To były (prawie) zamierzchłe czasy, gdy słowa „hipster” używało się, co najwyżej na kulturoznawstwie, przy omawianiu wpływu amerykańskiej popkultury na polskie tu i teraz, ale i tego nie jestem pewien. W Poznaniu o studentkach i studentach, którzy oblekali się w rurki i kolorowe ciuchy z lumpeksów po czym szturmowali kluby, aby posłuchać niszowej muzyki, zwykło się mówić: „a, to ci z humanistyki”; okraszając to przewróceniem oczami. Po prostu dziwadła. Już od czwartku łaziło się po tych zatęchłym norach, pijąc tanie piwo i cytując Gajcego; poddawało się pseudobohemicznym nastrojom, przy papierosach w wyznaczonych miejscach wyczuwało bliskość końca. I te zespoły, wokalistki i ci wokaliści, wchodzący na scenę spóźnieni, aby oczekiwanie sięgnęło zenitu, przed nimi support z podwórka naprzeciwko. Z tych muzyków zachowała się już tylko garstka albo ja, z braku większego sentymentu, o nich zapomniałem. Niektórzy silniej wryli się w pamięć, jak Natalie and the Loners, która śpiewała o tym, że kocha kolesia z plakatu; albo w trochę innej wersji, bardziej grupowej, czyli Orchid. Był też zespół Happy Pills. Co ciekawe – przypomina Wikipedia – te muzyczne projekty powstawały mniej więcej w tym samym czasie (2009, 2010, później też 2012). Łączy je Natalia Fiedorczuk.

Wszyscy doskonale wiedzą, jak zająć się dzieckiem, na matkę już nikt nie patrzy. Matka jest nieważna, byleby tylko postępowała i wyglądała zgodnie z utartym schematem.

I oto ta sama Natalia Fiedorczyk, na koncertach której pod sceną oblewaliśmy się piwem, wydała debiutancką powieść, o której już zrobiło się głośno (nominacja do Paszportów Polityki). Rzecz nosi tytuł „Jak pokochać centra handlowe”, wydało ją wydawnictwo Wielka Litera, i dotyczy macierzyństwa, a dokładniej macierzyństwa jako środka do czegoś. Tym czymś jest zmiana. Raczej dobra. Książka jest zlepkiem (ale w pozytywnym znaczeniu) zwierzeń młodej kobiety, która właśnie porodziła syna (a trochę później córkę) i nie zachowuje się tak, jak na polskie normy przystało, czyli:

- raczej grymasi;

- nie uśmiecha się;

- nie chce zapieprzać po schodach z ciężkim wózkiem i osprzętowieniem dziecka;

- wolałaby nie wstawać z łóżka;

- nie radzi sobie;

- ma rozstępy;

- zaniedbuje się;

- nakłania ojca dzieci, by od czasu do czasu przejął jej obowiązki;

- jeżeli dobrze pamiętam – nie karmi piersią.

Lista jest długa. A bohaterka ma depresję poporodową.

O macierzyństwie najczęściej mówi się w kategoriach szczęścia, cudu, fantastycznych przeżyć, więzi między matką i dzieckiem. Macierzyństwo bardzo często kończy się też na porodzie, później nikt się matką za bardzo nie interesuje, staje się robotem karmiąco-przewijająco-zajmującym. Ma wyglądać jak z ulotki centra handlowego (znamy to: rozpromieniona, z kartą kredytową, z dzieciakiem w specjalnym, fikuśnym wózku zakupowym etc.), jeżeli nie wygląda, no cóż, tutaj zaczynają się schody, zaczyna się cmokanie, pouczanie, prychanie, aż wreszcie krzyk: „co to za matka!”. Depresja poporodowa wspaniale odnajduje się w tym zestawieniu, jest jednym z komponentów metki „zła matka”, którą jednocześnie przykleja się matce Madzi i dziewczynie nie potrafiącej spełnić kulturowych oczekiwań. Oczywiście to nie tak, że matka z deprą nie dostanie pomocy. Dostanie leki, nawet psychologa, ale raczej prywatnego. Tylko nie chodzi tutaj o medykamenty, a o społeczny odbiór takich kobiet. Nawet w gronie najbliższych przyjaciółek i przyjaciół, jeżeli wyjdzie sprawa choroby, pojawia się bagatelizowanie stanów „obniżenia nastroju” (sic!); a to tylko czubek góry lodowej. Powszechne ocenianie wkurwia, tak samo jak „dobre rady” OBCYCH ludzi w przestrzeni publicznej. Przyznajcie: ile razy natknęliście się na starszą kobietę, która poucza młodą dziewczynę z dzieckiem?

