Ewa Szponar: Zacznijmy od tytułu, który choć prosty, wydaje się bardzo znaczący. Co się kryje za „Więziami” i co to słowo znaczy dla ciebie?

Zofia Kowalewska: Miałam spory problem z nazwaniem tego filmu. Zaczęłam od imion bohaterów, wiedziałam jednak, że tytuł „Zdzisław i Barbara” nie będzie specjalnie znaczący, zwłaszcza dla zagranicznej widowni. Później wpadłam na pomysł „45 lat”, ale gdy byłam mniej więcej w połowie montażu, do kin wszedł film fabularny o tym samym tytule. Kiedy przeczytałam jego opis, lekko się załamałam. (śmiech) Do dziś zresztą nie widziałam filmu Andrew Haigha, żeby się nie sugerować. Paweł Łoziński, opiekun artystyczny mojego dokumentu, bardzo chciał, żeby nazwać go Jubileusz, ale znów okazało się, że to tytuł dość mocno wyeksploatowany. W końcu moja mama zasugerowała „Więzi”. Poczułam, że to jest właśnie to, że tego szukałam.

 

Co cię przekonało?

Wydaje mi się, że „Więzi” mają cechy dobrego tytułu: to jedno krótkie słowo, łatwe do zapamiętania, ale wieloznaczne. Odsyła do więzi międzyludzkich, a jednocześnie kojarzy się z więzieniem. Z jednej strony mamy więc nacisk na miłość i bliskość, a z drugiej wkrada się ironia. W angielskiej wersji zdecydowaliśmy się na Close Ties”, ponieważ samo Ties” mogłoby się komuś pomylić z krawatami, a na przykład Bonds –z wiązaniami chemicznymi. Lubię oba warianty. Podobno dobry tytuł jest wtedy, kiedy chce się go często używać i zamiast mówić ten film o moich dziadkach” , mówi się po prostu „Więzi”. Tytuł ma wchodzić do języka.

1 dokument wziezi 

I jak najlepiej reprezentować treść, do której się odnosi. Mnie „Więzi”od razu zasugerowały, że będzie to film o próbie naprawy związku, a nie jego rozpadzie.

To ciekawe, ponieważ pojawiają się głosy, że te więzi więżą, że nie są bliskie, tylko duszące. Zresztą prawda leży pewnie po obu stronach, ponieważ związki, szczególnie długodystansowe, przechodzą przez różne etapy. I to do filmowca należy decyzja, który z nich pokaże. Ja znalazłam się w szczególnie trudnej roli. Byłam reżyserem, który chce mieć jak najlepszy film i wnuczką, która kibicuje dziadkom. Chce zrobić im tym filmem lepiej, a nie gorzej.

 

Bałaś się emocjonalnego ekshibicjonizmu?

Podczas rekrutacji do programu Pierwszy Dokument w Studiu Munka zostałam zapytana, czy chcę zrobić film w stylu Takiego pięknego syna urodziłam Marcina Koszałki. Czyli skupić się na intensywności negatywnych emocji, wzajemnych złośliwościach, atmosferze duszności.

 

Co odpowiedziałaś?

Chciałam wyjść poza te skojarzenia i pójść o krok dalej. Jako częsty świadek przekomarzań dziadków zrozumiałam, że pod tymi ich żartobliwymi, smutno-śmiesznymi kłótniami kryją się trudne emocje, które oni starają się przepracować. Ponieważ nie potrafią rozmawiać wprost, uciekają w inne, pozornie błahe sprawy. Bardzo uważałam, by ich nie oceniać. Ani jako wnuczka, ani jako filmowiec nie mam do tego prawa. Zwłaszcza, że dziadkowie wykazali się bardzo dużą odwagą i zaufaniem, pozwalając mi opowiedzieć ich historię.

Moim zdaniem w tym filmie najważniejsze są emocje. Nie zależało mi na tym, żeby odzierać bohaterów z intymności, tylko sprawić, żeby widzowie zechcieli się z nimi utożsamić. Żeby „Więzi” miały balans humoru i smutku, goryczy i wzruszenia. Chciałam, żeby była w tym nadzieja.

Dla mnie dobry film to taki, który pozwala odbiorcy zapomnieć, że ma telefon, a nawet że ma własne życie. Taki film zostaje w sercu, dotyka czułej struny.

Można powiedzieć, że „Więzi” miały działanie terapeutyczne?

Na potrzeby filmu poprosiłam dziadków o zorganizowanie imprezy rodzinnej. Zainicjowałam to, ponieważ nie mamy takiej tradycji. Gdyby nie film, uroczystość 45-lecia ich małżeństwa pewnie by się nie odbyła, a co za tym idzie nie padłyby na niej pewne ważne słowa. Udział w jubileuszu poniekąd zmusił dziadków do konfrontacji. Zaczęli rozmawiać o swoim związku, dzięki czemu doszło do swoistego oczyszczenia. Oczywiście to nie jest proste i samo powiedzenie przepraszam nie zmienia życia diametralnie. Sprawia jednak, że następuje przełom i na jakiejś płaszczyźnie dzieje się po prostu lepiej. Mam poczucie, że film i to, że odnosi on sukcesy, scala całą rodzinę. I to jest super. Dzięki „Więziom” to, co było trudne, zamienia się w wartość. Czuję, że dzięki temu mogę się babci i dziadkowi odpłacić za wszystko, co od nich dostałam.

