Pogadajmy o pisaniu. Jak oceniasz swoją formę jako autora tekstów na przestrzeni lat? Czy uważasz, że z biegiem czasu stawałeś się coraz lepszy, czy może wręcz przeciwnie?

Muniek Staszczyk: Wszystko zaczęło się w podstawówce i liceum. Wtedy nie było jeszcze mowy o zespole, to były jakieś takie pisaniny do zeszycików. Wymyśliłem coś takiego, co nazywałem lips rockiem. Udawałem bęben czy gitarę ustami. Jeden z pierwszych utworów, który zrobiłem w ten sposób – oczywiście tragiczny – to był utwór, w którym śpiewałem „Czy warto jeść, czy warto pić, czy w ogóle warto żyć”. W liceum nagrywałem takie utwory na magnetofonie ZK120T. Te wszystkie tandetne teksty zapisywałem sobie w zeszyciku. I taką taśmę szpulową dałem mojemu przyjacielowi Darkowi Zającowi. To był gest zaufania, bo trochę się tego wstydziłem. Wtedy pomyślałem, że założymy zespół.

 

Ile to było utworów?

Muniek Staszczyk: Kilka, kilkanaście. To znaczy „utworów”. Przecież ja na niczym nie grałem.

 

No ale teksty były.

Muniek Staszczyk: No tak.

 

O czym wtedy pisałeś?

Muniek Staszczyk: Pamiętam taki utwór „Niedziela Kowalskiego”. To był taki „protest song” wobec instytucji rodziny. Byłem zbuntowany, wkurzali mnie rodzice. Tekst był o monotonii życia. Wiesz, nie chciałem być everymanem. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to to były takie pierwsze próby. Może i do śmietnika, ale jakieś próby. Ale do momentu, w którym założyłem pierwszy zespół Opozycja, minęło jeszcze trochę czasu.

 

Ale myślisz, że jakbyś spojrzał na to dzisiaj, to byś się wstydził, czy można by tam znaleźć rzeczy, które były jakimś takim zalążkiem talentu?

Muniek Staszczyk: Nie. Wydaje mi się, że zalążek talentu pojawił się później, wraz z piosenką „Nienawidzę maty”. Chodziło oczywiście o matematykę. To leciało tak: „Nienawidzę maty, nienawidzę taty, nienawidzę siebie, nie…” (śmiech). To było takie moje prowincjonalne wyobrażenie o punk rocku. Ten numer już nagraliśmy na jakimś demo z Opozycją. I to były już zalążki, już się mówiło „Muniek to nie śpiewa dobrze, ale teksty pisze”. Później przyszedł T.Love i bardziej świadome pisanie. Pierwsze teksty były reakcją na stan wojenny, na to co się działo dookoła. I w zasadzie bardzo dużo piosenek, które gramy do dziś, takich jak „IV liceum”, „Zabijanka” czy „Gwiazdka” powstało w tamtym czasie. Oprócz tego babcia zapisała mnie w latach siedemdziesiątych na angielski. Wtedy to nie było popularne. Dzięki tej szczątkowej znajomości angielskiego, zacząłem sobie tłumaczyć Beatlesów, Stonesów czy wczesnego Dylana. Zapoznałem się z językiem rocka i to dobrych autorów.  

Pierwszym utworem poetyckim, niosącym coś więcej niż tylko „komunikat” był utwór „Wychowanie”, który napisałem mając dwadzieścia lat.  Zadzwoniłem do Słonia, mojego nieżyjącego przyjaciela, perkusisty i współzałożyciela zespołu, a Słoniu do mnie: „Ty to Staszczyk, kurwa, poeta jesteś”. I wtedy słowa zaczęły się ze mnie wysypywać.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych przyszedł kryzys. Przez dwa lata nie mogłem nic napisać. I dopiero napisanie „Warszawy” w Londynie mnie odblokowało. Widocznie musiałem coś przeżyć. Tęskniłem za Warszawą, za Martą (żona Muńka – przyp. red.), był jakiś niepokój. Miałem dwadzieścia siedem lat, ty byłeś już w drodze. Zastanawiałem się, jak to wszystko się potoczy. „Warszawa” dała mi kopa i można powiedzieć, że przez całe lata dziewięćdziesiąte byłem mega płodny. Uważam, że wtedy powstało wiele tekstów, które są lepsze niż te z lat osiemdziesiątych. Stałem się gościem, który ma warsztat i wie, co chce powiedzieć.

Ogólnie myślę, że nie mam problemów z pisaniem. Nigdy nie pisałem do szuflady. Nie jestem typem jakiegoś wierszoklety, gościa, który siedzi nad morzem, marzy i pisze. Mobilizuję się na płyty. Teraz, przed ostatnią płytą, trochę się bałem, że nie będzie o czym pisać. Miałem taką sytuację, że na 4 miesiące rzuciłem picie…

 

Wtedy powstał utwór „Alkohol”?

