Paweł Starzec: Zacznijmy z marszu na poważnie – jakie jest najważniejsze zdjęcie, jakiego pan nie zrobił?
Tadeusz Rolke: Tych zdjęć jest kilka. Właściwie kilkanaście. No, może nawet kilkadziesiąt. Ale jednym z tych wyróżniających się jest z pewnością zdjęcie Jerzego Giedroycia w Paryżu. Byłem tam nie wiem ile razy, właściwie przez jakiś czas pomieszkiwałem w Paryżu, i tysiąc razy myślałem, że muszę pojechać do nich, załatwić sobie kogoś, kto mnie może zaprotegować. Ale jakoś nigdy tego nie zrobiłem. Był nawet taki moment, już po 1989, po przełomie, kiedy jeszcze „Kultura” funkcjonowała, i wszystko wyglądało tam tak, jak wcześniej. Ja akurat byłem w Paryżu i ktoś nawet dla mnie tę wizytę przygotowywał, ale w efekcie jej nie przygotował. Wszystko zostało w sferze myślenia życzeniowego. No, i nie mam swojej fotografii Giedroycia, tego wnętrza, tego wspaniałego zespołu. To tylko jeden przykład, ale straszliwie dotkliwy.
Tadeusz Rolke: róbcie rzeczy nikomu niepotrzebne, bo z tych rzeczy później będziecie składać wszystko, rozmowy, sukcesy, książki, wystawy.
Zacząłem od tego pytania, bo cały wywiad rzeka z panem, „Moja namiętność”, tak naprawdę opowiada w równym stopniu o fotografii, jak i o fotograficznej pamięci, rejestracji wszystkiego, co pan zobaczył i przeżył przez tyle lat. Czy zapowiadając jako nastoletni Zwangsarbeiter wzburzonej pani domu, że będzie pan jako fotograf jeździł po świecie, spodziewał się pan takiej przygody?
Ja sobie wtedy bardziej wyobrażałem zawód fotografa jako kogoś mobilnego. Wiedziałem z góry, że nie chodzi o żaden zakład fotograficzny, że nie chcę robić zdjęć do dokumentów. Mówiąc o byciu fotografem, miałem na myśli bycie reporterem. Natomiast mobilny fotograf jeżdżący po świecie, jak wtedy powiedziałem Frau Gensch, to było coś, co mnie tak naprawdę interesowało. Potem to gdzieś zniknęło na dalszym planie, kiedy zostałem studentem. Bo mi się naprawdę podobało studiowanie historii sztuki, robiłem to z wielką przyjemnością. Nigdy nie myślałem o pracy naukowej, ale wtedy wyobrażałem sobie, że cały czas fotografując, zostanę może kimś w rodzaju konserwatora wojewódzkiego. A potem, kiedy już wyszedłem z tego bezsensownego więzienia, okazało się, że skupiam się na szukaniu zajęć bezpośrednio związanych z fotografią. I tak zostałem laborantem. Potem była Ogrodowa, gdzie byłem pierwszy raz fotografem zawodowym. I pracując tam, już intensywnie starałem się znaleźć jakieś zaczepienie, zastanawiałem się do jakiego magazynu się będę przymierzał – myślałem wtedy o „Świecie” i o „Stolicy”. Zanim ten drugi magazyn całkiem się ukonstytuował, nazywał się „Ilustrowana kronika odbudowy Warszawy”, wydawało to Biuro Odbudowy Stolicy. Potem zmieniło się to w „Stolicę”, czyli, jak głosił podtytuł, warszawski tygodnik ilustrowany. I kiedy mnie tam zaangażowano, wyraźnie chciano rozwijać ten magazyn w stronę fotografii humanistycznej, w stronę fotografii człowieka. I pierwsza ich okładka, na której był człowiek, już była moja.
Spytałem o to pamiętanie, bo z tamtej perspektywy, perspektywy nastolatka mówiącego o tym, kim będzie, nie miał pan chyba na myśli aż tak potężnego zbioru podróży i poznanych osobistości przed sobą, które teraz, z perspektywy czasu, zbierają się na „Moją namiętność”?
Nie, wtedy nie miało się takich myśli uniwersalnych. To była raczej sytuacja, w której był dzień, codzienność, codzienna porcja pracy do wykonania, związane z tym sukcesy i porażki. Ale ich ocena przychodzi dopiero później, te ogólnoludzkie wnioski, problemy: być czy nie być, cała perspektywa historii.
No właśnie, historii. Kilka z pana zdjęć jest w panteonie polskich ikon, w tym oczywiście zdjęcie z Chmielnej, na które trafia każdy młody fotoamator, jako zapis bardzo konkretnych czasów, ich podsumowanie. Pamiętamy zrobione przez pana zdjęcia. Zdawał sobie pan z tego sprawę wtedy, stojąc na Chmielnej z aparatem?
Trudno mi się odnieść tak wprost, bo sam mam ten dar pamiętania ze szczegółami od zawsze. Bardzo duży wpływ na to, kim jestem miały lata okupacji, które spędziłem, mieszkając na Kredytowej. Byłem silnie związany z tym miejscem. A kiedy wróciłem tam potem, były tam gruzy, które fotografowałem, zrobiłem tam zdjęcia moich kolegów, zimowe zdjęcie mojej mamy stojącej przed ruinami domu. Miałem jakąś dziwną inklinację do tego miejsca, w którym spędziłem pięć lat. I kiedy uprzątnięto te gruzy, przestałem tam przychodzić. A kiedy fotografowałem Eustachego i Matyldę na Chmielnej, gdzieś pod skórą czułem, że to jest jakieś historyczne zdjęcie, bo ono ilustruje jakąś epokę która wtedy była, wszystko było na swoim miejscu, czułem jakiś napisany na tej fotografii znak czasów, Zeitgeist. Okazuje się, że chyba słusznie.
