Za sprawą powieści E.L. James i ich adaptacji erotyka spod znaku maski i pejcza trafiła pod strzechy na niespotykaną dotąd skalę. Oczywiście o żadnym prekursorstwie nie może być mowy. Już w powojennej Europie szeroko zaczytywano się „Historią O” Pauline Réage, rodaczki markiza de Sade. Co nie bez znaczenia, książkę ceniono podówczas również za walory literackie, czego nie sposób powiedzieć o prozie James, która, z grubsza rzecz ujmując, po prostu przepisała „Zmierzch”, zastępując wampira biznesmenem i dodając „pieprzne” elementy.

We współczesnej historii sadyzm w wersji pop najsilniej zaznaczył się jednak na przełomie lat 80. i 90. Wątki S/M pojawiły się w kultowych dziś filmach „Dziewięć i pół tygodnia”, „Dzika orchidea” i „Nagi instynkt” oraz w teledysku do ponadczasowego przeboju parkietów „Sweet Dreams (Are Made of This)” Eurythmics. Największą rolę odegrała Madonna i jej ówczesny image, częściowo scheda po Grace Jones – nagie fotografie w estetyce bondage w bestsellerowym albumie „Sex”, prowokacyjne wideo „Erotica”, trasa koncertowa z lateksami, gorsetami i słynnym stożkowatym biustonoszem od Gaultiera. 

Po epoce Madonny-dominy nadeszła era niewolnicy – Britney Spears („I’m a Slave 4 U”). Kolejna księżniczka popu Rihanna („S&M”) znów odwróciła wektor. W międzyczasie temat z różnych perspektyw podejmowało wiele sław świata muzyki, od Janet Jackson po Lady Gagę, od siermiężnego Rammsteina po eteryczną FKA Twigs – przy czym mało komu udawało się nie spłycić przekazu do paru sugestywnych obrazków w klipach.

Dużo lepiej w tej kwestii radziło sobie kino postmilenijne, które aż do czasu „Greya” porzuciło płaską erotykę komercyjną na rzecz bardziej wysublimowanych portretów psychologicznych. Znamienne, że – analogicznie jak w muzyce i literaturze – były to przeważnie portrety kobiece, o czym świadczą już same tytuły najgłośniejszych filmów: „Pianistka”, „Sekretarka”, „Nimfomanka”.

Środowisko feministyczne odebrało tę tendencję niejednoznacznie. Dopatrywano się w niej zarówno wyzwolenia, jak i uprzedmiotowienia kobiet. Nadspodziewany globalny fenomen „Pięćdziesięciu twarzy Greya” (w Polsce film pobił rekord otwarcia po 1989 roku) przeniósł dyskurs do mainstreamu. Na sukces książki i ekranizacji złożyło się wiele czynników, jak aura „zakazanego owocu” roztaczana wokół fabuły, popularność prozy fan fiction, moc sprawcza social mediów. Zdaje się jednak, że nade wszystko zaważyła galopująca emancypacja ruchu LGBTQ (Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders, Queers) na Zachodzie – i co za tym idzie przesunięcie granicy tego, co w zbiorowej świadomości uważa się za dopuszczalne, „normalne” w sferze seksu. Jeszcze przed premierą pierwszego filmowego „Greya” sondaż Durexa wykazał, że blisko 40% Amerykanów uznaje za zupełnie naturalne stosowanie w sypialni lekkich gadżetów S/M, jak kajdanki czy opaski na oczy.

Jedna z teorii popkultury głosi, że dzieło jest NAPRAWDĘ popularne, jeśli doczeka się parodii. „Grey” się doczekał – „Pięćdziesięciu twarzy Blacka” – wybitnie beznadziejnych, ale zawsze. Epigoni poczęli wyrastać jak grzyby po deszczu. Książki, filmy, piosenki. Kolekcje od Paco Rabanne, ale i odzież w sieciówkach. BDSM (bondage, domination, sadism, masochism) trafiło do telewizji śniadaniowych. Liczne pary przed kamerami przyznawały się do odtwarzania scen z „Greya” w zaciszu własnych czterech ścian. Tabu wydawało się złamane. Odium dewiacji – zdjęte. Happy end? Niekoniecznie.