Muniek Staszczyk: Tak. To był pierwszy numer. Wynikał z tęsknoty (śmiech). Siedziałem pod prysznicem i myślałem, że nie mam pojęcia, o czym pisać. I nagle wpada do głowy: „Alkohol, tęsknota ma, zabija strach przed końcem dnia.”

 

No właśnie, chciałem zapytać, czy po tylu latach pojawia ci się czasem myśl: Boże, o czym tu pisać, czy ja mam jeszcze ludziom cokolwiek do powiedzenia?”

Muniek Staszczyk: Przy tej płycie towarzyszy mi inne pytanie: czy to, co mam do powiedzenia, kogokolwiek dzisiaj interesuje. Świat się zmienia i mam tego świadomość. Ludzi interesuje wiele różnych rzeczy, dużo więcej niż w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Wiesz, być może to jest dla niektórych nawet irytujące: jakiś stary Muniek ma się za mądralę i wygłasza sądy. A ja po prostu wyrażam swoją opinię.

 

Czyli nie masz poczucia, że jesteś nieszczery? Że nagrywasz płyty ot tak, z przyzwyczajenia, bo taki masz zawód.

Muniek Staszczyk: Nie. Nie chcę sprzedawać ludziom waty. Zastanawiam się nad każdym utworem, myślę, selekcjonuję. Jestem z tego pnia autorów, dla których tekst jest mega ważny. Nawet jak piosenka jest lżejsza to musi mieć jakąś formę. Szczerość jest dla mnie wartością nadrzędną. Z tego T.love wyszedł i myślę, że za to nas ludzie pokochali.

 

Czyli wyobrażasz sobie, że pewnego dnia, stwierdzasz, że nie masz nic do powiedzenia i co wtedy? Nie piszesz?

Muniek Staszczyk: No. Nie piszę.

 

No dobra. A powiedz mi, jak to jest z tą weną? Często udaje ci się napisać teksty na „jednym oddechu”, czy może musisz je „wysiedzieć”?

Muniek Staszczyk: Ilościowo więcej jest lekko „wysiedzianych”, jeden lub dwa dni na utwór. Ale co ciekawe, mogę wymienić przynajmniej cztery dosyć znaczące piosenki, które zostały mega szybko „wyplute”. „Warszawę” napisałem w ciągu kilku godzin, „Wychowanie” w pół godziny. Tak samo było z „Kingiem”. A na przykład utwór „Warszawa Gdańska” z nowej płyty, który w sumie nie ma aż tylu słów, był bardzo wymęczony.

 

Moim zdaniem w przypadku takich krótkich form zdecydowanie lepiej jak coś powstaje szybko. Jest w ogóle jakiś utwór T.Love, nad którym dłużej się męczyłeś?

Muniek Staszczyk: Czekaj, zobaczę. [Muniek sięga po składankę „Love, love, love” z 2008 roku, przegląda piosenki.] O, z tych ważniejszych długo powstawał na przykład „Bóg”. Ale masz rację. Większość tych najistotniejszych piosenek napisałem szybko.

 

A jak było z ostatnią płytą? Wena czy wysiadywanie?

Muniek Staszczyk: Wena. No bo nawet jak sobie spojrzysz na daty pod tekstami, to się zamyka od lutego do końca kwietnia tego roku. Takim tekstem, który momentalnie wleciał mi do głowy, była „Marta Joanna od aniołów”. Kiedy wyszedłem od mamy ze szpitala po operacji, to zacząłem to śpiewać, jak to się mówi,  freestyle'owo, na próbie. Zaśpiewałem  „Szpitalne okno wpuszcza słońce na twą twarz”. Chłopaki stwierdzili, że świetny początek. Szybko wziąłem zeszyt, bach bach, zapisałem. I potem w domu wyplułem już resztę.

 

No właśnie. Jak coś ci tak na szybko wpada do głowy, to gdzie to zapisujesz? Powiedziałeś, że do zeszytu. A jak nie ma zeszytu?

Muniek Staszczyk: Mam taki problem, że wpada mi coś do głowy bardzo często podczas jazdy samochodem. Wtedy zazwyczaj nie mam przy sobie nawet kawałka papieru, więc zapisuję na byle czym.

 

Ostatnio coś znalazłem na opakowaniu od leków.

Muniek Staszczyk: Mogło być.

2 muniek staszczyk wywiad muzyka 

Znana jest historia „Warszawy”, której pierwsze dwie zwrotki napisałeś na serwetce, pracując na zmywaku w Londynie. Są jeszcze jakieś numery, które powstały w ekstremalnych okolicznościach?

