Czy życie musi być pełne spektakularnych sukcesów lub równie spektakularnych dramatów, aby być fascynujące? Jeśli odpowiedzi na to pytanie miałby udzielić Jim Jarmusch, usłyszelibyśmy zdecydowane „nie”. Zresztą słyszymy je właściwie cały czas od lat, na ekranie, subtelnie wplecione w litery, przecinki, kropki, pytajniki. U Jima Jarmuscha nie ma dużo miejsca na wykrzykniki, prędzej jest miejsce na ciszę. Zamiast ferii barw, ważne jest szerokie spektrum odcieni szarości zlepionej z czerni i bieli, notabene ulubionych kolorów ekscentrycznej, pełnej uroku partnerki głównego bohatera filmu „Paterson”.

Najnowszy film Jarmuscha to historia młodego mężczyzny. Żeby od początku podkreślić swoje ironiczne poczucie humoru, reżyser informuje nas, że nie tylko bohater, ale i miasto, w którym mieszka nazywa się Paterson. A jest to miasto zwykłe i niezwykłe jednocześnie. Miejsce, w którym każdy dzień wygląda podobnie, ale i miasto poetów, w którym tworzył William Carlos Williams i dorastał Allen Ginsberg. Miasto, w którym – za sprawą Jarmuscha – proza życia wydaje się być raczej jego poezją. Tu właśnie żyje Paterson (Adam Driver), który też jest poetą, choć trudno mu się do tego przyznać, nawet przed samym sobą. Na co dzień jest po prostu kierowcą autobusu. Wszystkie wiersze zapisuje w jednym sekretnym notatniku i nie dzieli się nimi z nikim poza swoją partnerką Laurą (Golshifteh Farahani).

Choć trudno o życie bardziej przewidywalne, niż to, które prowadzi Paterson, nie sposób nazwać go nieszczęśliwym. Jarmusch dzieli swój film na kilka części, każda odpowiada innemu dniowi tygodnia i każda jest bardzo do siebie podobna. Paterson przebudza się codziennie o podobnej godzinie, przytula i całuje Laurę, wstaje, je płatki z mlekiem, udaje się do pracy, w ostatnich minutach zanim ruszy autobus próbuje coś pisać, następnie rusza w trasę przerywaną w środku dnia lunchem, wraca do domu, poprawia zakrzywioną skrzynkę na listy, spędza czas z Laurą lub chwilę pisze, idzie na wieczorny spacer z buldogiem Marvinem, zatrzymuje się w barze, by wpić piwo i porozmawiać z innymi bywalcami miejsca, wraca do domu i po nocy wszystko zaczyna się od nowa. Nie brzmi to zbyt ciekawie. A jest wręcz przeciwnie.

680x510 1 Paterson

Każda z pokazanych sytuacji ma swój unikatowy koloryt. To właśnie w tych z pozoru błahych rozmowach i zwykłych czynnościach kryje się esencja życia, jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało. Na szczęście zamiast patosu Jarmusch wybiera błyskotliwe, lekkie, momentami absurdalne poczucie humoru, dlatego kolejne sceny jego filmu przyswaja się z olbrzymią przyjemnością. Wszelkie odstępstwa od rutyny (a takie się zdarzą) wydają się być niepożądanymi zakłóceniami ustalonego, stoickiego wręcz spokoju i porządku. W świecie zawrotnego tempa i wyścigu szczurów, ta rutyna z filmu Jarmuscha ma w sobie coś magicznego i oferującego rzadkie dziś poczucie bezpieczeństwa. W czasach internetowego ekshibicjonizmu i nieustannego parcia na wyeksponowanie swojej osoby w każdy możliwy sposób, decyzja Patersona, by nie dzielić się z nikim swoją twórczością, prowadzić spokojne, proste życie, ma w sobie coś ze świętości godnej współczesnego ascety.

Jarmusch nieraz podkreślał w wywiadach, że nie lubi współczesnej technologii, nie używa maila, nie ma smartfona, nie ma konta na Facebooku. Dlaczego? Bo trzeba mieć czas, by żyć – twierdzi. Swojemu bohaterowi daje więc bardzo dużo tego czasu. Nic dziwnego, widać, że go lubi, dostrzega w nim coś więcej, niż kino chce dostrzegać w ludziach wiodących poukładane, przewidywalne życie. Paterson też twardo podkreśla, że nie potrzebuje telefonu. Żyje w rzeczywistości bardzo namacalnej, bliskiej mu, a inspiracji do pisania szuka właśnie w otoczeniu, choćby w pudełku zapałek. Każdy element tej rzeczywistości jest jednak jakby skrojony na miarę, uszlachetniony przez kamerę. Widać tu wizualne inspiracje harmonią i kolorystyką kadrów Wesa Andersona, jego pietyzmem w odmalowywaniu przedmiotów, faktur, wzorów. Zresztą Jarmusch otwarcie przyznaje się do fascynacji Andersonem, a najlepszy temu wyraz daje umieszczając w jednej ze scen „Patersona” Suzy i Sama z filmu „Kochankowie z księżyca”. Starszych już o kilka lat, tym razem będących parą anarchistów. Chyba tylko Jarmuscha stać dziś na taką odwagę, by inspirować się kinem reżysera tworzącego nie całe dekady temu a współcześnie i mówić o tym, a przy tym nie tracić swojego indywidualnego stylu.

W „Patersonie” można znaleźć to wszystko, co dla obrazów Jarmuscha najbardziej charakterystyczne. Nie ma nacisku na akcję, jest podział obrazu na pewnego rodzaju epizody, jest igranie z widzem i jego kinowymi przyzwyczajeniami, choćby w scenie, gdy w barze robi się „niebezpiecznie” za sprawą nieszczęśliwie zakochanego mężczyzny. Jest codzienność i poetyckość, jest miejsce dla muzyki i ten nastrój, który sprawia, że nie mamy ochoty odrywać wzorku od ekranu, a gdy film się kończy, żałujemy, że musimy już opuścić amerykańskie miasto. „Paterson” to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów Jima Jarmuscha.

680x510 3 Paterson

Na ekranach polskich kin obraz pojawi się już 30 grudnia. Redakcja „enter the ROOM” objęła patronat medialny nad tytułem.

Fot. materiały prasowe