O nowym dziele Holland w Berlinie mówiło się dużo. Zagraniczni krytycy przyjęli go ze sporym entuzjazmem, podczas gdy u nas zaczęła się wojna polsko-polska. Niektórzy doceniali artystyczne walory filmu, inni widzieli w nim apoteozę ekoterroryzmu i nazywali antychrześcijańskim. „Możliwość kręcenia w Polsce, w ojczystym języku, z naszymi aktorami, na temat, który może być kontrowersyjny i ważny dla naszych rodaków, jest dla mnie istotna. Ostatni film, który zrobiłam w Polsce, czyli W ciemności, zgromadził ponad milion widzów. To daje dużą satysfakcję. Mówisz coś do ludzi, a oni odpowiadają. Zawsze będę chciała to robić, ale nie wiem, czy w przyszłości będzie to możliwe”, przekonuje Holland. O kilkunastu wersjach scenariusza „Pokotu”, mocy sprawczej kina i dotykaniu gorących tematów z Agnieszką Holland rozmawia Kuba Armata.

 

Kuba Armata: W ostatnich dwóch latach w berlińskim konkursie pokazywane były filmy Małgośki Szumowskiej oraz Tomasza Wasilewskiego. Reżyser „Zjednoczonych Stanów Miłości” podkreśla, że od dawna jest w panią wpatrzony i to dzięki pani został filmowcem. Co dla pani, doświadczonego i uznanego twórcy, oznacza obecność na Berlinale?

Agnieszka Holland: Takie miejsca jak Berlin zawsze są dobre dla filmu. No może nie zawsze, ale zazwyczaj, bo wiele zależy od tego, jak zostanie on na festiwalu przyjęty. Pokazujemy swoją pracę międzynarodowej publiczności i tym samym otwieramy dla filmu kolejne możliwości. Konkurs to jednak podchwytliwa sprawa. Można wygrać, ale też można polec. Dla mnie nie jest to aż tak istotne od strony emocjonalnej, choć ewentualny brak nagrody wielu postrzegać może jako rozczarowanie, wręcz porażkę. To dość skomplikowany mechanizm. Sama zasiadałam w jury wielu festiwali na całym świecie, więc wiem, o czym mówię. Decyzje są zazwyczaj trudne do podjęcia i nie zawsze sprawiedliwe. Czasami, gdy pojawi się jakieś arcydzieło, którego nie można przeoczyć, sprawa jest oczywista. Ale to nie zdarza się zbyt często. Zazwyczaj wybór jury to kompromis pomiędzy różnymi gustami, poglądami, spojrzeniem na kino.  

1 agnieszka holland berlinale 

Od dłuższego czasu chciała pani przenieść na ekran twórczość Olgi Tokarczuk. Ostatecznie wybór padł na wydaną w 2009 roku książkę „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Dlaczego?

Potraktowałam to w pierwszej kolejności jak wyzwanie. Bo takim było przeniesienie na język kina opowieści, która nie ma oczywistego stylu czy gatunku. Stanowi raczej mieszankę kilku gatunków. Chciałam zrobić to tak, żeby publiczność nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Większość filmów, które nakręciłam, ma dość klarowną strukturę narracyjną. Bazując na swoim doświadczeniu, wydaje mi się, że wiem, jak pokierować widza w odpowiednią stronę. Odwracając sytuację, publiczność też ma świadomość, w jaki rodzaj podróży ją zapraszam. Nie ma w tym zaskoczenia. Może po prostu aż tak nie ekscytowała mnie wizja zrobienia kolejnego dramatu, gdzie dokładnie wiedziałabym, w którym momencie publiczność będzie płakała. W tym przypadku nie miałam pojęcia, jaka będzie reakcja, i to chyba było najciekawsze. Przed pierwszą berlińską projekcją czułam się, jakbym pokazywała swój debiutancki film. 

 

Wspomniała pani, że scenariusz „Pokotu” miał aż siedemnaście wersji… 

Tak, choć w sumie nie jestem pewna, czy nie było ich przypadkiem osiemnaście. (śmiech) 

      

Książka Olgi Tokarczuk może wzbudzać kontrowersje, zwłaszcza dzisiaj. Jakich problemów nastręczała adaptacja, bo zakładam, że to wcale nie musiało być łatwe?

Zdawałam sobie sprawę, że dotykam gorących spraw, ale kiedy cztery lata temu zaczynaliśmy pracę nad filmem, nie zakładałam, że będzie to aż tak polityczne. Wtedy wiele rzeczy wyglądało inaczej. Ten film ma sporo przeplatających się elementów z różnych estetyk: thrillera czy baśni. Od pewnych rzeczy jednak nie uciekniemy. Przyszedł taki moment, kiedy wiele krajów, na czele z Polską, stało się bardzo konserwatywnych. Nagle znaleźliśmy się w samym środku walki. Ciekawe jest jednak to, że jakiś czas temu pokazałam „Pokot” kilku moim amerykańskim przyjaciołom i oni też zwrócili uwagę na polityczny aspekt filmu. Bo w tym momencie ich spojrzenie na wiele spraw zmieniło się radykalnie i też tak go postrzegają. Przecież jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił Donald Trump po objęciu prezydentury, było zerwanie z pakietem ekologicznym Baracka Obamy. Innym przykładem może być trudna pozycja kobiet w Polsce czy Stanach Zjednoczonych. To też pokazuje, że najpierw w książce, potem w filmie przeczuwaliśmy coś, co nadciąga, a wtedy nie było jeszcze takie oczywiste.