Muniek Staszczyk: Z ciekawostek, to „Syn marnotrawny” z płyty „Old is Gold” był cały zaśpiewany na hip-hopowym freestyle'u na próbie. Dobrze, że od razu to nagraliśmy, bo nie wiem, czy bym go zapamiętał. Zacząłem śpiewać na raz zainspirowany muzyką. Natomiast najczęściej, przed nagrywaniem każdego kolejnego albumu, idę do sklepu i kupuję z pięć zeszytów A4 i w nich piszę.

 

Dużo skreślasz?

Muniek Staszczyk: Tak. Nie jakoś bardzo dużo, ale poprawiam, jasne.

 

A jaką rolę odgrywa u ciebie nastrój? Zgadzasz się z popularną teorią, że lepsze numery powstają wtedy, gdy masz doła? Czy może jest jakiś ważny numer T.love’u, który powstał gdy byłeś bardzo szczęśliwy?

Muniek Staszczyk: Byłem w bardzo dobrym, pełnym optymizmu nastroju, gdy pisałem kawałek „Na bruku” o bezrobociu. Ty się urodziłeś, mieszkaliśmy na Żoliborzu, wszystko było nowe, fajny czas, wiosna 90., Polska się zmieniała, więc ten utwór pisałem ta takim pozytywnym haju.

Natomiast nie chcę oczywiście gloryfikować deprechy  ale też uważam, że ze smutku powstają lepsze rzeczy.

 

Na przykład?

Muniek Staszczyk: Pisząc „Lucyphere” byłem w jednym z gorszych stanów psychicznych w moim życiu.

 

Na nowej płycie w utworze „Ostatni gasi światło” śpiewasz „Pogubiony jestem, jadę na prozacu”. W wieku pięćdziesięciu trzech lat czujesz się bardziej pogubiony czy odnaleziony?

Muniek Staszczyk: Wiesz, w pisaniu piosenek najfajniejsze jest to, że podmiot liryczny wcale nie musi być tobą. Wiele utworów, na przykład „King”, nie jest o mnie. Utwór „Ostatni gasi światło” też nie jest o mnie, bo ja nie jadę na prozacu, nigdy nie jechałem. Jest on raczej o nastroju społecznym, bo jeśli chodzi o mój stan ducha, to jestem szczęśliwym, spełnionym, trochę uspokojonym człowiekiem. Nawet jeśli to by była ostatnia płyta, to uważam, że jest okej. Myślę, że los czy Bóg, dał mi dużo. To nie jest pycha. Oczywiście pychy zawsze trochę się ma, musisz być egoistą, jeśli jesteś liderem zespołu. Wydaje mi się mimo wszystko, że mam jej w sobie mniej niż kiedyś, gdy non stop patrzyłem, co o mnie napiszą, przeglądałem się w lustrze i generalnie chciałem być fajny. Każdy chce być fajny, ale chyba jest tego u mnie mniej. Z wiekiem człowiek nabiera pokory.

 

Na nowej płycie jest kilka utworów „zaangażowanych”. Przede wszystkim „Marsz”, w którym nawiązujesz do sytuacji politycznej w kraju. Czy nie uważasz, że pokusie komentowania rzeczywistości politycznej ulega zbyt wielu artystów i czy nie jest to pułapka? W „Marszu” śpiewasz: „Ja idę z boku”, ale przez sam fakt komentowania stajesz się uczestnikiem całego tego piekiełka.

Muniek Staszczyk: Widzę niestety, że to już uderza w nas rykoszetem. Za dużo jest gadania o polityce w kontekście tej płyty, dziennikarze ciągle pytają tylko o „Marsz”. Nie ma dyskusji o innych utworach, o muzyce. Ja mam taką sinusoidalną jazdę, że jak poprzedni album, „Old is Gold”, był bardziej introwertyczny, to chciałem, żeby ten był bardziej o sprawach zewnętrznych. Polska zawsze była moją toksyczną partnerką. Kocham ją i wkurwia mnie jednocześnie. Chciałem skomentować to, co widzę, bo uważam, że czas jest burzliwy. Ale wiem, że wielu ma dość polityki i komentatorów rzeczywistości.

 

W utworze „Siedem” krytykujesz chciwość i zachłanność. Czy nie boisz się,  że ktoś może ci zarzucić hipokryzję? W końcu jesteś bardzo płodnym artystą, co chwila angażujesz się w nowe projekty, można więc powiedzieć, że też jesteś niezaspokojony i ciągle chcesz więcej.

Muniek Staszczyk: Może to wyszło banalnie, ale chciałem zaśpiewać o tym, że świat jest moim zdaniem dużo bardziej chciwy niż kiedyś. Chodziło mi o to, że stadium chciwości jest wręcz absurdalne. Jeśli mówimy o siedmiu grzechach głównych, to chciwość napędza najbardziej. Z chciwości są te wszystkie kryzysy, wojny. Ja nie krytykuję człowieka, który idzie do sklepu coś sobie kupić. Chodziło mi bardziej o wymiar globalny.