Cała rewolucja, jak sam Grey, ma swoją ciemniejszą stronę. Jedną rzeczą jest bowiem społeczne przyzwolenie na klapsy i piórka, a inną – bezwarunkowa akceptacja fetyszy. Chwała „Greyowi” za to, że ośmielił wiele osób do eksploracji upodobań seksualnych wykraczających choćby jedną nogą poza zgnuśniałe normy. Gorzej jednak, że zarazem zainfekował masową wyobraźnię romantyczną, wyidealizowaną wizją sadomaso. Sprzedał lukrowaną ułudę, a wraz z nią garść stereotypów. Sytuacja trochę jak z „tolerancją” wobec gejów, których się toleruje, póki się „nie obnoszą”.

Nieporozumieniem wynikłym tak z „Greya”, jak i ogólnego obrazu sadomaso w mediach, jest wmówienie masowemu odbiorcy, że nadrzędnym celem praktyk BDSM pozostaje zadawanie bólu.

Show-biznes ma to do siebie, że mając do wyboru ilość lub jakość, zawsze wybierze to pierwsze. Cóż zatem z tego, że reprezentacja BDSM w popkulturze w ostatnich latach znacznie wzrosła, skoro subkultura wciąż w dużej mierze robi za straszak w serialach kryminalnych lub symbol niezdrowych relacji w dramatach, a w najlepszym razie służy jako budulec szyderczych scenek w zbereźnych hollywoodzkich komediach pokroju „American Pie”, „Eurotripu” czy „Sąsiadów”. W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” matka bohatera jest przez lata molestowana, aż w końcu popełnia samobójstwo, osierocając małoletniego syna. Łóżkowe zamiłowania Christiana okazują się rezultatem traumy z dzieciństwa.

Takie rozwiązanie fabularne powiela fałszywy mit i tym samym wpisuje się w – nomen omen – dominującą narrację S/M w kinie. Niestabilne emocjonalnie były też wszakże postaci z „Dziewięciu i pół tygodnia”, „Nagiego instynktu”, a nawet z generalnie bardzo cenionej za realizm „Sekretarki”. 

Sadomasochistów bez dysfunkcji, zwyczajnych, przeciętnych everymanów próżno szukać w hollywoodzkich scenariuszach. Na ekranie – inaczej niż w rzeczywistości – bohaterowie S/M nie umawiają się na randki, nie chadzają na spacery ani do restauracji. Z miejsca są zainteresowani tylko jednym: wyuzdanym seksem. Wyuzdanym i obowiązkowo bolesnym, jako że kolejnym nieporozumieniem wynikłym tak z „Greya”, jak i ogólnego obrazu sadomaso w mediach, jest wmówienie masowemu odbiorcy, że nadrzędnym celem praktyk BDSM pozostaje zadawanie bólu. Gadżety, jak pejcze czy klipsy, najczęściej ukazywane są niczym narzędzia tortur. Scena w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”, gdy Christian po raz pierwszy pokazuje Anastasii Steele swój sekretny pokój, kręcona jest z taką emfazą, jakby chodziło co najmniej o średniowieczny loch-katownię. Odziane w lateksowe kombinezony Michelle Pfeiffer z „Powrotu Batmana” i Angelina Jolie z „Pana i pani Smith” zdają się czerpać dziką rozkosz ze znęcania się nad swoimi przeciwnikami. W ekspresyjnych scenach „Pulp Fiction”, „Wideodromu” czy „Wysłannik piekieł” zacierają się granice między BDSM a torturami. 

Tymczasem tak naprawdę w seksie sadomaso, jak w każdym innym, najbardziej stymulowanym organem pozostaje mózg. Nie ma sensu sprowadzać wszystkich przypadków do wspólnego mianownika, ale wielu rutyniarzy deklaruje, że wymiar duchowy aktu S/M jest dla nich dużo ważniejszy niż fizyczny. Sednem jest zaś wymiana nie razów, lecz specyficznej energii między partnerami. Czerpanie obopólnej satysfakcji z seksu – niekoniecznie od razu ze zwichrowanym milionerem o aparycji modela, bo dlaczego nie z mężem czy chłopakiem z sąsiedztwa, jak w (niestety, niedostępnych w Polsce) powieściach Annabel Joseph czy Teresy Noelle Roberts. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy przecież fetyszystami, różnią nas tylko detale, upodobania. Normalna rzecz.

1 sadomaso piotr dobry

Ilustracja Kamila Fifa dla "G'rls ROOM" 

Tekst ukazał się w numerze drugim magazynu "G'rls ROOM"