2 dokument wziezi 

Dziadkom nie przeszkadza zamieszanie wokół filmu?

Babcia zawsze chciała zostać aktorką. Jej marzenie o sławie po części się zrealizowało, zwłaszcza gdy po ogłoszeniu shortlisty do Oscara stała się rozpoznawalna na osiedlu. Dziadek z kolei ma do całej tej sytuacji sporo dystansu. Żartuje, że skoro jest aktorem, a aktor nie wybiera sobie roli, czasem musi zagrać bad guy'a.

 

Wielu reżyserów w pewnym momencie kariery kieruje kamerę na siebie lub swoje otoczenie. Ty zdecydowałaś się zacząć od tego swoją przygodę z filmem.

Na początku chciałam po prostu zrobić dokument, który pozwoliłby mi dostać się do szkoły filmowej. Szukałam tematu, bohaterów, ale brakowało mi wiedzy i doświadczenia. Moim jedynym pomocnikiem był wówczas Grzegorz Zariczny, czyli późniejszy producent wykonawczy i kierownik produkcji „Więzi”. Pokazywałam mu swoje próbki, a on mi dawał pierwsze lekcje tego, czym jest film dokumentalny. Poradził mi, żebym nie kombinowała, tylko poszukała czegoś blisko siebie, jakiejś sprawy, która naprawdę mnie obchodzi. Pojechałam więc z handycamem do moich dziadków na wakacje. Nagrywałam materiał, pokazywałam Grześkowi. Przez dwa tygodnie powtarzał: nic tam nie ma, nic się nie dzieje. Wreszcie któregoś dnia dziadek zdradził mi, że planuje, bez konsultacji z babcią, która lubi mieć kontrolę nad domowym budżetem, kupić deskę do prasowania i suszarkę do ubrań. Od razu poczułam, że to może być punkt zapalny, że może się z niego urodzić dobra scena. Na wszelki wypadek włączyłam kamerę. Nie pomyliłam się, wybuchła kłótnia, dwugodzinna, momentami zabawna, pełna złośliwości, ciekawa dramaturgicznie. Potem podryfowała w rejony niezwiązane z deską i suszarką. Przerodziła się w rozmowę na temat wzajemnej relacji dziadków, trochę ironiczną, trochę nieporadną. W końcu babcia ucięła temat, stwierdzając, że dziadek nie ma prawa nic zmieniać w mieszkaniu, ponieważ przez osiem lat go nie było. A potem oboje usiedli i w milczeniu zjedli obiad.

 

Podobna scena pojawia się w filmie. Jak oglądało się ją na wielkim ekranie?

Premierowy pokaz „Więzi” był dla mnie szczególny z kilku względów, przede wszystkim jako pierwszy publiczny pokaz jakiegokolwiek mojego filmu. Poza tym dziadkowie wcześniej nie widzieli efektów montażu. Nie dziwne więc, że byłam przerażona. Strach mnie obleciał zwłaszcza wtedy, gdy publiczność nie przestawała się śmiać. Pierwsza myśl: super, że jest taka żywa reakcja. Druga: rany boskie, czy ja niechcący nie ośmieszyłam moich bohaterów?”. Na szczęście potem okazało się, że to nie było wyśmiewanie, tylko śmiech ciepły i życzliwy. Dostaliśmy od publiczności bardzo dużo dobrej energii. Ludzie podchodzili do nas, gratulowali.

3 dokument wziezi 

Taki odbiór musi wprawiać twórcę w euforię.

To są ogromne emocje, ponieważ pierwszy pokaz jest prawdziwym sprawdzianem tego, czy film w ogóle się udał. To czuć od razu po energii na sali. Słyszysz, czy ludzie się śmieją, czy mają zaparty dech. A może gadają, nudzą się?

 

Istnieje jakiś przepis na to, jak robić dobre kino?

Dla mnie dobry film to taki, który emocjonalnie wciąga widza. Angażuje go, ale w sposób otwarty, nie zamknięty, czyli działa tak, że odbiorca zaczyna się identyfikować z bohaterem lub jego problemem. Po prostu jest w środku historii. Zapomina, że ma telefon, zapomina nawet, że ma własne życie. Taki film zostaje w sercu, dotyka czułej struny.