„Eustachy i Matylda”, fot. Tadeusz Rolke
Ja, jako młody fotoamator, trafiłem na to zdjęcie jako pierwsze podsumowujące Warszawę po wojnie, cały jej krajobraz i kulturę. Zostało w pamięci, i do dziś, teraz już tu mieszkając, tak sobie ją wyobrażam. Ale nie był pan przywiązany tylko do Warszawy.
Co do Chmielnej, to bardzo możliwe, że trafiając na takie obrazy, przyswajamy je jakoś mocniej, zostają w nas właśnie jako takie zbiorcze podsumowanie, ikona, która daje namacalny przykład tego, jak było wcześniej. No i tak to trochę wyglądało z tym moim jeżdżeniem: kiedy przeniosłem się do Niemiec, przez jakiś czas pracowałem w rządowej agencji RFN, zajmującej się sprawami promocyjnymi. I pracując dla nich, sam zaproponowałem, że chciałbym zrobić zdjęcia niemieckich artystów, wtedy pierwszej ligi. To wszystko byli artyści wizualni z Nadrenii, która ówcześnie była chyba najmocniejsza, jeżeli chodzi o sztukę w całym RFN – chociażby właśnie Beuys. I agencja to zorganizowała, ja zająłem się realizacją, ale na tej jednej akcji nasza współpraca się skończyła. No ale udało mi się poznać kilka liczących się postaci.
A potem, niemalże w stanie wojennym, decyduje się pan wrócić do Polski.
To były sprawy osobiste, przede wszystkim. Wracałem dla dwóch kobiet, mojej mamy i mojej partnerki, a tam miałem na głowie głównie rozwód. Jedno zebrało się z drugim. Ale sam stan wojenny, mówiąc szczerze, mnie nie kręcił. Nie była to dla mnie jakaś sensacja. Bardzo podobał mi się okres Solidarności, byłem tu wtedy jak najczęściej, w sumie częściej niż w Hamburgu. I przeżywałem tę wiosnę Solidarności dosyć mocno, i chyba zdawało mi się dosyć ciekawe, jak to się wszystko potoczy, kiedy usłyszałem o stanie wojennym, słuchając o szóstej rano niemieckiego radia. Szalenie współczułem internowanym, widziałem beznadziejność tych strasznych generałów, to jak marnują czas i nadzieję, które obudziła Solidarność. To była nadzieja na pozytywne zmiany i wszystko to nagle zahamowano. No, ale te przejawy stanu wojennego… Ja przeżyłem prawdziwą wojnę, więc bałem się tego trochę mniej. Tak jak mówię, nie kręciło mnie to jakoś za bardzo.
I z tych wszystkich przeżyć, retrospekcji, zrodził się pomysł na „Moją namiętność”?
Ta książka nade mną wisiała już od wielu lat, zresztą wcześniej były jakieś przymiarki, z których nic nie wyszło poza stratą czasu. Ale ja już wtedy znałem Małgosię Burzyńską, która zrobiła ze mną duży wywiad do „Wysokich Obcasów”, i kiedy powstał pomysł na tę książkę, wiedziałem, że jest odpowiednią osobą do pracy. To nie był impuls, bardziej długi proces.
I teraz, z perspektywy leżących na stole kilkuset stron opowieści, przychodzi ten uniwersalizm, na który nie było czasu wcześniej? Te wszystkie lata to ładne dziewczyny, praca, znajomi, artyści, czy - patrząc już na spokojnie - większa opowieść?
Jest w tym wszystkim dużo rzeczy, które mają wartość dokumentalną. Niektóre z tych tysięcy zdjęć funkcjonują samodzielnie. Kiedy patrzę na nowszą część swojego archiwum, która jest u mnie – widzę głównie masę rzeczy o wartości dokumentalnej czy wartości dla mnie, w jakiejś indywidualnej perspektywie. Ale to wcale nie znaczy, że te zdjęcia z prywatnego życia nie przenikają do prezentacji moich prac, chociażby do tego albumu, który wyszedł rok temu [„Rolke”, wydawnictwo Bosz, 2015 – przyp. red.]. Takie duże fotografowanie tych wszystkich niepotrzebnych rzeczy ma swoje wady i zalety. Wadą jest mnóstwo nieciekawych zdjęć, które zapychają archiwum, które trzeba opisać i tak dalej. Ale zaletą jest to, że te zdjęcia opowiadają różne historie. I kiedy kilka lat temu miałem wystawę w MOCAK-u, w Krakowie, z 21 zdjęć wybranych wspólnie z kuratorem, tylko trzy zdjęcia powstały w skutek jakiegoś impulsu z zewnątrz, zlecenia. Pozostałe osiemnaście to zdjęcia, jak zwykło się mówić, i jak sam mówię, nikomu niepotrzebne. Tylko mnie. I jednym z moich haseł jest właśnie to wezwanie – róbcie rzeczy nikomu niepotrzebne, bo z tych rzeczy później będziecie składać wszystko, rozmowy, sukcesy, książki, wystawy i tak dalej. Nawet najciekawsze zlecenie jest dla kogoś innego, ma swoje obwarowania, mniej w tym wolności i bycia absolutnie sobą. A kiedy ta praca jest nikomu niepotrzebna, tylko tobie, to jesteś całkowicie, w stu procentach, absolutnie wolnym człowiekiem.
Fot. Paweł Starzec