie znać, ale w inny sposób. Chociażby w motoryzacji – produkowano samochody, lecz żeby je kupić, trzeba było mieć nie tylko pieniądze, ale i talon, a jeszcze lepiej  znajomości, które umożliwiały jego nabycie poza gigantyczną kolejką. Podobnie mieszkanie – zebranie pełnego wkładu na książeczce mieszkaniowej to było tylko preludium przed kilkudziesięcioletnim oczekiwaniem na nie. Zresztą w PRL-u niczego nie można było kupić, wszystko się „załatwiało”. Jeżeli chodzi o modę, to były salony Mody Polskiej czy Telimeny, które szyły piękne i bardzo modne ubrania, ale żeby je kupić, też trzeba było mieć dojścia. Bo jeżeli już się miało pieniądze, to się okazywało, że albo nie ma rozmiaru, albo akurat ta kreacja nie była dostępna – słowem trudności niezależne od kupującego. W sporcie odnosiliśmy wspaniałe sukcesy, ale krył się za tym absurd w postaci udawanego amatorstwa. Sportowcy nie byli amatorami, żyli z uprawiania sportu, ale byli zatrudnieni fikcyjnie na etatach w zakładach produkcyjnych. Niektórzy np. przejeżdżając przez Śląsk po raz pierwszy widzieli z daleka kopalnię, w której niby pracowali na co dzień.

 1 andrzej klim wywiad

Czytając pańską książkę odniosłem wrażenie, że absurd najbardziej był widoczny w dziedzinie rozrywki, na estradzie.

Estrada funkcjonowała na zasadzie gry w ciuciubabkę – to za sprawą cenzury, która oficjalnie nie istniała, ale faktycznie działała bardzo prężnie. Cechą zasadniczą działalności estradowej jest to, że to, co dzieje się na scenie, wywołuje żywą reakcję widowni. Kabareciarze prowadzą jakiś dialog między sobą, który zmienia się w zależności od reakcji publiczności, wymyślają nowe puenty itp. Przed występem wszystko jednak musiało być przedstawione na piśmie, żeby następnie mogło być poddane cenzurze; to przekreślało przecież jakąkolwiek spontaniczność. Przygotowywano więc wersję dla cenzury z kilkoma dowcipami, które cenzor mógł wyciąć i tym samym pokazać swoją czujność. Kabareciarze mieli zaznajomionych dyrektorów niektórych domów kultury, którzy ostrzegali przed występem, czy na sali nie siedzi cenzor. Gdy go nie było, mogli sobie pozwolić na więcej. Ukoronowaniem absurdu jest to, o czym w książce mówi Wojciech Pszoniak. Na występy kabaretu „Pod Egidą” strasznie tłamszonego i niszczonego wówczas przez władzę, ale prezentującego doskonały poziom rozrywki  z upodobaniem przychodzili partyjni dygnitarze Józef Cyrankiewicz i Mieczysław Moczar. Oni doskonale bawili się podczas występu, a Pietrzak i Kofta – filary tego kabaretu dostawali po głowie od cenzorów. Cyrankiewicz potrafił osobiście dzwonić do Pietrzaka i dawać mu instrukcję, co powinni zmienić lub dodać. Oczywiście, Pietrzak tego nie uwzględniał, chociaż Cyrankiewicz kochał artystów, a zwłaszcza artystki.

Niby mądry Polak po szkodzie, ale... PRL trwał dosyć długo, żyły w nim co najmniej trzy pokolenia Polaków. Nie wszyscy po 1989 przyjęli zmiany z entuzjazmem, nie chcą korzystać z możliwość żeglowania po wielkich oceanach, wolą tkwić w swojskim bajorze, bo jest im znane, bo łatwiej negować niż budować, a do tego domagać się różnych przywilejów, „bo mi się należy, jak deputat za komuny”

W książce powoływał się pan na słowa Zofii Czerwińskiej: „Tam, gdzie nie ma wolności, jest dobry czas dla satyry. Ważne, żeby było w kontrze, a nie przeciw”. Mógłby pan przybliżyć działanie tego estradowego mechanizmu?

Treści prezentowane na scenie nie mogły wprost krytykować ówczesnej rzeczywistości. Więc wypowiadanie krytyki pod płaszczem aluzji lub na zasadzie pewnych domysłów rozbawiało widownię, a jednocześnie trafnie puentowało absurdy PRL-u. Tak podawany humor sprawiał, że u widza uruchamiał się nie rechot, jak przy obecnych występach estradowych, ale myślenie. Pomiędzy występującymi na scenie i widownią nawiązywał się rodzaj niepisanego porozumienia, gry w wyłapywanie aluzji uderzających w system. Widz miał wewnętrzną satysfakcję, że udaje mu się wyłapać te ukryte treści. Dobrym tego przykładem był program kabaretu Tey pt. „S tyłu sklepu”. Pod koniec lat 70. cenzura zaczęła odpuszczać, bo waliła się Polska Gierka i władza miała większe zmartwienia niż kontrola kabaretów. Tey to wykorzystał. Puste zaplecze warzywniaka, w którym dzieje się akcja tego programu, to aluzja nie tylko do stanu zaopatrzenia PRL-owskiego handlu, ale i stanu całego PRL-u. Widzowie doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ci, którzy pamiętają tamte czasy, śmieją się z tego do dziś.

 

Która z gwiazd estrady świeciła w tamtym czasie według pana najjaśniej?

