Zwykle, po kilku głębokich wdechach i wydechach, odpowiadam ze spokojem, jakiego nie powstydziłby się tybetański mnich, że owszem, potomstwa się jeszcze nie doczekałam, mam za to psa. A ten, jak pokazują badania, rozwojem emocjonalnym dorównuje przeciętnemu ludzkiemu trzylatkowi. W dodatku jest dużo bardziej empatyczny i łatwiejszy w obsłudze. Tu zwykle następuje potok skierowanych w moim kierunku histerycznych inwektyw, bo jakże to można porównywać zwierzę do małego, ale jednak, człowieka? Otóż można.
Wyżej wspomniany argument pojawia się zwykle w sytuacji, kiedy śmiem skomentować wysoce uciążliwe zachowanie czyjegoś potomstwa w miejscu publicznym. Każdy, kto był kiedyś w restauracji czy centrum handlowym wie, o czym mówię – rozhisteryzowany, mały człowiek, usiłujący siłą swoich płuc wymusić nową zabawkę/słodycze/frytki zamiast obiadu (niepotrzebne skreślić). Wszystko przy pełnej aprobacie rodziców, rozmawiających jak gdyby nigdy nic. Czasem w obliczu takiego pandemonium w pośpiechu kończę posiłek/zakupy i opuszczam strefę rażenia. Ale czasem się nie da, bo albo dopiero zamówiłam, i odwołać nie wypada, albo koniecznie muszę zrobić zakupy, albo jestem w sytuacji zawodowej i akurat robię wywiad. Uwierzcie, spisywanie rozmowy z wyciem dwulatka w tle do przyjemnych nie należy. Zdarza mi się więc podejść do rodziców źródła nadprogramowych decybeli i kulturalnie zwrócić uwagę, że nie są w lokalu ze swoim dzieckiem sami, więc może należałoby przynajmniej podjąć próbę uspokojenia go. Tu zwykle pada nieśmiertelne niczym nuggetsy w dziecięcym menu pytanie: „A ma pani dzieci? Nie? No to niech pani się nie odzywa”. Tak jakby brak posiadania potomstwa powodował głuchotę i brak czucia (kiedyś podczas romantycznej w założeniu kolacji dostałam frytką w twarz).
Co ma do tego wszystkiego pies? Cóż, mieszkam w dużym mieście i decydując się na powiększenie rodziny o czworonożnego przyjaciela, wiedziałam, że będzie on uczestniczył w każdym lub prawie każdym aspekcie naszego życia. A to oznaczało, że będzie chodził z nami do barów, restauracji czy na wernisaże. W związku z tym, po pierwsze, wybrałam rasę w miarę kompaktową, bo wiadomo, że łatwiej wejść do danego wnętrza z 7-kilowym psiakiem niż z masywnym nowofunlandem. Ale przede wszystkim zadbałam o to, żeby Stefan (tak, mój pies nosi ludzkie imię, ale o tym później) umiał się zachować w każdej sytuacji. Chodził na szkolenie do tzw. „psiego przedszkola”, co było obiektem kpin sporej części znajomych. Tych samych zresztą, którzy dziś z szeroko otwartymi oczami pytają, jak ja to zrobiłam, że mój pies w restauracji śpi pod stołem a nie skacze po ludziach. Nie ma tu żadnej wiedzy tajemnej, jest nauka, konsekwencja i dużo miłości. I tu dochodzimy do sedna problemu: Stefana zabrałam ze sobą w miejsce publiczne dopiero wtedy, kiedy wiedziałam, że jego zachowanie nie będzie uciążliwe dla innych. I tego samego oczekuję od rodziców, a przynajmniej reakcji w sytuacji, kiedy ich dziecko uprzykrza innym życie.
Kiedy pojawił się Stefan, większość znajomych reagowała pozytywnie. Niestety, w miarę jak rósł, a na moim Facebooku pojawiały się jego zdjęcia, a wraz z nimi, jak grzyby po deszczu mnożyły się komentarze w stylu: słodki piesek, a kiedy dziecko? Przede wszystkim, nie uważam, żeby ingerowanie w planowanie czyjejś rodziny było na miejscu. Posiadanie dzieci lub ich brak, jak i zas, kiedy powiększenie rodziny nastąpi, jest prywatną sprawą każdej osoby i nic innym do tego. Dowiedziałam się też natomiast, że, według mądrych głów, jestem milenialsem. Bo jeśli będąc koło trzydziestki posiada się psa czy kota zamiast własnego potomstwa, jest się ponoć zgodnym z najnowszym wśród tej grupy trendem. Zaintrygowana, postanowiłam zgłębić wspomniany przez zatroskaną znajomą artykuł i odkryłam, że faktycznie pasuję do opisu. Badania przeprowadzone przez agencję Mintel pokazują, że milenialsi zawierają związki małżeńskie o połowę rzadziej niż miało to miejsce 50 lat temu, a zamiast rodzin mają zwierzaki. Zgadza się, choć nie do końca, bo nie jestem singlem jak typowy bohater artykułu. Czytam dalej – milenialsi dbają o swoje psy czy koty jak o dzieci: kupują im designerskie ubranka czy akcesoria i zabawki. No cóż, znajomych oszukasz, matkę oszukasz, karty kredytowej nie oszukasz. A na wyciągu z mojej aż roi się od milionów monet wydanych na Stefanowe designerskie smycze i obroże (bo przecież musi mieć inną na lato, inną na zimę, specjalną na święta, walentynki czy halloween). Do TK Maxxa wchodzę już praktycznie tylko po nowe zabawki dla małego niszczyciela, który nawet zachwalaną przez sprzedawcę jako najbardziej wytrzymałą gumę jest w stanie rozpracować w ciągu niecałej godziny. Kolejny punkt artykułu również się więc zgadza, bo traktuje on o tym, że milenialsi chętniej wydają pieniądze na swoje zwierzaki niż na siebie. No tak, pomyślmy, kiedy ostatnio kupiłam sobie szampon za 100 zł? Jakieś 5 lat temu, jak była promocja u fryzjera, no ale dobry psi szampon to inwestycja, bo sierść jest zdrowsza i nie wypada. A skoro już o sierści mowa, to tak, zainwestowaliśmy niebagatelną sumkę w samo sprzątającego iRobota po tym, jak nasz związek został narażony na poważny szwank przez kłótnie o to, czyja kolej na odkurzanie.