Słyszymy:

- dzieciuszkowi pewnie za zimno, zaziębi go pani i gorączki dostanie;

- dzieciuszkowi pewnie za ciepło, upoci go pani i gorączki dostanie;

- czapeczka nie za gruba?;

- kocyczek taki uświniony,

- co też tak pani ciągnie to dzieciątko;

- a dziewczynka to powinna w różowym, bo ja myślałam, że to chłopczyk.

Lista równie długa. Dziecko w przestrzeni publicznej staje się publiczne, wiadomo. Dziecko dobro wspólne, ale też do czasu. Wszyscy doskonale wiedzą, jak zająć się dzieckiem, na matkę już nikt nie patrzy. Matka jest nieważna, byleby tylko postępowała i wyglądała zgodnie z utartym schematem.

To przecież nie tak, że to Natalia Fiedorczuk wymyśliła depresję poporodową, ale to między innymi ona zaczęła o niej głośno mówić.

Fiedorczuk „wahania nastrojów” opisuje z dużym wyczuciem, tapla się w ironicznym sosie, jednocześnie bardzo silnie akcentuje fakt, że bohaterka jest świadoma, wie co się z nią dzieje, ale prozaicznie nie potrafi temu zapobiec. Choroba bierze górę, a dziecko jest bardziej ssącym, tłustym robakiem niż darem z niebios. Oddech znajduje w tytułowych centrach handlowych. Literacko jest to rewelacyjny pomysł. Przedpołudniowe wizyty w świątyniach konsumpcji, gdzie spotykają się matki, które rzadko ze sobą konwersują, wystarczy, że rozumieją siebie nawzajem. W centrach jest spokój, gra smętna muzyczka, jest kawa, szybki posiłek, a co najważniejsze – miejsca te są dostosowane, mają windy, wszędzie można wjechać z wózkiem. Jest to raj, w porównaniu ze światem za jego murami.

Nie bez kozery zacząłem sentymentalnym powrotem do przeszłości. Bowiem, może się mylę, ale książka Natalii Fiedorczuk ma znamiona pokoleniowej. Młodzież, która bawiła się w poza mainstreamem, teraz zaczyna lub niedawno zaczęła tzw. dorosłe życie. Tu nie tylko chodzi o macierzyństwo, ale samo założenie rodziny, znalezienie pracy, która pozwoli wziąć kredyt na mieszkanie i/lub samochód, a potem zacząć go spłacać. Pokolenie lat 80. zaczyna głośno mówić o tym, co mu nie pasuje, co uwiera. Ludzie z tego pokolenia nie chcą na chama wpychać się w szablony, w które zwyczajnie się nie mieszczą. Tak też jest z depresją poporodową. To przecież nie tak, że to Natalia Fiedorczuk ją wymyśliła, ale to między innymi ona zaczęła o niej głośno mówić.

1 jak pokocha centra handlowe julia fiedorczuk

 

Kuba Wojtaszczyk – rocznik '86, pisarz, kulturoznawca, absolwent Gender Studies UAM. Publikował i publikuje m.in. w „enter the ROOM”, „Czasie Kultury”, „Blizie”, „Lampie”, antologii „Nowe Marzy” 10. MFO. W 2014 r. debiutował powieścią „Portret trumienny”. W 2016 r. ukazała się jego druga książka „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”. Tłumaczony na niemiecki, węgierski i ukraiński. Stypendysta Prezydent m.st. Warszawy, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. W kwietniu 2017 r. ukaże się jego najnowsza powieść „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?”.

Fot. Marcos Rodriguez Velo, materiały prasowe