 

Ta płyta ma w sobie klimaty dekadenckie. Szczególnie w utworze „Bum Kasandra”, gdzie wieszczysz wybuch kolejnej wielkiej wojny. Masz takie poczucie schyłku? Pytam zarówno o aspekt osobisty, jak i ogólnoświatowy.

Muniek Staszczyk: Czuję  taką dekadencję witkacowską. Następuje jakaś schyłkowość wartości mojego pokolenia opartej na dosyć mocnej wierze w rock and rolla jako petardy, która napędza i do tego jest w kontrze. Nie mam z tego powodu doła, nie strzelę samobója, ale czuję, że trochę kończy się mój świat. Wiesz, ludzie interesują się teraz zupełnie innymi rzeczami.

 

Czym?

Muniek Staszczyk: Zakupami, sylwetką, wyjazdami…

 

A nie wydaje ci się, że właśnie teraz następuje odwrót od modelu życia opartego na konsumpcji? Coraz więcej się mówi o poszukiwaniu siebie, podróżach, coraz więcej ludzi rezygnuje z pracy w korporacji.

Muniek Staszczyk: Bo ludzie w Polsce już się sparzyli. To prawda, sam znam ludzi, którzy uciekli z korpo i produkują jogurty na wsi. Kiedy mówimy o schyłkowości, to mnie bardziej napędzają takie tematy jak terroryzm. Oczywiście on był zawsze, ale chodzi o formę, że teraz czujesz się zagrożony w kinie czy na koncercie. To jest coś nowego, tak samo jak to, że  na przykład w Stanach jest coraz więcej wariatów, gości, którzy wchodzą do szkoły i strzelają do dzieciaków. To jest chyba spowodowane jakimś kryzysem osobowości.

 

O tym jest utwór „Lubitz i Breivik”?  Dla mnie to jeden z najlepszych numerów na płycie. Czuć szaleństwo, jakąś chorą seksualność, obłęd.

Muniek Staszczyk: „Lubitz i Breivik” jest o samotności. O tym, że totalny świr świetnie się klika w internecie. Ja im trochę współczuję, dlatego w tej piosence trochę ich „przytulam”. Dla mnie to są bardzo samotni ludzie. Myślę, że musiał u nich nastąpić jakiś brak miłości. Na pewno nie jest to tekst, który ich potępia.

 

W ostatnich latach dużo wypowiadałeś się na temat swojej wiary. Na poprzedniej płycie śpiewałeś: „Chodźmy razem więc w drogę, będziesz mówił o Bogu, ja ci zrobię fantastyczny PR”. To pokazuje, że masz świadomość, że rola „nawróconego kaznodziei” też może być pułapką.

Muniek Staszczyk: Nie zmieniłem zdania, jestem osobą wierzącą. Natomiast dobrze odczytałeś ten fragment z „Lucyphere”. Był faktycznie taki moment, że się tym kaznodziejstwem trochę zachłysnąłem. Nigdy nie mówiłem ludziom, jak mają żyć, ale poczułem się trochę lepszy. To jest gówno prawda oczywiście. Każdy ma swoją drogę, a droga katolicka jest trudna, ale uważam, że warto przynajmniej próbować nią iść.

 

Na nowej płycie znajdują się też dwa, bardzo osobiste utwory. Są to „Marta Joanna od aniołów” i „Moi rodzice”. To nie są najlepsze utwory na tej płycie, ale mam za nie do ciebie mega szacunek, ponieważ  uważam,  że  szczególnie w przypadku „Moich rodziców” wykazałeś się odwagą, bo utwór ociera się trochę o pioseneczkę z kółka oazowego, a mimo to go wrzuciłeś, pokazując, że od artystycznego sukcesu ważniejsza jest dla ciebie miłość do rodziców. Wahałeś się w ogóle?

Muniek Staszczyk: Tak. Zdania chłopaków z zespołu były podzielone. Niektórzy uważali, że to ważny utwór, a inni wręcz błagali mnie, żeby wrzucić to jako bonus tracka, bo nie pasuje na płytę. Ale wtedy wyszło by na to, że wstydzę się swoich rodziców. Wiesz, najważniejsze było dla mnie wzruszenie mamy i ojca, kiedy tego słuchali.

 

Moim zdaniem nagranie i wrzucenie tego numeru na płytę to jest rzecz najbardziej pod prąd, którą kiedykolwiek zrobiłeś, bo będą na pewno głosy, że to banał,  piosenka weselna. Artystycznie oczywiście nie, natomiast w pewnym sensie myślę, że to jest najważniejszy utwór na płycie.

Muniek Staszczyk: To cieszę się, że dla ciebie też to jest ważne.

1 muniek staszczyk wywiad muzyka

Fot. Marcos Rodriguez Velo