Każdemu rodzicowi, który z politowaniem pokiwał głową, czytając o moich wydatkach, polecam zrobić rachunek sumienia i porównać pieniądze przeznaczane na dziecięce ubranka i zabawki z tymi, które idą na swoje potrzeby. Złośliwym, którzy wytykają mi kupowanie psich sweterków, mówię, że przynajmniej Stefan z nich nie wyrośnie. A tak na poważnie, ubieranie psów małych ras wcale nie jest przejawem zidiocenia czy stanu a’la Paris Hilton wannabe. O ile w LA, gdzie mieszka ta ostatnia, puchowe kurteczki są psu potrzebne mniej więcej tak samo, jak jego właścicielce karta biblioteczna, o tyle w Polsce psy, szczególnie małe, w zimie marzną. A skoro ma być im ciepło, to czemu nie ożywić listopadowej szarugi mini bluzą z napisem FBI czy czerwonym sweterkiem w serduszka? Mała rzecz, a cieszy, w dodatku psiak nie nabawi się przeziębienia. Kto swoim dzieciom kupuje wyłącznie praktyczne ubrania w stonowanych kolorach niech pierwszy rzuci kamień.
Tak, nasz pies jest członkiem rodziny. W dodatku nosi ludzkie imię, co już w pierwszym tygodniu Stefanowej bytności nie uszło uwagi zakonnicy z pobliskiego kościoła. Otóż, zupełnie nieświadomie, nadałam psu imię katolickiego męczennika, co, według napotkanej siostrzyczki, kwalifikuje się jako obraza boga, grzech śmiertelny i poskutkuje niechybnie zesłaniem mnie do piekła. „Jak się chce dawać ludzkie imiona, to dziecko sobie trzeba zrobić po bożemu” – była łaskawa mnie poinformować ta bezdzietna, niezamężna kobieta. O ile frustrację osób pozbawionych, często wbrew swojej woli, życia rodzinnego jestem w stanie zrozumieć, o tyle to, jaki problem mają moje dzieciate, zamężne znajome z tym, że na urodziny przygotowałam dla Stefana mięsny tort ze świeczką i pięknie zapakowany prezent, jest dla mnie tajemnicą niezgłębioną. Komu i jaka krzywda dzieje się przez to, że mamy jedną okazję w roku więcej do świętowania? Nam i naszemu psu na pewno nie.
Na szczęście mam też znajomych, którzy albo, podobnie jak my, mają tylko zwierzęta, albo i zwierzęta, i dzieci. Co ciekawe, dzięki tym drugim zaobserwowałam, że to nie brak dzieci tak kole innych w oczy, a to, że zwierzę traktuje się „jak dziecko”. Mówiąc w skrócie, zamiast trzymać psa w budzie, zabiera się go ze sobą na śniadanie do baru. Na hejt narażeni są też ci rodzice, którzy nie uważają, żeby ich pies był światowej skali zagrożeniem epidemiologicznym, i nie izolują go obsesyjnie od swojego potomstwa. Efekt? Ich wychowane w tabunach „toksycznej” sierści dzieci nie mają alergii, uczą się odpowiedzialności i bezinteresownej miłości. Nie ma więc dla nas najwyraźniej nadziei na społeczną akceptację, bo jeśli zdecydujemy się kiedyś na dziecko, nie spowoduje to na pewno, że pies trafi do budy. Szczególnie, że stróż z niego taki, że złodzieja mógłby najwyżej zalizać na śmierć. Dla wszystkich zatroskanych naszym i podobnych nam losem mam więc jedno przesłanie: zamiast wtykać nos w nie swoje sprawy, wetknijcie go w książkę. I wam, i innym wyjdzie to na dobre.
Zdjęcia Stefana publikujemy dzięki uprzejmości Natalii Jeziorek