Estrada to bardzo specyficzna forma rozrywki, którą tworzyli aktorzy, piosenkarze, kabareciarze, cyrkowcy, śpiewacy operetkowi itd. Każdy wykonawca w swojej kategorii wyróżniał się w inny sposób. W swojej książce nie wymieniłem z nazwiska masy osób, które na to zasługiwały, ponieważ nie jest to historia estrady polskiej, a opowieść różnych aspektach życia w PRL-u.

Do pracy estradowej trzeba mieć specjalne umiejętności, bo to jest specyficzny rodzaj sztuki. Tadeusz Pluciński powiedział, że dopiero kiedy stanął na estradzie (oczywiście jako doświadczony aktor teatralny), zrozumiał, jak bardzo to trudny rodzaj sztuki, a wcześniej jej zupełnie nie cenił. Tu trzeba umieć wywołać natychmiastową interakcję, zainteresować publiczność od pierwszej sekundy. To nie jest tak, jak w sztuce teatralnej, gdzie spektakl może się rozkręcić. Jeżeli w pierwszej chwili nie złapie się dobrego kontaktu z publicznością, to występ jest skazany na porażkę. Trzeba też pamiętać, że pracowano w różnych warunkach, przed różną publicznością – były np. występy dla stróży nocnych po godzinach ich pracy, czyli o... 6 rano!

 

W innej książce, pt. „Tak się kręciło. Na planie 10 kultowych filmów PRL”, przenosi pan czytelników na plany filmów takich jak „Seksmisja”, „Rejs”, „Miś” i „Przesłuchanie”. Który z filmów najwierniej, pana zdaniem, oddaje klimat tamtych lat?

Nie ma takiego filmu, który całkowicie oddałby to, co się wówczas działo. Może jedynie serial „Dom”, który pokazywał zmianę PRL niemal rok po roku, na przykładzie jednej kamienicy i jej mieszkańców.

„Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego pokazuje przerażające czasy stalinowskie; wątpię, czy w dziejach Polski była równie straszna epoka. Film świetnie pokazuje metody oprawców, jakimi posługiwali się, aby upokarzać ludzi, niszczyć ich psychicznie i fizycznie. „Rejs” dla odmiany jest aluzją do czasów Gomułki, czyli stagnacji – niby płyniemy, ale siedzimy na mieliźnie, a kapitan nie wie, co się wokół dzieje. „Miś” podsumowywał absurd dekady sukcesu, kiedy obchodzimy Dzień Pieszego Pasażera, bo jest awaria tramwajów, a urzędniczka na poczcie nie wie, że istnieje miasto Londyn. „Seksmisja” jest filmem futurystycznym, aktualnym tak naprawdę do dzisiaj: wizualnie się zupełnie nie zestarzała, a konflikty męsko-damskie mamy w najróżniejszych odsłonach do nadal. Lata 80. to „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego. Porusza temat kary śmierci, jakże aktualny w kontekście zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Wizualnie ten film wiernie oddaje ten smutny, szary obraz beznadziei Polski rządzonej przez generała Jaruzelskiego.

 2 andrzej klim wywiad

Na koniec proszę powiedzieć, czy myśli pan, że długo będziemy jeszcze odczuwać skutki PRL-u?

Właśnie odczuwamy. Niektóre obecne „dobre zmiany” są pomysłami przeniesionymi żywcem z PRL-u, chociażby ośmioklasowa szkoła podstawowa czy „Teleranek” w TVP. Nie wiem, czy ośmioklasowa podstawówka jest lepsza od obecnej sześcioklasowej plus gimnazjum, ale wiem, że za napuszonymi słowami o tym, jak teraz dzieci będą doskonale kształcone i wychowywane w szkole kryje się totalna pustka i kłamstwo: na niecałe pół roku przed końcem roku szkolnego nie ma programu nauczania do klas siódmych i ósmych, nie ma programu, nie ma podręczników, moje dziecko będzie się uczyć w innym budynku niż dotąd, ale za to razem z drugą i trzecią klasą gimnazjum, i z innymi nauczycielami. Nie wiem, jak za dwa lata poradzi sobie przechodząc do szkoły średniej z konkurencją, bo stanie w szranki z uczniami lepiej przygotowanymi po trzech latach gimnazjum. W dodatku będzie w klasie o dwa lata młodszy od innych uczniów, bo poszedł do szkoły jak sześciolatek. Czyli typowy PRL – na trybunie piękne pustosłowie, na zapleczu totalny bałagan, wszystko w imię realizowania określonej ideologii.

 

Uda się kiedyś od tego uciec, czy to jest już na stałe wpisane w polski los?

Niby mądry Polak po szkodzie, ale... PRL trwał dosyć długo, żyły w nim co najmniej trzy pokolenia Polaków. Nie wszyscy po 1989 przyjęli zmiany z entuzjazmem, nie chcą korzystać z możliwość żeglowania po wielkich oceanach, wolą tkwić w swojskim bajorze, bo jest im znane, bo łatwiej negować niż budować, a do tego domagać się różnych przywilejów, „bo mi się należy, jak deputat za komuny”. I to podejście, niestety, przekazują swoim dzieciom. Straszą tym, czego nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, a język tego straszenia jest żywcem przekopiowany z tamtych czasów. Nie tylko język, nawet forma. Proszę np. zwrócić uwagę, w jaki sposób recytuje wiersze pewna aktorka, hołubiona przez obecną władzę, a mocno zaangażowana ideowo w latach 50. Ona wiersze o Bogu i Ojczyźnie mówi tak, jakby stała na trybunie 1-majowej i recytowała: „Mówimy  Lenin, a w domyśle – partia, mówimy  partia, a w domyśle – Lenin”. Wszystko zależy więc od tego, czy większość młodych wybierze ocean czy bajoro.

Fot. materiały prasowe