Czasem oglądam rzeczy, które są super zrobione, jeśli chodzi o formę, ale w ogóle mnie nie obchodzą. Mogę im przypisać pewną wartość rzemieślniczą, ale dla mnie to nie jest sztuka. Kiedy indziej zdarzają się filmy, które mają bardzo wiele niedociągnięć, a mimo to mnie wzruszają, mówią jakąś prawdę. Wówczas wcale mi nie przeszkadza, że są niedoskonałe. Oczywiście w idealnej sytuacji mamy to i to, ale ja nie jestem psychofanem ładnych zdjęć. Może być brzydko, może być podrapane. Najważniejsze, żeby było jak mówi, profesor Mariusz Grzegorzek, rektor Filmówki – migotliwie i z energią.

 

Wyobrażasz sobie czasem swojego idealnego widza?

Wychodzę z założenia, że jeśli opowiadam, o czymś, co jest mi bliskie i jeśli opowiadam o tym umiejętnie, znajdzie się jakieś grono ludzi, którzy myślą, jak ja i mają zbliżone do moich doświadczenia. Bardzo bym chciała, żeby ktoś przypadkiem trafił na mój film, obejrzał go i nagle zaczął szukać podobnych tematów. Nie mam czegoś takiego, że na przyklad celuję w wykształconą klasę średnią z Warszawy. Chciałabym raczej robić filmy dla jak najbardziej zróżnicowanej grupy odbiorców. Takich, którzy chcą się czegoś dowiedzieć o świecie i innych ludziach. Nie myślę w kategoriach modelowego widza. A może widz jak najbardziej różnorodny byłby moim modelem?

 

„Więzi” to twój pierwszy film, a od razu jeździsz z nim po świecie, dostajesz nagrody, miałaś nawet szansę na Oscara. Jednym słowem poznajesz zawód filmowca od jego najbardziej olśniewającej strony.

To bardzo pouczające doświadczenie, ponieważ przede wszystkim uczę się funkcjonować w tym zawodzie. Dowiaduję się, jak się zachowywać na festiwalach, jak promować film itp. Poza tym, co jeszcze ważniejsze, mam możliwość pokazywania „Więzi” publiczności z różnych stron świata. To bardzo cenne i ciekawe. Dzięki temu rozwijam się też jako człowiek między obecną mną a mną sprzed pół roku nie ma nawet porównania.

Jednak duży sukces, zwłaszcza odniesiony w tak młodym wieku, ma swoje blaski i cienie, a ja muszę nauczyć się sobie z tym radzić. Dla siebie i dla innych, a w każdym razie dla tych innych, którzy się liczą. Od euforii, która towarzyszyła kolejnym nagrodom, przeszłam przez różne stany emocjonalne do chwili obecnej, gdy ogarnęło mnie coś, co można nazwać spokojem i gotowością na każdy scenariusz. Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia i można zacząć myśleć, że jeśli aż tyle się dostało, to tak już będzie zawsze. Staram się więc schodzić na ziemię i powtarzać sobie, że mój największy sukces polega na tym, że w ogóle mogę robić filmy. To, że jeżdżę na festiwale to dodatkowy bonus, a to, że dostaję na nich nagrody, to absolutne wow. Natomiast Oscary… To po prostu kosmos!

 4 dokument wziezi

Jeśli się ma tak niesamowity start, łatwo chyba popaść w obsesję kręcenia filmów pod kolejne wyróżnienia?

Chciałabym dalej robić szczere filmy o ważnych dla mnie sprawach. Mam nadzieję, że znajdą swoją publiczność. To nie jest tak, że każdy mój kolejny dokument czy fabuła trafi na oscarową shortlistę. Z sukcesu „Więzi” chcę jak najpełniej skorzystać, ale staram się do niego nie przywiązywać. To jest chwilowe. Na stałe jest tylko film.

 

Duże wyzwanie…

I to nie tylko dla mnie. Weźmy moich nauczycieli: jak mają zareagować, gdy autorka głośnych „Więzi” przyniesie na zajęcia słabe ćwiczenie? To przecież nie wypada. (śmiech) Dla mnie jedynym sposobem radzenia sobie z presją sukcesu jest pozwalanie sobie na popełnianie błędów.

 

Jakie masz plany na przyszłość?

Chcę mądrze wykorzystywać szanse, które podsuwa mi życie. Będę nadal pracować i kręcić kolejne filmy.

 

Równie osobiste jak Więzi"?

To, co się dzieje wokół mnie, jest moim punktem wyjścia i moim źródłem inspiracji. Dopiero potem kombinuję, wymyślam, wpuszczam wyobraźnię, dodaję do moich ziemskich historii trochę kosmosu.

Na przykład ostatnio znalazłam zeszycik z dialogami moich dziadków z drugiej strony, rodziców mojego taty. Są fantastyczne! Miałam chyba z 11 lat, kiedy to pisałam. Okazuje się, że temat dziadków chodził za mną od dawna, więc to w sumie logiczne, że zrobiłam film o swojej rodzinie.

 5 dokument wziezi

Fot. materiały prasowe