 

Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Pokot” spolaryzuje widzów, zwłaszcza w Polsce. Czy w związku z tym ma pani jakieś oczekiwania w stosunku do odbiorców?

W zasadzie już zaczął polaryzować, bo wszystko zaczęło się po pierwszym berlińskim seansie. Zdawałam sobie sprawę z tego, że może tak być, bo „Pokot” w jakimś sensie prowokuje. Problemem, zwłaszcza w Polsce, jest jednak mieszanie polityki i ideologii z przestrzenią artystycznej wolności. Ludzie traktują wszystko szalenie dosłownie. Na przykład jeżeli pokażesz w filmie mordercę, mówią, że akceptujesz jego zachowanie. Jeżeli pokażesz dobrego, szlachetnego Żyda, oskarżają cię o antypolskość. Tak było przecież z „Idą” Pawła Pawlikowskiego, który atakowany był de facto z obu stron. Lewa, liberalna strona zarzucała mu antysemityzm, podczas gdy prawa, narodowa oskarżała właśnie o antypolskość. Na dłuższą metę to męczące. Zupełnie jakby każdy mówił innym językiem, a o dialog będzie bardzo trudno. Wydaje mi się, że takie nastawienie odnosi się też do mojego filmu. Może jednak w tym samym czasie „Pokot” sprowokuje ludzi do jakiejś refleksji, a nawet gniewu. W końcu wszystko jest lepsze od bierności i lenistwa.

 

Na konferencji prasowej „Pokotu” powiedziała pani, że dla niej filmy, w ogóle sztuka, to nie jest gotowa instrukcja obsługi, która mówi nam, co mamy robić. Wierzy pani jednak w moc sprawczą kina, że potrafi ono zmieniać rzeczywistość?

Z pewnością może ono otworzyć w nas jakieś pokłady wrażliwości. Jeżeli trafia na podatny grunt, to może być katalizatorem do myślenia i działania. Wydaje mi się, że niestety nie zdarza się to często. Czasami jednak ma miejsce. Paradoksalnie wcale nie musi dotyczyć to tych najbardziej udanych pod względem artystycznym produkcji. Często odnosi się do popularnych seriali telewizyjnych. Mam wrażenie, że w Ameryce zdarzyło się to już kilka razy. 

 

Czy tak było chociażby w przypadku serialu „The Wire”, w który pani była zaangażowana?

Pewnie tak, choć myślę akurat o czymś znacznie mniej udanym, a konkretnie o serialu „Holocaust” zrealizowanym pod koniec lat 70. przez stację NBC. Wywarł on duży wpływ na ludzi w Stanach Zjednoczonych, wręcz można powiedzieć, że po tym Holocaust stał się częścią amerykańskiej historii. Bez tego serialu pewnie nie byłoby to możliwe albo stałoby się znacznie później w zupełnie innych okolicznościach. Inny przykład: kwestia homoseksualizmu. Mieszkam w Ameryce z przerwami od późnych lat 80. aż do dzisiaj. Muszę przyznać, że społeczna zmiana w percepcji osób homoseksualnych jest niesamowita. Nigdy nie myślałam, że coś takiego jest w ogóle możliwe w obrębie jednego pokolenia. Niektóre seriale telewizyjne i filmy, takie jak chociażby „Filadelfia” Jonathana Demme'a, dużo w tej materii zmieniły. Podobnie w kwestii uprzedzeń rasowych, choć tutaj jest jeszcze sporo do zrobienia. Te przykłady pokazują, że kino ma moc sprawczą, może zmieniać rzeczywistość.  

 

Współreżyserką „Pokotu” jest pani córka Kasia Adamik. Jak wygląda wasza współpraca?

Kiedy robię film, a ona nie jest zaangażowana w jakiś swój projekt, pomaga mi rozwijać historię i szukać jakiegoś konceptu, także wizualnego, na to, by ją opowiedzieć. Zazwyczaj też powierzam jej nakręcenie kilku scen, choć w przypadku „Pokotu” było tego trochę więcej. Mam wrażenie, że czerpie z tego przyjemność, chce być częścią tej przygody. Z kolei kiedy ona kręci coś swojego, też jej doradzam, choć nie angażuję się w samą realizację. Myślę, że nie byłaby w takiej sytuacji zbyt szczęśliwa. Lubimy porozmawiać o scenariuszu czy montażu. Zresztą wielu młodych polskich filmowców konsultuje się ze mną, co jest konsekwencją tego, że chcąc zdobyć pieniądze od PISF-u na pierwszy film, muszą mieć opiekuna artystycznego. Tak było chociażby w przypadku „Córek dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej.

 

Bardzo spodobał mi się w „Pokocie” pomysł obsadowy z Tomaszem Kotem jako synem i Wiktorem Zborowskim w roli ojca. Niby oczywiste, a pani chyba jako pierwsza na to wpadła.

Rzeczywiście, oni są tak podobni, a chyba nigdy wcześniej ze sobą nie grali. Tomek opowiedział mi na planie zabawną historię. Kiedy chodził do liceum w jakiejś małej miejscowości, przyjechał do nich teatr, w którym grał Wiktor Zborowski. Kot już wtedy bardzo chciał być aktorem, ale nie był pewny, czy mu się uda, bo wszyscy dookoła powtarzali mu, że jest za wysoki. Postanowił więc zapytać Zborowskiego, czy ma szanse. A ten mu odpowiedział: „Jasne, zawsze możesz grać mojego syna”. (śmiech)

1

Fot. materiały prasowe